Stany Zjednoczone to kraj, w którym bije serce sportów walki. To tam od lat organizowane są największe, najbardziej spektakularne i najdroższe pojedynki bokserskie, tam powstała i rozwinęła się do gigantycznych rozmiarów federacja UFC, w której teraz kibiców i dziennikarzy zachwyca Joanna Jędrzejczyk. JJ dołączyła w ten sposób do bardzo wąskiego grona polskich wojowników, którzy oczarowali USA.
Jędrzejczyk w sobotnią noc w Dallas po raz piąty obroniła pas mistrzyni wagi słomkowej federacji UFC. Notowaną na trzecim miejscu w rankingu Jessicę Andradę wprost zdemolowała, zadała jej ponad 200 ciosów, pozbawiając złudzeń i odbierając marzenia. Ten pojedynek był najlepszą możliwą reklamą MMA, nie tylko kobiecego: pięć rund nieustannej walki na najwyższym światowym poziomie, setki ciosów, niesamowita intensywność, gigantyczne emocje. Do tego niewiarygodna odporność Brazylijki na ciosy, genialne przygotowanie fizyczne Polki. No i wspaniały, mądry styl walki Joanny. Jeśli chcielibyście o kimś powiedzieć, że kontrolował przebieg meczu czy walki, sobotni występ JJ możecie traktować jako wzór.
Za szybka, za silna, zabójcza z każdej pozycji
– 29-latka z Polski po prostu ma za dużo szybkości, wytrwałości i umiejętności dla swoich rywalek. Jej występy w klatce jak zawsze przyciągają mnóstwo uwagi ze wszystkich stron – pisze Bleacher Report.
– Mistrzyni z Polski pokazała najwyższą klasę – dodaje ESPN, który nazywa Joannę „UFC superstar”.
Generalnie polskie media mają tendencję do podniecania się, kiedy ktokolwiek na zachodzie choćby wspomni o naszym kraju w jakimkolwiek kontekście. Teraz jednak nie mówimy o wzmiance, czy kilku miłych słowach, ale o fali zachwytu nad talentem i ciężką pracą Polki. Fali wysokości tsunami.
– Ależ to jest okrutna wojowniczka. Zabójcza z każdej kończyny i z każdego kąta. Naprawdę niesamowita fighterka. Gratulacje, Joanna – napisał na Twitterze Connor McGregor, czyli największa gwiazda światowego MMA. To mniej więcej taka skala pochwały, jakby nagle Leo Messi w wywiadzie stwierdził, że ogląda po godzinach mecze Bayernu, żeby podłapać od Lewandowskiego umiejętność trafiania z rzutów wolnych.
W każdym razie musimy uświadomić sobie jedno: dla przeciętnego amerykańskiego kibica dziś pierwsze, a często jedyne skojarzenie ze słowem „Polska” to właśnie „Joanna Champion”. Nie Radwańska, nie Gortat (chyba, że mówimy o kibicu z Waszyngtonu), nie żaden z naszych mistrzów olimpijskich, na pewno nie Stoch, nawet nie wspomniany Lewandowski. Właśnie dziewczyna z Olsztyna, która na każdym kroku podkreśla swoje pochodzenie.
– Jest tylko jedna mistrzyni świata wagi słomkowej: Joanna Jędrzejczyk z Polski. Zapamiętajcie to – mówiła w wywiadzie tuż po jednogłośnym werdykcie sędziów, którzy przyznali jej zwycięstwo we wszystkich rundach pojedynku z Andrade.
Mistrzostwa Jędrzejczyk nikt nie podważa. No, prawie nikt, a ten, kto próbuje to robić, przyjmuje jakieś 200 ciosów w niespełna pół godziny. Przed JJ prawdopodobnie przejście do tworzonej właśnie kategorii muszej. A także coraz większa kariera na innych polach. UFC potrafi się świetnie promować, potrafi także wykorzystywać talenty swoich mistrzów poza oktagonem. Polka wkrótce wybiera się do Hollywood na spotkania z kilkoma agentami, bardzo prawdopodobne, że wyjdzie z tego jakiś epizod, albo mała rola w serialu. Poza tym, Jędrzejczyk jest już na tyle rozpoznawalna, że zaraz może się pojawić w dużej kampanii reklamowej. Jednym słowem: zapracowała sobie w klatce na klasyczny american dream. I dołączyła do bardzo wąskiego grona polskich (lub mających polskie korzenie) wojowników, którym się to udało.
