Kiedy trenował, rozstępowali się przed nim żołnierze uzbrojeni w karabiny. Na bieżni pokazywał plecy nawet takim gwiazdorom jak Carl Lewis. Mógł też czuć się królem stolicy, kiedy jeździł po niej samochodem, o którym inni mogli tylko pomarzyć. Marian Woronin – pomimo upływu lat, to wciąż do niego należy jeden z najsłynniejszych rekordów Polski, czyli pamiętne 10,00 s. na 100 metrów. W rozmowie z Weszło wspomina swoją bogatą karierę i opowiada, jak to jest być gwiazdą za komuny.
Jakie to uczucie wozić się w głębokim PRL-u po Warszawie Citroenem DS?
Ooo, to była cała historia. Mam rodzinę we Francji, bo moja mama się tam wychowała. Taki samochód zawsze był moim wielkim marzeniem i dostałem takiego DS-a w prezencie. To była popularna „żaba”, albo „Fantomas”, bo tak też nazywano ten model. Przyjechałem nim do Polski i robiłem furorę, co tu dużo mówić. U nas jeździły maluchy i duże Fiaty, a ja miałem Citroena. Tylko było z nim dużo kłopotów, bo to niestety nie był nowy samochód, w związku z czym po kilku latach zaczął mi się sypać. Bywało tak, że jechaliśmy nim na obóz i trzeba było mieć ze sobą z piętnaście części zapasowych, kilka razy zatrzymywać się po drodze, mazać się w smarze, żeby tylko naprawić to cholerstwo. Ale ładny był, to trzeba przyznać.
Był podryw na furę?
Z niejedną koleżanką poszedłem na randkę – jak to się mówi – „na samochód”. Przecież byłem młodym chłopakiem. Wtedy prawie wszyscy jeździli autobusami, a ja do swojego technikum kolejowego dojeżdżałem takim autem. Dyrektor szkoły podjeżdżał maluchem, ja Citroenem i tyle w tym temacie. W szkole wszyscy patrzyli. Dzisiaj pod każdą szkołą ma pan dziesiątki samochodów, ale kiedyś to było coś zupełnie odlotowego.
Nie bał się pan, że ukradną?
A skąd, otwarty stał cały czas.
Żartuje pan?
Czasami jak były naprawdę ostre zimy, to parkowałem go trochę dalej od bloku, zostawiałem z włączonym silnikiem na pół nocy i tak chodził, żeby nie zamarzł. Czyli naturalnie z kluczykami w środku. Ale kto to kradł samochody w latach 70.? Poza tym w całym mieście takich Citroenów było chyba tylko cztery czy pięć, no więc można było go ukraść co najwyżej na części. Miałem trochę znajomych w warsztatach, dlatego szybko by wyszło, kto ukradł Woroninowi samochód na handel częściami. Bo takie auto ukraść i potem zarejestrować? To nie takie proste. Ale muszę panu powiedzieć, że Jacek Wszoła – z którym zawsze się trzymałem – też kupił sobie po mnie Citroena i też zostawiał go otwartego. I kiedyś rano wsiada do samochodu, rusza, a tam z tyłu ktoś się podnosi. Jacek patrzy, a tam wyłania się głowa menela. Po prostu szukał w nocy miejsca żeby się ogrzać, zobaczył auto, wsiadł i usnął.
A co się stało z pana samochodem?
Rozleciał się. Któregoś razu już porządnie coś w nim strzeliło i doszedłem do wniosku, że koszt naprawy byłby zbyt duży. Miałem przyjaciela, zaciągnąłem auto do niego na plac i tam zostało. Podejrzewam, że później rozebrano je na części. Aczkolwiek trochę żałuję, bo jak czasami bywam we Francji i widzę wersje kolekcjonerskie tych DS-ów, to są takie pięknie… Gdybym wtedy nie mieszkał w bloku i mógł schować go na jakiejś działce, to po latach bym go wyremontował i miał takie cacko. Ale niestety.
Samochodu nie ma, ale rozsypujący się stadion Skry, na którym pobił pan pamiętny rekord Polski i Europy na 100 metrów, dalej stoi. Zagląda pan tam czasami?
Teraz już nie, bo nie ma po co. Obiekt praktycznie grozi zwaleniem. Trybuny są zamknięte, więc nie bardzo jest już gdzie zaglądać. Ale kiedy dzwonią do mnie dziennikarze z telewizji i proszą o nagranie, to często właśnie tam robimy „przebitki”. Chociaż jak już to robimy, to na płycie boiska, żeby być jak najdalej od tych zdewastowanych murów. Kiedy zaczynałem swoje starty na Skrze w drugiej połowie lat 70., to przychodziło tam po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Już wtedy trochę odpadały cegły i ławki, bo nikt tego nie remontował. Kiedy przejeżdżam koło stadionu czuję złość, że Warszawa nie ma obiektu lekkoatletycznego, a zamiast tego zrujnowany teren w centrum miasta. Budujemy stadiony piłkarskie, ale o lekkiej atletyce nikt nie myśli. Nie wiem, być może to biedna dyscyplina i nie warto w nią inwestować dla tych kilku mistrzów olimpijskich i świata? Podejrzewam, że ktoś właśnie tak może to odbierać.
