Jeśli nie gra drużyna, której kibicuję, to kibicuję dobrej historii. Prosta, czytelna filozofia, jaką nie tyle wyznaję, co jaką u siebie zauważam. Konsekwencje potrafią być osobliwe, bo to choćby istnienie dwóch Juventusów – jednego w Serie A, któremu życzę 0:3 w każdej kolejce, a także tego w Champions League, którego jestem cichym ultrasem marzącym o trofeum.
Nie ma też siłą rzeczy szans, bym zbyt często zagrzewał Barcę do boju. Barcelona urosła w ostatnich latach do rangi molocha. Synonimu potęgi, który wszedł do powszechnego języka – topowy zespół kucharzy to kulinarna Barcelona, znajduję w sieci artykuł “Zenit Kazań, czyli jak zbudować siatkarką Barcelonę”. Mogą tym określeniem oberwać naukowcy, rzeźnicy, dziennikarze, hokeiści, analitycy finansowi, wszyscy. Trunkowa Barcelona nie będzie przecież pustosłowiem, tylko zrozumiałą dla laika ilustracją wyjątkowo nieprzejednanej grupy amatorów wyrobów gorzelnianych. Żadna nowość – kiedyś określilibyśmy tych samych bankietowiczów Canarinhos picia, na przełomie wieków zostaliby bimbrowniczym Galacticos, i również zbędne okazałyby się didaskalia.
Niestety upierałbym się, że z punktu widzenia fabularnego jałową opowieścią jest potentat zgodnie z planem robiący bitki z wszystkich wokół. To zbyt przewidywalne. Nie ma zwrotów akcji. Nie ma spektakularnych wzlotów i upadków. Wyobraźcie sobie film Kurosawy “Siedemnaście tysięcy samurajów”. Wyobraźcie sobie “Wściekłe psy”, w których wszystko poszło jak po maśle. “Skazanych na Shawshank”, w którym do więzienia trafia znany na całym świecie mistrz ucieczek, a potem niespodziewanie ucieka. Wyobraźcie sobie “Władcę pierścieni”, w którym po powrocie Saurona całe Śródziemie mobilizuje taką pakę, że – a co, użyję piłkarskiej metafory – Mordor nie może wyjść z własnego pola karnego.
Konsekwencją mojego spojrzenia na futbol jest to, że taki smak mają dla mnie kolejne zwycięstwa Barcelony. Z zaznaczeniem, że chodzi o ostatnie lata. Jasne bowiem, że ogółem historia klubu wpisuje się w filmowe ramy, a sam widziałem jak na plecach Ronaldinho podnosili się z kolan na szczyt – pamiętacie jak Barca znalazła się zimą trzy punkty nad strefą spadkową, a potem zgłosiła się do Intertoto? Jeśli nie, internet pamięta.
31 stycznia 2003. Źródło: Guardian.
Dziś jednak niemal zawsze jestem przeciw Barcelonie, bo jej porażka pisze ciekawszą historię (oczywiście nie chodzi tylko o nich, ale ogólnie o gigantów – jak słyszę, że katastrofą dla Bayernu jest porażka z drugą najlepszą w kraju Borussią, to dla mnie coś w niemieckiej piłce nie gra). El Clasico zdarza się, że w ogóle omijam, jesienią zgłosiłem się do robienia w tym czasie meczu Piast – Korona. Ale tym razem dzięki Bogu mecz Piasta z Koroną wypadał w innym terminie.
Leo Messi wielkim piłkarzem jest. To wie każde dziecko, to wiem i ja. Ostatnie dziewięć lat strzelania: 38, 47, 53, 73 (!), 60, 41, 58, 41, 49 i licznik bije. Romario strzelił tysiąc bramek według prowadzonych przez siebie rachunków, w które wliczał trafienia w sparingach, meczach brazylijskiego pucharu awokado, gierkach treningowych i zapewne również Fla-Flu własnego ogródka, a mimo to miał gorszy bilans niż Messi.
Ale co innego wiedzieć, co innego czuć. Czy uważam, że Messi jest najlepszym piłkarzem naszych czasów? Tak. Czy jest zawodnikiem, dla którego włączam transmisję? Nie, to Ronaldinho był tym, przy którym tylko czekałem aż znowu dostanie piłkę. Nieważne gdzie, choćby na własnej połowie, choćby przy wyrzucie piłki z autu, zawsze podniosła chwila.
