Reklama

Lech Poznań – mistrz wygrywania nieistotnych spotkań

redakcja

Autor:redakcja

04 maja 2017, 20:06 • 11 min czytania 58 komentarzy

Jeden z naszych znajomych z Poznania załamany kolejną porażką w finale Pucharu Polski zapytał: czy ta drużyna kiedyś wygrała ważny mecz? Pozornie błahe pytanie tak naprawdę zawiera diagnozę większości problemów “Kolejorza” – usiedliśmy bowiem przed Transfermarktem, odpaliliśmy ostatnie kilka sezonów i okazało się, że w stolicy Wielkopolski karta zawsze żre jedynie do momentu, gdy w grę wchodzi presja. Gdy kończą się żarty, gdy wjeżdża nie tyle silniejszy przeciwnik, co po prostu większa stawka. Zostawmy na razie przyczyny, przejdźmy do faktów i liczb.

Lech Poznań – mistrz wygrywania nieistotnych spotkań

Te są zaś takie, że Lech w sezonach 2013/14, 2014/15, 2015/16 i obecnym zagrał tak naprawdę około dziesięciu-piętnastu naprawdę ważnych spotkań. Czasem decydowały o trofeach – jak trzy przegrane finały Pucharu Polski, czasem o mistrzostwie, czasem o grze w pucharach czy kształcie przyszłorocznego budżetu. Łączy je jedno – były o stawkę wyższą niż tylko trzy ligowe punkty, w wyniku okoliczności, gry rywali czy kształtu tabeli – urastały do rangi meczów o uratowanie sezonu.

Dlaczego zaczynamy od sezonu 2013/14? Naszym zdaniem to był właśnie ten moment, w którym Lech ugruntował sobie pozycję jednego z dwóch najlepszych polskich klubów. Pierwszy symptomy tworzenia się duopolu miały oczywiście miejsce już wcześniej, ale dopiero rozgrywki 2012/13 i kolejne stanowiły dość jasny manifest – według zasad logiki i ekonomii, o mistrza powinny się bić drużyny z Poznania i Warszawy. To wtedy oba kluby zaczęły uciekać pod względem sportowym, finansowym i organizacyjnym, to wtedy zaczęły się mnożyć wzajemne napinki oraz śledzenie na żywo wyników rywala, by sprawdzić jak kształtuje się tabela.

Oczywiście, ligowe rezultaty były wynikiem pracy wykonywanej od miesięcy, ale fakty są takie, że jeszcze w 2012 roku Lech fetował po genialnym finiszu czwarte miejsce w tabeli i wywalczone dzięki temu miejsce w pucharach. Tymczasem właśnie od sezonu 2013/14 aż do dziś przed startem rozgrywek cel był dla “Kolejorza” jeden – dublet i faza grupowa europejskich pucharów.

***

Reklama

Sezon 2013/14

Presja tym razem pojawiła się wyjątkowo wcześnie.

Lech Poznań – Żalgiris Wilno (0:1, 2:1)

Dwumecz z litewskimi ananasami to jedno z najgorszych wspomnień kibiców Lecha z całego XXI wieku. Dość powiedzieć, że ich rywali trenował Marek Zub (ten Marek Zub, przed nimi samodzielnie prowadził Widzew, po nich – GKS Bełchatów), na szpicy Żalgiris straszył Kamilem Bilińskim a z ławki wchodził Freidgeimas, który był za słaby na ŁKS. Polski pan – jak głosiła oprawa pewnych siebie lechitów – nie zdołał jednak udowodnić swojej wyższości nad Litwinami. Na wyjeździe 0:1, u siebie zaledwie 2:1, które nie pozwoliło na awans do IV rundy eliminacji Ligi Europy. To był mecz o tyle ważny, że Lech wciąż miał całkiem solidne współczynniki w rankingach UEFA. W rundzie play-off mógł trafić na takie potęgi jak Petrolul Ploeszti czy Dila Gori, w grupie zaś prawdopodobnie byłby losowany z drugiego koszyka (miał lepszy bilans choćby od Trabzonsporu, z którym los skojarzył Legię).