9 czerwca 1984 r. zapowiadał się jak każdy inny?
Na stadionie zjawiłem się późnym popołudniem. Ale nie nastawiałem się na coś wielkiego, to nie na tamten bieg podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego miał być szczyt formy. Szykowaliśmy ją na igrzyska w Los Angeles, które miały być za dwa miesiące. Był to więc element treningu, chociaż już na rozgrzewce czułem, że nie jest źle. Przebiegłem mocno, ale bez zaakcentowania rzutu na taśmę. Kolejni zawodnicy mieli do mnie sporą stratę, dlatego tak naprawdę nie miałem nawet okazji porządnie powalczyć. Każdy z nas ma w życiu ten dzień „naj”, w którym wszystko się idealnie splata i ja miałem taki dzień właśnie wtedy. Doszły do tego jeszcze dobre warunki atmosferyczne: było dwadzieścia kilka stopni, piękne słoneczko, lekki wiaterek w plecy.
Dlaczego odpuścił pan na ostatnich metrach? Wynik mógł być jeszcze lepszy.
Jeżeli ktoś skacze wzwyż, to przeskakując poprzeczkę wie, jaką wysokość zaliczył. A sprinter nie wie, czy bije rekord. Gdyby podczas tamtego biegu ktoś mnie naciskał, na pewno musiałbym się bardziej przyłożyć. Jeżeli ostatecznie zmierzyli mi 9,992 s., to podejrzewam, że dałbym radę urwać jeszcze te 0,002 s. po prostu bardziej pochylając się na finiszu. I byłyby trzy dziewiątki. Ale że był to bieg o pietruszkę, to nie przykładałem do tego takiej wagi. Było pierwsze miejsce i do widzenia. Wtedy na stadionie nie było wyświetlacza. Przyszedł pan, popatrzył i zaczął kombinować z metalowymi cyframi, które miał tam zawiesić. Zawiesił jedną dziewiątkę, potem drugą, a jak już trzecia zawisła, to był szał. Wszyscy krzyczeli, wiwatowali. Niektórzy zaczęli nawet się zastanawiać, czy to nie pomyłka. Fotoreporterzy od razu poprosili mnie, żebym stanął do zdjęcia przy tablicy. Po zawodach normalnie wsiadłem do samochodu, pojechałem do domu, wskoczyłem pod prysznic, kolacja i tyle. Oczywiście kolejnego dnia we wszystkich gazetach było moje 9,99 s. Szkoda tylko, że po dwóch tygodniach zmienili to na 10,00 s., ale zrobili to dopiero wtedy, kiedy wysłano protokół do europejskiej federacji celem zatwierdzenia rekordu Europy. Uznano, że dokładny wynik wyniósł właśnie 9,992 s., dlatego trzeba było zaokrąglić go do góry. Ale nawet po zaokrągleniu to i tak wciąż był rekord Europy. Szykowaliśmy się wtedy do igrzysk olimpijskich i wydawało mi się, że to dobry prognostyk. To był wynik pozwalający mi walczyć w finale z czarnoskórymi zawodnikami. Mogłem nawet walczyć o medale.
To prawda, że w nagrodę za tamten bieg dostał pan wazon?
Takie były nagrody podczas memoriału. Były wazony, jakieś radia, magnetofony. Nawet nie pamiętam, czy wazon był kryształowy, czy szklany… Drobny sprzęt, który wtedy dostałem, został już pewnie dawno zezłomowany, a wszystkie puchary po ostatniej przeprowadzce są jeszcze w kartonach. Nie wiem, czy tamtą nagrodę bym dziś nawet rozpoznał. Pucharów jednak nie oddawałem, część służy jako wazony do kwiatów.
Trzyma pan róże w pucharach?
Trudno to nawet nazwać pucharami, to wazony. Tam, gdzie był grawer na szkle, to nic nie siałem, ale jak trafił się taki z przyczepianą plakietką lub na łańcuszku – szczególnie jak plakietkę czy łańcuszek diabli wzięli – to do środka ziemia, kwiaty i rosło.
Gdyby pobił pan taki rekord w dzisiejszych czasach, profity byłyby pewnie znacznie większe.
Dzisiaj nakręca wszystko reklama, media, sponsorzy. Kiedyś to tak nie działało. Niewątpliwie po takim wyniku znalazłbym teraz sponsora, który pewnie promowałby moim nazwiskiem jakiś szybki sprzęt, może byłbym twarzą Mercedesa Sprintera czy czegoś podobnego? Ale kiedyś? Inne czasy.
