Ujmijmy tak: wrażeń z meczu Barcelona – PSG nie przebije nic i nigdy, ale w Madrycie też było całkiem przyjemnie. Dzisiaj kilka słów o Klasyku moimi oczami.
*
Nigdy nie zastanawiałem się nad listą najlepszych meczów, jakie w życiu widziałem na żywo. Bo co to w ogóle oznacza – najlepszy mecz? Dla kibica chyba taki, gdy napastnicy grają wspaniale, a obrońcy beznadziejnie. Gdy boczni defensorzy nie radzą sobie ze skrzydłowymi, a defensywny pomocnik nie potrafi wyłączyć z gry rozgrywającego przeciwnej drużyny. Wtedy mamy spektakl. Wielu trenerów się zżyma: co to za mecz, gdy drużyny nie radzą sobie w obronie? Co to za poziom? Wielu woli coś w stylu półfinału mistrzostw świata Argentyna – Holandia, gdy żadna z drużyn nie zrobiła ani jednego fałszywego kroku i skończyło się 0:0.
Na szczęście większość z nas trenerami nie jest.
Tak na szybko nie potrafię przypomnieć sobie bardziej elektryzującego spotkania, jakiego miałem przyjemność być świadkiem. Kilka dramatycznych widziałem, typu Francja – Anglia, gdy Zidane strzelił dwa gole w ostatnich minutach, na 1:1 i 2:1. Ale to zupełnie nie było to. OK, fajny zwrot akcji, emocje, ale… zupełnie, zupełnie nie to. Tutaj byłem świadkiem 90-minutowego koncertu z obu stron i gdyby skończyło się wynikiem 8:8, nikt nie mógłby czuć się pokrzywdzony. I mimo wszystko nie odważyłbym się napisać, że obrońcy grali źle. Grali tak jak chcieli grać – podejmując ogromne ryzyko i koncentrując się na popychaniu swoich drużyn do przodu, a nie tylko przeszkadzaniu rywalom. Determinacja Gerarda Pique, aby zdobyć gola, była zdumiewająca nawet jak na niego.
*
Każdy w życiu ma marzenia większe i mniejsze. Umówmy się – te piłkarskie to mniejsze. Fanaberie. Jednym z moich celów-fanaberii było pojechać na Klasyk i zobaczyć wyjazdowe zwycięstwo Barcelony. Ale żeby przy pierwszym podejściu? Żeby po golu Messiego w ostatniej sekundzie? Nawet nie odważyłbym się marzyć.
Oczywiście, że po bramce zachowywałem się jak totalny wieśniak. Na środku sektora Realu wyskoczyłem się w górę i krzyczałem jak opętany, coś w stylu „taaaaaaak, kurwaaaaa, taaaaaak”. Nie byłem jedyny. Czytałem dzisiaj na realmadrid.pl (świetna strona), że działacze „Królewskich” są źli, jak wielu fanów Barcelony dostało się na trybuny. Bo w istocie – co kilka metrów siedział ktoś w koszulce albo szaliku Barcy. Rzecz jasna – chociaż nie jest to jasne dla ludzi, którzy na meczu w Hiszpanii nigdy nie byli – nie wiąże się to z jakimkolwiek ryzykiem. O ile jesteś normalnym gościem, nie krzyczysz po hiszpańsku „wasze matki golą klatki” albo jeszcze gorzej, to nie spotka cię jakakolwiek oznaka antypatii. Ciesz się z gola, a włos i tak nie spadnie ci z głowy. Może nawet ktoś się do ciebie uśmiechnie. To aż piłka, ale też tylko piłka.
Tak jak po Klasyku na Camp Nou wrzucałem zdjęcia kibiców Realu pomiędzy fanami Barcy, tak teraz fanów Barcy w sektorach Realu było jeszcze więcej. Już pod stadionem nikt nie krył się z barwami, a w sklepikach z szalikami i flagami można było kupić asortyment do wspierania obu drużyn.