Mistrzowski nokaut w 32. rundzie
Stanisław Kiecal, znany w Stanach jako Stanley Ketchel, był bez wątpienia jednym z największych kozaków w historii światowego boksu. Dziś jego wyczyny byłyby absolutnie nie do powtórzenia, nie mówiąc o tym, że całkiem słusznie uznano by go za szaleńca. Ketchel walczył jednak na początku XX wieku, kiedy zasady były zupełnie inne. Pod koniec XIX wieku przyszły czempion w wieku 12 lat uciekł z domu Jana i Julii Kiecalów, emigrantów z będącej pod zaborami Polski. Przemierzał Stany, aż trafił do Butte w Montanie. Tam w czasie bójki nastolatek znokautował dorosłego gościa i został zauważony przez trenera boksu. Zadebiutował na zawodowym ringu mając 16 lat i 7 miesięcy (mówiliśmy, czasy były zupełnie inne) – wygrał przez nokaut. Kolejną walkę przegrał, ale wstydu nie było – bo uległ swojemu trenerowi (tak, tak, inne czasy). Zresztą, wtedy nikt nie uważał, że bokser musi być niepokonany. Nawiasem mówiąc, walki były dużo dłuższe i toczone znacznie częściej. Znacznie, czyli na przykład co kilka dni, często co tydzień. W ten sposób po pierwszym pełnym roku kariery Ketchel miał na koncie 16 pojedynków, z czego 13 wygranych. Miał także dwie porażki i remis – w walkach z trenerem.
Bilans 21-letniego Staszka wynosił już 37 zwycięstw (wszystkie przez nokaut), 3 remisy i 2 wspomniane wcześniej porażki. Z uważanym za największego kozaka w wadze średniej Joe Thomasem zremisował, a wkrótce ogłoszono wakat w wadze średniej. Rewanż Ketchela z Irlandczykiem zyskał status walki o mistrzostwo świata. Jeszcze raz stara śpiewka o innych czasach: walkę zakontraktowaną na 45 rund (!) Kiecal wygrał nokautując rywala w 32. starciu.
Myślałem, że go zabiłem…
Następne miesiące sprawiły, że Stanley przeszedł do legendy. W widowiskowy sposób rozprawiał się z kolejnymi pretendentami, większość z nich nokautując. Wygrał na punkty z Niemcem Billym Papke w pierwszej z czterech walk, przez wielu uważanych za jedną z najwspanialszych serii w historii boksu. W drugiej Niemiec zachował się po chuligańsku. Do powitania bokserów dochodziło wtedy już po pierwszym gongu – na środku ringu stukali się rękawicami. Papke jednak nie przywitał się z Ketchelem, tylko od razy przywalił mu lewym sierpowym na szczękę. Potem bezlitośnie obijał oszołomionego mistrza, powodując na jego twarzy paskudną opuchliznę. Ketchel w zasadzie nic nie widział, ale dalej walczył, aż do 12. rundy. Wtedy został znokautowany, po raz pierwszy w karierze.
Do rewanżu doszło niespełna trzy miesiące później. Bokser nie przywitał się z rywalem, mając w pamięci to, co działo się w pierwszej walce (od tamtego czasu zawodnicy stukają się rękawicami przed pierwszym gongiem). Od razu ruszył do ataku i zrobił z mistrza worek treningowy. Lał Niemca bezlitośnie przez 11 rund, aż w końcu posłał go na deski. Po dwóch niesamowitych walkach z Jackiem O’Brienem, Kiecal po raz czwarty zmierzył się z Papkem. I znów go pokonał, tym razem na punkty. Obił w zasadzie wszystkich liczących się pretendentów i waga średnia zrobiła się dla niego nieco za ciasna. Co zrobił wtedy nasz bohater? Wyzwał na pojedynek Jacka Johnsona, mistrza świata wagi ciężkiej!