Stawką dwumeczu z Żalgirisem było więc tak naprawdę nie tylko przejście do IV rundy, nie tylko awans do fazy grupowej Ligi Europy, który byłby bardzo, bardzo prawdopodobny, ale też utrzymanie wysokich współczynników, dzięki którym Lech miałby o wiele prostszą drogę w kolejnych sezonach. Także w tym, w którym walczył o Ligę Mistrzów.

Nie wiemy, czy piłkarze o tym wszystkim wiedzieli, ale po porażce wyjazdowej, u siebie grali także o ocalenie twarzy. I jak zwykle w przypadku tego typu stawek – presja splątała im nogi. Po pół godziny gry przegrywali 0:1, dwie “honorowe” bramki zdobyli w ostatnich minutach. Stworzono bardzo solidny fundament pod zjawisko, które dziś można już chyba określić mianem “klątwy ważnego meczu”.

Reklama

Legia Warszawa – Lech Poznań 1:0

Lech bowiem dość szybko podniósł się po litewskiej wpadce i rywalizował o mistrzostwo, nie ustępując pola – wydawałoby się – silniejszej personalnie i finansowo Legii. W końcówce marca czekał ich jednak mecz o wszystko – po oklepaniu Cracovii 6:1 czy Piasta 4:0 trzeba było wygrać w Warszawie, na stadionie przy Łazienkowskiej. Dlaczego “trzeba”? W lidze obie drużyny dzieliło wówczas siedem punktów. Stało się jasne, że “Kolejorz”, chcąc powalczyć o mistrzostwo musi wygrać – strata wówczas będzie wynosić cztery punkty, a w rękawie będzie siedział as – podział po 30. kolejce. W innym wypadku – jasne, podzielenie punktów nieco zmniejszy dystans, ale z tamtą Legią nawet pięć oczek to przepaść.

Lech Poznań, ten sam, który w 13 poprzednich spotkaniach tylko raz schodził z zerem z przodu, utrzymując w tamtym okresie średnią niemal 2,5 gola na mecz, tym razem nie potrafił pokonać bramkarza. Z drugiej strony – jak zwykle – wcisnął Radović. 1:0. Koniec marzeń o tytule, zostały tylko złudzenia, ostatecznie rozwiane w rundzie finałowej. Ciekawostka: od razu po porażce z Legią Lech roztrzaskał Jagiellonię 6:1, a potem mecz po meczu 3:0 pokonał Górnik Zabrze i Wisłę Kraków. Innymi słowy – przez jakieś 15 meczów znęcał się nad przeciwnikami, potrafił ich boleśnie punktować, czarując świetną, ofensywną grą. Przerwę zrobił na jeden mecz.

Najważniejszy.

Sezon 2014/15

I znów sezon rozpoczął się od nałożenia na biednych lechitów presji, która nie pozwalała im rozwinąć skrzydeł.

Lech Poznań – Stjarnan (0:1, 0:0)

Przypomnijmy może okoliczności.

1. Jeśli liczycie na kolejne historie z cyklu – w bramce piekarz, na stoperze hydraulik, trener od wypasania owiec, to niestety trzeba was na wstępie rozczarować. Stjarnan to zespół półamatorski, za to nieźle wyedukowany – złożony w większości z czynnych studentów. Nie będzie opowiastek o facetach z wąsem, którzy po robocie przychodzą kopać piłkę. Kiedyś, owszem, byli w składzie elektryk, nauczyciel, informatyk. Dzisiaj jednak średnia wieku całej kadry to niespełna 23 lata.

2. Ci, którzy nie są studentami, mają kontrakty zawodowe. W sumie siedmiu zawodników. Islandczyk uganiający się za piłką w pierwszej lidze może liczyć ponoć na około 3 tysiące euro pensji. Nieco gorzej powodzi się sędziemu – główny zarobi 340 euro za jedno spotkanie.