*
Madryt i Barcelona to inne miasta, inna też jest atmosfera na stadionach – ale rzecz w niuansach, a nie generaliach. Barcelonę (jako miasto) kocham miłością wielką, ale Madryt też jest cudowny. Jednak nieporównywalny. Madryt jest dostojny, wyniosły, opływa bogactwem i dumą. Barcelona weselsza, jakby bardziej przyjazna i naturalna, bardziej „prospołeczna”, bez zadęcia. No i ma plażę. Wedle moich obserwacji ludzie z miast nadmorskich są troszkę inni.
To wszystko przekłada się na futbol, nawet na styl gry obu drużyn, na codzienne zarządzanie, jak to się dzisiaj pięknie mówi – na ich DNA.
Santiago Bernabeu to być może najwspanialszy stadion na świecie. Ogromny, ale zarazem elegancki. Potężny, ale zbity. Operowy. A dwa hymny odśpiewywane przed pierwszym gwizdkiem to po prostu fantastyczne dopełnienie całości. I tu właśnie widać – tak jak na ulicach – wspomniane wcześniej różnice: hymn Barcelony, dość specyficzny, trzeba go odsłuchać kilka razy na żywo, by w pełni docenić, to hymn łączący ludzi. Natomiast hymny Realu to dzieło sztuki. Przejawia się w nim właśnie duma, wyniosłość, dostojność, klasa. Od razu czujesz, że nie trafiłeś w przypadkowe miejsce, tylko do świątyni futbolu, w której pisała się historia. Jakbyś o tym nie pamiętał – przypomni ci wzniosły klip na telebimach. W zasadzie tylko przez nieuwagę zapomniałeś przed wejściem ściągnąć buty.
*
Messi jest zjawiskiem. Niektórzy deprecjonują go poprzez… porównywanie z kimś innym. To nie ma sensu. Autorzy porównań sami to podskórnie czują.
Byłem totalnie zafiksowany na punkcie futbolu w czasach, gdy rekordy transferowe bili tacy piłkarze jak Christian Vieri, a za zjawisko uchodził Raul. Umówmy się – ich „liczby” nie przetrwały próby czasu. Zarówno Vieri jak i Raul trzy razy w karierze przekroczyli liczbę 20 bramek w sezonie. A Messi od odkąd zaczął grać regularnie strzela tak: 14, 10, 23, 34, 31, 50, 46, 28, 43, 26, 31 (i rośnie). Mówiąc krótko on tyle razy przekroczył 40 goli w sezonie, ile Vieri i Raul 20.
Ale to tylko liczby, a tak naprawdę magia kryje się nie w tabelkach, a w tym co widać gołym okiem. W prowadzeniu piłki, w dryblingu, w wizji, w inteligencji, połykaniu przestrzeni. W strzelaniu do bramki zamiast w bramkę. W podawaniu koledze w punkt i to do lepszej nogi. W wyczuciu linii spalonego nie tylko wtedy, gdy czekasz na piłkę, ale też wtedy, gdy czeka na nią partner z zespołu. W bieganiu sobie w kółko z rywalem na plecach, jakby to była tylko malutka biedroneczka. W balansie ciała, po którym Messi idzie w lewo, a przeciwnik po hot-doga.
I przede wszystkim – w konsekwencji. Iluż było piłkarzy, którzy błyszczeli niebywale, ale tylko do momentu, kiedy nie wydawano na nich „zlecenia”. Potrafili wszystko, ale gdy rywale mówili sobie w szatni „uważajcie na niego” i gdy wprowadzali w życie plan „anty”, nie byli w stanie się przebić. Messiego od wielu, wielu lat chcą powstrzymać wszyscy, nikt już nie daje mu wolnej przestrzeni, nikt nie lekceważy go z piłką na dwudziestym metrze, nikt nie pozwala zostać jeden na jeden z ostatnim obrońcą. A on ciągle i ciągle robi swoje.
