Końcówka października 2017. Lechia Gdańsk przygotowuje się do meczu wyjazdowego z Sandecją Nowy Sącz, a prasa przez tydzień pisze tylko o jednym – czy w pierwszą rocznicę ostatniego zwycięstwa poza własnym stadionem ekipa z Wybrzeża pokona beniaminka Ekstraklasy? Gdyby dziś ekipa Piotra Nowaka nie ograła na wyjeździe Wisły Kraków, chyba potrafilibyśmy uwierzyć w powyższy, dość absurdalny scenariusz.
No bo wszelkie okoliczności sprzyjały dziś przełamaniu po 8 spotkaniach bez zwycięstwa na obcych boiska.
Po pierwsze: to zdecydowanie nie był dzień zazwyczaj mocnej u siebie Białej Gwiazdy.
Po drugie: już na samym początku drugiej połowy występ w tym meczu znudził się Cywce, wyleciał z boiska po dwóch żółtkach.
Po trzecie: pomógł sędzia, który nie zagwizdał ewidentnego faulu Malocy na Gonzalezie w polu karnym.
Można do tej listy doliczyć jeszcze błąd Załuski przy bramce, ale trzeba przyznać, że wcześniej golkiper Białej Gwiazdy zrobił wiele, by lechistów zatrzymać. Ujmijmy to tak – przed Lechią został rozwinięty czerwony dywan, Lechii dano cycatą blondynkę pod bok jako podpórkę i drinka z palemką w łapę, tak na odwagę – wystarczyło się tylko przespacerować. Tymczasem gdańszczanie chwiali się nogach, byli bardzo blisko spektakularnej wywrotki, do mety dotarli wymęczeni jak po ultramaratonie.
Przesadzamy? No to wyobraźcie sobie, że Wisła pierwszy strzał na bramkę Kuciaka oddała w 69. minucie. Pierwszy strzał! Oczywiście można się czarować, że Małecki i spółka czuli tak wielki respekt przed potencjałem Lechii, że specjalnie skupili się bardziej na rozbijaniu ataków niż kreowaniu, ale bądźmy poważni – niby na jakiej podstawie? Przecież Wisła u siebie nie kłaniała się nikomu, po prostu grała w piłkę. A dziś to bardzo długo nijak nie wychodziło.
A poza tym Lechii i tak udawało się mijać zasieki i tworzyć okazje. Było kilka ciekawych strzałów z dalszej odległości, z którymi radził sobie Załuska, a w najlepszej sytuacji po dograniu Wolskiego fatalnie pomylił się Marco Paixao. Już wtedy wydawało się, że Lechia po prostu musi to wygrać. Później były dwie błyskawiczne żółte kartki dla Cywki. No i w końcu bramka. Haraslin po dograniu Peszki walnął w bramkarza, ale na tyle szczęśliwie, że piłka odbiła się od niego i jakimś cudem znalazła drogę do bramki.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że Lechia po tym golu tylko dopełni formalności. Nowak zrobił ofensywną zmianę, wprowadził drugiego napastnika, a Ramirez szybko zdjął Małeckiego, Boguskiego i Brożka, wpuszczając Bartkowskiego, Bartosza i Zacharę – raczej nie powiedzielibyśmy, że to zmiany będące jasnym sygnałem, że gra o punkt jest jeszcze otwarta.
Tymczasem chwilę po wejściu na boisku Bartosz stanął oko w oko z Kuciakiem, oddając wspominany pierwszy strzał. Słowak musiał odbić jeszcze dobitkę Zachary, a po rzucie rożnym chwilę później należał się Wiśle karny. I od tego momentu to grający w “10” gospodarze byli po prostu lepsi. Niebywałe, nielogiczne, zaskakujące jak ślub na końcu filmu porno. Okazje do wyrównaniu mieli po stałych fragmentach Zachara i Gonzalez, ale obaj przestrzelili.
Oczywiście za dwa tygodnie nikt nie będzie pamiętał o stylu, w którym udało się odnieść to bardzo cenne zwycięstwo, ale po takim meczu musi zapalić czerwona lampka w obozie Lechii. W spotkaniach z najlepszymi to nie przejdzie.
Fot. FotoPyK