3. Dzisiejszy rywal Lecha ma w swoim składzie również trzech młodych Duńczyków (z przeszłością m.in. w Odense), myślących o graniu zawodowo. Duńczykiem jest również Michael Praest – kapitan i jeden z najpopularniejszych piłkarzy na wyspie. Jeśli u innych szukać w miarę poważnej przeszłości zawodniczej, to u Veigara Pálla Gunnarssona, który grał niegdyś w Valerendzie i zaliczył 5 występów w Nancy. Ewentualnie u Garðara Jóhannsson – ten miał epizody w Hansie Rostock.

(…)

7. Jeśli o stadionie mowa, ten na którym występuje rywal Lecha, może pomieścić dokładnie 1022 osoby. Zgodnie z przepisami, dla kibiców Kolejorza powinno więc przypaść 51 biletów. Islandczycy wykazali się jednak gościnnością i przekazali dokładnie 160 wejściówek. Wcześniej wynegocjowali w UEFA możliwość gry u siebie, warunkowo. IV runda musiałaby się odbyć w Reykjaviku.

Co może się nie udać z takim rywalem? Wszystko. 1:0 na stadionie Stjarnan i absolutnie kompromitujące 0:0 w Poznaniu. Lechici mogli w okienku transferowym kupić całą drużynę Stjarnan i właściwie wcale nie musieliby na ten cel brać chwilówek. Podejrzewamy również, że sama linia ofensywna Lecha zarabiała wówczas lepiej, niż cały islandzki zespół. Czego wobec tego zabrakło? Ha, no chyba udźwignięcia presji? W końcu “Kolejorz” nadal miał kapitalny współczynnik, w play-offach byłby rozstawiony, mógłby trafić na jakieś HJK Helsinki a potem – o rety, rety – do fazy grupowej Ligi Europy.

Nic dziwnego, że piłkarze nie potrafili strzelić gola studentom. Takiej presji mógłby nie udźwignąć nawet Jose Mourinho.

Legia Warszawa – Lech Poznań 2:1

Tym razem już nie ma co ironizować o tym, że na piłkarzach spoczywał ogromny ciężar oczekiwań, który mógł ich nieco deprymować na murawie. Wypełniony po brzegi Stadion Narodowy, ogromna pompa, do tego atmosfera “polskiego El Clasico”, bo obie ekipy także w lidze potwierdzały, że w tym momencie są poza zasięgiem krajowego peletonu. To był naprawdę ważny mecz, w którym Lech mógł wreszcie dorzucić do gabloty jakieś trofeum – po raz pierwszy od czasów, gdy w lidze królował Robert Lewandowski. Okazja była fantastyczna – odrobinę wcześniej lechici wygrali z Legią w lidze i – można było odnieść takie wrażenie – wyglądali solidniej na papierze. Douglas górował nad Brzyskim, Kędziora nad Broziem, duet Astiz-Rzeźniczak nie wyglądał tak pewnie jak Kamiński z Arajuurim, starzejący się Saganowski rywalizował z Sadajewem, a w pomocy Linetty z Trałką walczyli z Jodłowcem i Vrdoljakiem. No i trójki ofensywne – Kucharczyk, Duda, Guilherme kontra Pawłowski, Hamalainen, Kownacki z Jevticiem na ławce.

Logiczne byłoby zwycięstwo poznaniaków, tym bardziej, że atmosfera w Legii była daleka od idealnej, “psuć” zaczynał się Duda, wtopą transferową okazał się Masłowski.

W finale jednak “zaprocentowało doświadczenie”. Doświadczenie w przegrywaniu ważnych spotkań. A zwycięskiego gola strzelił naturalnie ten podstarzały Saganowski, z którego kibice Lecha przed finałem szydzili najmocniej. Biorąc pod uwagę, że ledwie siedem dni później Lech miał zagrać z Legią w lidze, prawdopodobnie o mistrzostwo… Cóż, trudno było wyszukać w Poznaniu optymistów.