W niedzielę za faule na nim z boiska powinno wylecieć trzech przeciwników. Wkrótce ktoś doda starcia z tego meczu do poniższej kompilacji…
*
Ramos jest wielkim piłkarzem. Tak generalnie. Ale jest też wielkim chamiskiem. Wedle ESPN miał powiedzieć do Messiego: „Jak mnie zdenerwujesz, to połamię ci nogi. I nawet nie dostanę kartki”. Gdyby dobrze trafił, niewykluczone, że faktycznie by połamał. Potem oczywiście były słodkie gesty, odwiedziny w szpitalu, życzenia powrotu do zdrowia. Cała ta pieprzona hipokryzja. Nie chciałem, celowałem w piłkę, bla, bla, bla.
Agresja „Królewskich” w Klasykach nie przystaje do owej „Królewskości”. W zasadzie jest rodem z LZS-ów. To największy rozdźwięk między otoczką a boiskiem. Niby przepych, bogactwo, duma i dostojność, ale na koniec też cios brudną maczugą w tył głowy.
*
Ramos został zawieszony na jeden mecz. Najciekawszą książką o hiszpańskim futbolu byłyby billingi Florentino Pereza.
*
Gol na 3:2 był niesamowity. Ale niesamowite było w nim przede wszystkim wyjście spod pressingu przy aucie pod polem karnym Barcelony.
Niektórzy mówią, że Real się sfrajerzył, bo zaatakował w dziesiątkę. Moim zdaniem są na świecie drużyny, które zawsze muszą atakować, bo po prostu są z jakiegoś powodu wielkie. Jak zaczną kalkulować, przestaną takimi być. Same przetrącą sobie kręgosłup. No i Real – zgodnie z ego klubu i ego piłkarzy – zaatakował. Mocno zaatakował. Był groźny i mógł strzelić na 3:2.
Nie strzelił i teraz każdy mądry po fakcie.
Cofnęliby się we własne pole karne, Messi strzeliłby z 20 metrów, byłyby pytania: po co tak się cofnęli? Nie cofnęli się i niemalże uniemożliwili Barcelonie wykonanie autu…
Niemalże!
Obejrzeliście? Naprawdę trudno było wyjść z tego klinczu i przedostać się sto metrów dalej. Już Pique miał piłkę z lekka beznadziejną, wydawało się, że będzie albo „pałował”, albo nabijał rywala, ale zdołał podcinką zagrać do Busquetsa, a świetny ruch bez piłki wykonał Sergi Roberto. Centymetrowa niedokładność i wszyscy by mówili, że Real fantastycznie przydusił Barcelonę i zremisował na własnych warunkach. A że stało się inaczej? Takie sytuacje trzeba brać w pakiecie, nierozerwalnie wiążą się z kibicowaniem wielkim klubom.
*
Czasami można nie dotknąć piłki i być kluczowym. W ostatniej akcji kluczowy był także Luis Suarez, mimo że w teorii w ogóle w niej nie zdołał wziąć udziału.
To jest intuicja piłkarska. Zmysł pozwalający w ułamku sekundy podjąć optymalną decyzję. I on to zrobił – przepchnął Nacho w taki sposób, by stworzyć korytarz dla piłki uderzonej przez Messiego. Wielu napastników-durniów próbowałoby iść za tą piłką, wielu by weszło w linię strzału, wielu po prostu by stało i pozwoliło na interwencję obrońcy. On natomiast przeciwnika wyłączył w tym momencie z gry. Wykonał swoją robotę.
*
Na razie nie wierzę, że ten mecz da Barcelonie mistrzostwo. I na razie nie robi mi to różnicy. Wiadomo – będzie tytuł, będę się cieszył. Ale nie będę się cieszył bardziej niż na trybunach Santiago Bernabeu w 91 minucie i którejś tam sekundzie. Tak jak po PSG napisałem: czy Barca wygra Ligę Mistrzów, czy nie – ja już swoje apogeum radości mam za sobą, moje ekstremum, mój finał finałów, dalej to już tylko zapiski na Wikipedii.
KRZYSZTOF STANOWSKI