Nie oglądam La Liga. Doba musiałaby trwać na Ziemi tyle, co na Plutonie, by obejrzeć wszystkie ważne mecze. La Liga nie jest na liście moich priorytetów. Wspomnianego Ronaldinho też zresztą widziałem tylko w Lidze Mistrzów, choć z ciut innych przyczyn – nie mieliśmy kablówki, jakiegokolwiek dekodera, tylko te parę kanałów odbieranych naziemnie. W każdym razie nie oglądam cotygodniowych popisów Messiego, nie widzę jak masakruje hat-trickiem Gijon czy inne Las Łęcznas. Te dziesiątki bramek pozostają tylko suchą liczbą.
Oglądam intensywnie Champions League, ale tutaj choć Leo zbliża się do setki bramek, a magię pokazywał nie raz – cztery bramki wbite Arsenalowi w ćwierćfinale, przesądzające dwa gole na Bernabeu w półfinale 2011, półfinał z Bayernem u siebie w 2015 – tak skoro mówimy o piłkarzu genialnym, przez wielu uznawanym za najlepszego w dziejach, chciałem, by mnie olśnił. Nie liczbą goli, ale zagraniem na emocjach. By w najważniejszym momencie, w najważniejszym meczu, wziął drużynę na plecy i zaniósł do zwycięstwa. Może miałem wyjątkowego pecha do jego meczów, może wychodzi jak zawodna jest pamięć lub jak słabo wybieram co warto obejrzeć, ale naocznie takich przypadków nie widziałem wiele. A już na pewno żadnego tak spektakularnego jak niedzielne El Clasico.
To był dla mojej spaczonej fabularnie perspektywy ideał meczu. Futbolowi bogowie wyjątkowo spisali się przy pisaniu scenariusza. W jego centrum bezsprzecznie Messi. Najpierw obudził zespół zabawą z Casemiro w kole środkowym. Akcja bramkowa jak na przyspieszeniu video – żadnego zbędnego ruchu, cały drybling oparty na maksymalnie efektywnych zwrotach i dynamice. Otwierał kolegom drogę do bramki, zrywał się rajdami. W tym czasie Królewscy z cynicznego pragmatyzmu jechali z nim jak w Match in Hell:
To jak biegał przez pewien czas z pokrwawioną chusteczką w ustach zostanie mi na zawsze w głowie. A przecież jeszcze Casemiro postawił sobie za cel wysłać Leo na minimum trzymiesięczną wizytę w szpitalu. Sergio Ramos kłócący się po zrobieniu definicyjnego przykładu sanek. Messi przetrwał tę sieczkę fizyczną, ale też psychiczną, bo widzieć jak Real strzela na 2:2 w takim momencie – wielki charakter pokazali tu Królewscy – też musiało być niezłym obciążeniem. Robisz co możesz, grasz fenomenalnie, a i tak jest – w gruncie rzeczy – po dupie. Ten cały ciężar bezradności zrzucił później w ostatniej akcji meczu – niesamowite. Jak to musiało smakować, taki finisz piekielnego thrillera… Nie potrafię sobie wyobrazić.
Wiem tylko, że jako bezstronny widz, wróciłem na jeden wieczór do czasów dziecięcego zachwytu. Tak urządzić człowieka, który mecze ogląda hurtowo, a nawet – zaryzykujmy powiedzenie – zawodowo, to jednak sztuka, którą najbardziej doceniam ja sam.
Jak mnie kiedyś ktoś będzie pytał o Messiego i jego wielkość, to pierwszym co stanie mi przed oczami nie będą liczby, setki bramek, dziesiątki trofeów, pucharów, wizyt w zakładach pracy, a ten mecz. Wkurw Leo, jego krew. Myślę, że szczerą chęć zemsty za faule. Jego otarcie się o bezradność przy rezultacie 2:2, a potem nie triumf, tylko coś w rodzaju katharsis.
Był tu nawet pouczający dowód, że geniusz w perfekcyjnym meczu też popełnia błędy, bo przecież Leo nie trafił z dwóch metrów. do pustej bramki w ostatniej minucie pierwszej połowy. To też zapamiętam. Kto wie, czy nie okaże się najistotniejsze?
Tak. Real – Barcelona wiosny 2017. Mecz, który powinienem móc oceniać nie tu w felietonie, ale na IMDB czy innym Filmwebie.
Leszek Milewski