Legia Warszawa – Lech Poznań 1:2

A jednak. Jednak, po raz pierwszy od lat, może w wyniku tak niewielkiego odstępu od ostatniego meczu podobnej wagi, Lech potrafił zwyciężyć. 31. kolejka, pierwsza po podziale punktów. Lech Poznań przyjechał na Łazienkowską i sumiennie wybiegał sobie trzy punkty, pozycję lidera w tabeli, a jak się później okazało – również mistrzostwo. Ondrej Duda wprawdzie zapewniał po meczu, że “Lech wszystkiego do końca nie wygra”, ale kluczowe okazało się właśnie zwycięstwo w stolicy. Wystarczył ten jeden mecz, gdy piłkarze zagrali na swoim stałym poziomie w meczu o coś więcej. I od razu Lech odzyskał mistrzostwo.

Sezon 2015/16

Niestety, okazało się, że mistrzostwo razem z przywilejami niesie obowiązki. Należy do nich między innymi gra o Ligę Mistrzów. Uznajmy jednak, że porażki z Basel a następnie remisy z Belenenses to nie żadna konsekwencja słabej psychiki piłkarzy, a po prostu różnicy w umiejętnościach. Co prawda naszym zdaniem Bazylea byłaby do ogrania, gdyby Lech zagrał na swoim “normalnym” poziomie, tak jak i udało się psim swędem wywieźć komplet punktów z Florencji już w fazie grupowej LE. Jednak cztery porażki (bo po el. LM Lech trafił na Szwajcarów także w Lidze Europy) trochę przeczą naszym przeczuciom. Ale przecież sezon jest długi. Mecze bez presji w pierwszej jego fazie nie pomagają wcale w psychicznym odpoczynku przed kolejnymi wyzwaniami.

Aha, przyznajmy – dwumecze z Sarajewem i Videotonem były grane pod presją, którą piłkarze wytrzymali. Ale też zaznaczmy – współczynnik rozpieprzony grą ze Stjarnanem i Żalgirisem trochę studził głowy, które jeszcze kilka lat temu mogły przebąkiwać, że z tym rozstawieniem realna jest nawet 1/8 finału.

Pogoń Szczecin – Lech Poznań 1:0

Wiadomo, pocałunek śmierci. Występy w fazie grupowej Ligi Europy, wewnętrzne konflikty, polityka transferowa – milion czynników złożyło się na to, że Lech nie grał w tym sezonie o mistrzostwo, ale zaledwie o puchary, i to też w dużych bólach, bo tak naprawdę drżenie w pewnym momencie następowało już przy analizie szansy na awans do górnej ósemki po 30 kolejkach. Lech ostatecznie awansował do grupy mistrzowskiej (10 zwycięstw w 13 meczach na przełomie rundy jesiennej i wiosennej), ale w niej na wejściu dostał bęcki od Legii i zremisował z Piastem 2:2. Zrobiło się naprawdę gorąco – Lech tracił do Pogoni trzy punkty, ale właśnie wybierał się do Szczecina. Wystarczyło ograć “Portowców” i utrzymać w pozostałych czterech meczach miejsce w czołówce.

Ale ogranie “Portowców” było zadaniem ponad siły wciąż urzędującego mistrza Polski. Porażki z Legią – okej, zrozumiałe. Niska pozycja po 30 kolejkach – bywa, efekt słabej zimy. Ale wtopy w rundzie finałowej? Lech ostatecznie wygrał tylko jeden z siedmiu ostatnich meczów i zakończył sezon bez kontaktu z pucharową czwórką. A, właśnie. Czwórką, bo…

Legia Warszawa – Lech Poznań 1:0

…w Pucharze Polski wygrała Legia Warszawa, czyniąc “biorącym” czwarte miejsce w tabeli. Ciekawe, gdzie byłaby dziś Cracovia, gdyby wtedy to Lech wygrał w Warszawie, wywiózł z niej Puchar Polski i zagrał w pucharach rok później, zwalniając przyjaciół z Krakowa z przykrego obowiązku obskoczenia wpierdolu w Tetowie. Lech Jana Urbana mógł przekreślić wszystkie ligowe porażki z tą z Pogonią sprzed parunastu dni na czele, gdyby tylko wygrał w finale Pucharu. Gdyby nie dał się Legii Warszawa, gdyby wykorzystał, że stołeczni piłkarze nadal boksują się o mistrzostwo, gdyby… Gdyby uniósł ciężar oczekiwań.