Logika, zdrowy rozsądek? Zapomnijcie! Ketchel wiedział, jak dużo ma do stracenia. Ale do zyskania także miał wiele. Komplet widzów Mission Street Arena w Colmie w Kalifornii zobaczył walkę, którą magazyn Ring uznał później za jedną z najlepszych w historii boksu. Stanley chciał się bić na dystansie 45 rund, Johnson zgodził się na 20, a ostatecznie skończyło się na 12. Wtedy potężnym prawym posłał Amerykanina na deski. Do pełni szczęścia zabrakło sekundy – mistrz wagi ciężkiej wstał na dziewięć. Ketchel był pewny, że już po wszystkim, doskoczył z opuszczoną gardą, by dokończyć robotę. I wtedy przyjął najmocniejszy cios w karierze: podbródkowy, który wręcz wyrzucił go w powietrze i odebrał przytomność na dłuższy czas. Po tym uderzeniu w rękawicy Johnsona zostały dwa zęby polskiego boksera. – Nigdy w życiu nie dostałem tak mocnego ciosu, nigdy też tak mocnego nie zadałem – mówił potem Amerykanin. – Myślałem, że go zabiłem.
Porażka i bolesny nokaut oczywiście nie sprawiły, że zakończył karierę. Odpoczął dwa miesiące i wrócił na ring. W ciągu pierwszej połowy 1910 roku stoczył pięć walk. Do szóstej szykował się na ranczu znajomego. Tam został zamordowany strzałem w plecy przez Waltera Dipleya, jednego z pracowników rolnych. Podobno chodziło o kobietę, na pewno Dipley ukradł Ketchelowi pierścień z brylantem i dwa tysiące dolarów. Został skazany na dożywocie, wyszedł po 25 latach. Boksowi odebrał jednego z największych, uznanego po latach za najwybitniejszego pięściarza wagi średniej i jednego z kilku najlepszych bez podziału na kategorie wagowe. W różnych zestawieniach jest umieszczany w dwudziestce najlepszych pięściarzy w historii, wyżej od choćby Mike’a Tysona czy Oscara de la Hoi.
Jest jedną z bardzo niewielu osób polskiego pochodzenia, która doczekała się w USA swojego pomnika.
Nokautował wszystkich, także oscarowych aktorów
Innym wybitnym bokserem wagi średniej o polskich korzeniach był Antoni Załęski, walczący jako Tony Zale. Urodził się już w USA, dwa lata po tym, jak jego rodzina uciekła przed biedą z Mokrej Wsi koło Starego Sącza. Ojciec zginął trzy lata później, potrącony przez samochód. Antek, podobnie jak jego rodzeństwo od 12 roku życia dorabiał, pracując w hucie.
Z huty wyciągnął go zawodowy boks, ale nie na długo. Jako 21-latek zaczął profesjonalną karierę, ale trafił na menedżera, który nie myślał długofalowo, chciał tylko szybko zarobić. Chłopak walczył niemal bez przerwy, 26 razy w ciągu pierwszego roku kariery. Ostatnie walki musiał toczyć mimo kontuzji i w efekcie przegrał trzy razy z rzędu. Wreszcie powiedział dość i z bilansem 17-8 postanowił zakończyć karierę. Wrócił do pracy w hucie, co jak później oceniał bardzo mu pomogło rozwinąć siłę.
Do ringu wrócił po dwóch latach, przeniósł się do Chicago i zaczął pracować z zawodowcami. To szybko przyniosło efekty. Niezwykle widowiskowo walczący Polak (całe życie mówił po polsku i uważał się za Polaka) już nie był dla nikogo mięsem armatnim. W 1939 roku wygrał siedem walk z rzędu, w tym sześć przez nokaut i doszedł do walki z mistrzem świata Alem Hostakiem. Czempion zgodził się z Załęskim walczyć tylko towarzysko, pas nie był stawką walki. Na szczęście dla Czecha, który został mocno pobity i przegrał jednogłośną decyzją sędziów.
W rewanżu na szali leżał już tytuł mistrzowski. Tony trzy razy posłał mistrza na deski i w spektakularnym stylu odebrał mu pas. Media zachwyciły się jego nieustępliwością, odpornością na ciosy, wolą walki oraz oczywiście robotniczym pochodzeniem. Polski czempion zyskał wspaniały przydomek w iście amerykańskim stylu: Człowiek ze stali.
Wkrótce Tony Zale pokonał także Georgiego Abramsa, unifikując tytuły w wadze średniej. Na przeszkodzie do dalszej dominacji w ringu stanął mu jednak… japoński atak na Pearl Harbour. Stany Zjednoczone dołączyły do wojny, polski bokser natychmiast zgłosił się na ochotnika do marynarki wojennej. W służbie pozostał do końca wojny, cały czas będąc mistrzem świata (tytuły żołnierzy w służbie czynnej zostały zamrożone do końca działań wojennych).