Niestety dla Wielkopolski – Jan Urban postawił na sprawdzony w rozczarowujących porażkach duet Tetteh-Trałka. Tradycyjnie gra na ośmiu defensywnych zawodników przyniosła spodziewany efekt – bezbramkowy remis przez bardzo długie minuty przerwany oczywiście golem, który kompletnie rozsypał plan na mecz. Prijović dał Legii 1:0 w 69. minucie, a Urban delikatnie ofensywną zmianę (Gajos za Trałkę) zrobił dziesięć minut później.

Cały Lech w kluczowych momentach. Wystraszony, przytłoczony, stłamszony, kompletnie odmienny od tego, co potrafi wyczyniać ze słabszymi rywalami grając zupełnie na luzie.

Bez mistrzostwa. Bez szału w Lidze Europy. Bez Pucharu Polski. Bez pucharów w nadchodzącym sezonie. I to 12 miesięcy po hucznej fecie, gdy Lech był o włos od dubletu.

Sezon 2016/17

Ha! Nie ma pucharów, nie ma presji, nie ma problemu. Podwyższone oczekiwania czekają przebiegle dopiero na przełomie kwietnia i maja…

Lech Poznań – Legia Warszawa 1:2

Nie chcemy rozdrapywać tak świeżych ran, ale “Kolejorz” do meczu z Legią przystępował z pozycji rewelacji wiosny, która w 2017 roku wygrała 7 z 9 meczów, pozostałe dwa bezbramkowo remisując. W ciasnej tabeli zwycięstwo nad Legią dawało niemalże pole position w wyścigu po mistrzostwo, o psychologicznej przewadze (jakże ważnej w Poznaniu!) nie wspominając. Udało się wcisnąć w końcówce. U siebie. Mając obronę, która praktycznie nie traci w tym roku goli.

Dobra, sami wiecie, co się działo później.

Lech Poznań – Arka Gdynia 1:2

Chyba wszyscy się zgodzą – to dopiero drugi naprawdę ważny mecz Lecha w tym sezonie. Drugi przegrany.

***

Dziewięć starć, tylko jedno wygrane, jedno – które od razu dało mistrzostwo. Nawet jeśli doliczymy dwumecze z Videotonem i FK Sarajewo – nadal mamy zaledwie 3 zwycięskie bitwy na dwanaście możliwych. Dopóki chodzi o dokopanie kilkoma golami jakiemuś ligowemu średniakowi, czy nawet pokonanie godnego rywala w meczu, w którym na drużynie nie ciąży presja (Fiorentina!) – tak, Lech Poznań jest do tego idealny. Jevtić się bawi, Pawłowski drybluje, Kownacki wygląda jak jakieś 10 milionów euro. Ale potem przychodzą mecze, które oddzielają chłopców od mężczyzn.

I efekt tego oddzielenia w Lechu wygląda katastrofalnie.

Brak doświadczenia? No nie, po tylu latach to już chyba nie brak doświadczenia. Ikry? Pary? Werwy? Cierpliwości? Odwagi? Wiary we własne siły?

Najśmieszniejsze w tej całej sytuacji jest zaś to, że jeśli ktokolwiek wygląda na gościa, który potrafiłby ten ciąg zawodów w ważnych meczach przerwać… To chyba Nenad Bjelica. Ale jeśli w nadchodzących meczach z Legią czy Jagiellonią znów “Kolejorz” zagra Stjarnan albo Arkę… Sami nie wiemy, co Karol Klimczak i Piotr Rutkowski musieliby zrobić latem, by zerwać z tym komediodramatem.

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

58 komentarzy

Loading...