Po wojnie Załęski wrócił na ring i niemal z marszu zaczęto domagać się jego walki z Rockym Graziano, nową gwiazdą wagi średniej. Bokser z Nowego Jorku też został powołany do wojska, jednak najpierw pobił oficera, a potem zdezerterował. Odsiedział rok i wrócił na ring. Kiedy Polak walczył w II wojnie światowej, Graziano nabijał rekord. Do ich walki doszło jesienią 1946 roku, na przetarcie Polak stoczył sześć walk, w których zaliczył sześć nokautów.
Znokautował także Rocky’ego Graziano w epickim pojedynku, pierwszym z ich trzech starć. Kilka razy „Człowiek ze stali” był na skraju nokautu, ale ostatecznie to on powalił faworyzowanego rywala w szóstej rundzie na oczach 40 tysięcy widzów. 80 tysięcy dolarów, jakie obaj otrzymali za walkę było w tamtych czasach rekordową gażą. W rodzinnym mieście Polaka witało 30 tysięcy osób.
Bez cienia przesady można powiedzieć, że na rewanż czekały całe Stany. Zale wynegocjował rekordową wypłatę, prawie dwa razy większą od poprzedniej. Finansowo wygrał, ale w ringu został brutalnie znokautowany. Trzecia walka Zale – Graziano była równie spektakularna. Tym razem to Polak był pretendentem, eksperci oceniali, że najlepsze lata za nim i jest już za stary na boksowanie na najwyższym poziomie. Antoni jednak dwa razy powalił mistrza, a w trzeciej rundzie potężnym prawym sierpowym pozbawił go przytomności i odesłał do szpitala ze wstrząśnieniem mózgu.
Załęski został w ten sposób pierwszym od 40 lat niekwestionowanym mistrzem wagi ciężkiej, któremu udało się odzyskać tytuł. Poprzednim był… Stanisław Kiecal!
W kolejnym pojedynku stracił pas, przegrywając z Marcelem Cerdanem i zakończył karierę. Nie znaczy to jednak, że był to koniec nokautów „Człowieka ze stali”. Kilka lat później dostał rolę w Hollywood. W filmie „Między linami ringu” o Rockym Graziano miał zagrać siebie. Niestety, w czasie kręcenia jednej ze scen przypadkowo znokautował Paula Newmana, który grał jego wielkiego rywala. W efekcie gwiazdor bał się ciosów i sceny walki z jego udziałem wyglądały kuriozalnie. Reżyser Robert Wise podziękował więc polskiemu bokserowi i zastąpił go zawodowym aktorem.
Uważany przez ekspertów za jednego z najwybitniejszych bokserów w dziejach wagi średniej Tony Zale zmarł w 1997 roku.
Zbyszko – mocarny syn Polski
Wielkim polskim wojownikiem, podziwianym w USA był także Stanisław Cygankiewicz, występujący jako Zbyszko I. Amerykanie nazywali go „mocarnym synem Polski” i uważali za najsilniejszego człowieka na świecie.
Urodził się w 1879 r. na Podhalu i od dziecka wyróżniał się wzrostem i siłą. Choć był synem leśnika, poszedł na prawo na Uniwersytet Jagielloński. W czasie studiów dość przypadkowo wystąpił w cyrku w walce zapaśniczej. Choć nie był do tego przygotowany, pokonał austriackiego siłacza. Potem ruszył z cyrkiem na objazd Europy, gdzie obijał kolejnych rywali.
Z cyrku trafił w końcu do prawdziwego sportu, trenował zapasy pod okiem legendarnego trenera Władysława Pytlasińskiego. W 1906 roku zdobył tytuł mistrza świata. W ciągu kolejnych trzech lat stoczył około 900 walk, z których nie przegrał ani jednej! W kolejnych latach dołożył jeszcze dwa tytuły mistrza świata w zapasach, potem zaczął występować w wolnoamerykance, pierwowzorze współczesnego wrestlingu. W okresie międzywojennym był zdecydowanie najbogatszym polskim sportowcem, jego majątek szacowano na 3 miliony dolarów.
W USA bardzo mocno promował Polskę, za każdym razem podkreślał swoje pochodzenie. Walczył zawodowo prawie do sześćdziesiątki, w sumie wygrał grubo ponad tysiąc pojedynków. Po zakończeniu kariery kupił ranczo, na którym poświęcił się swojej pasji do języków obcych. W sumie płynnie mówił w aż 12 językach. Zmarł w St. Joseph w 1967 roku, w wieku 89 lat.
JAN CIOSEK