Jak to jest być gwiazdą w czasach komuny?
Na pewno nie mogłem narzekać, miałem dużo lepiej niż szary Kowalski. Byłem przede wszystkim zawodnikiem Legii. Miałem podpisany kontrakt na żołnierza zawodowego. Było to wygodne, bo mogłem sobie trenować dwa razy dziennie, nie musiałem iść do pracy. Czasami co najwyżej pełniliśmy służbę na bramie Legii i na tym się kończyła moja robota. Mogłem swobodnie trenować, po poligonie mnie nie ganiali. Pamiętam jak pułkownik przyjął ode mnie przysięgę, po czym zabrałem swoją torbę i pojechałem do domu. I więcej nic tak naprawdę nie miałem wspólnego z wojskiem. Ale nie ja pierwszy i nie ostatni.
W cywilnym życiu nazwisko Woronin otwierało wtedy wiele drzwi?
Jak były kartki na jedzenie, to pani Krysia czy Małgosia stojąca w sklepie – jak przychodził pan Woronin – zawsze dawała lepszy kawałek, niż jak przychodził do niej Kowalski. Dostawałem bardzo dobrą wałówkę, nie da się ukryć. Zawsze to był jakiś dodatek do domu, chociaż my sportowcy mieliśmy tę przewagę, że jako członkowie kadry olimpijskiej mieliśmy zapewnione stałe wyżywienie. Nie musiałem stać w kolejkach jak inni.
A jak wyglądało pana życie tuż przed stanem wojennym i już po jego ogłoszeniu?
Pamiętam, że trenowaliśmy akurat w hali AWF-u i już stacjonowało tam wojsko. I tutaj znowu było widać moją przewagę legionisty: szybki telefon mojego trenera czy szefa klubu do dowódcy jednostki i mogłem codziennie spokojnie trenować w hali. Ktoś zrobił nawet zdjęcie, jak po dwóch stronach hali rozstawieni są żołnierze z karabinami, a ja biegnę środkiem. I to zdjęcie zamieszczono później we francuskiej gazecie „Paris Match”. Pokazywano, jak Woronin szykuje się do mistrzostw Europy w Grenoble. Jak wylądowałem tam na lotnisku, od razu doskoczyli do mnie dziennikarze i mieli akurat przy sobie tamtą gazetę. Pamiętam jak dziś: na pierwszej stronie Elizabeth Taylor, a na rozkładówce Marian Woronin.
Jak jeszcze korzystał pan ze swoich przywilejów?
Byłem już sierżantem lub chorążym – nie pamiętam dokładnie – i na pewno było to jakieś ułatwienie. Kiedy był stan wojenny i Jacek Wszoła akurat nie miał nic do roboty, to zawsze się spotykaliśmy. Któregoś dnia mówi: „Może byśmy wyskoczyli gdzieś pod Warszawę jakieś jajka kupić albo kawałek świniaka”. I jak były kontrole, to tylko otwierałem szybę, pokazywałem żołnierzowi legitymację i jechaliśmy dalej po tego świniaka. Dziś ogląda się różne filmy z czasów PRL-u – Barei czy inne – i w pewnym sensie tak wtedy było. Staraliśmy się wykorzystywać swoje możliwości żeby po pierwsze, zapewnić swojemu organizmowi potrzebne jedzenie, a więc witaminy niezbędne dla organizmu do startów, a po drugie, mieliśmy przecież rodziny, które trzeba było odpowiednio zabezpieczyć.
Podczas wyjazdów na zagraniczne mitingi handel kwitł?
Zawsze handlowaliśmy. Do Francji woziło się kryształy, do Włoch aparaty fotograficzne itd. Zawsze było z tego parę groszy. Jeśli jadąc na trzytygodniowy obóz dostawaliśmy po 10 czy 15 dolarów kieszonkowego, to trzeba było kombinować. Pamiętam, że bardzo chodliwe były ruskie Zenity, które można było kupić u nas w sklepie, a we Włoszech sprzedawało się je nawet za 80 dolarów. Wszystko się rozchodziło.
Jaki najdziwniejszy towar przywiózł pan do Polski?
Kiedyś z Włoch przywiozłem tysiąc par rajstop.
Rajstop?
Tak, bo małżonka powiedziała, że wszystkie sąsiadki o nie pytają. No to poszedłem na bazar, kupiłem ile było trzeba, zwinąłem w taką dużą kulkę, wrzuciłem do walizki i przywiozłem. Żona później posprzedawała i znów było parę groszy na życie.
Pana największym sukces to wicemistrzostwo olimpijskie w sztafecie 4×100 metrów na olimpiadzie w Moskwie w 1980 r. Mówi się, że to były igrzyska cudów, bo gospodarze stawali na głowie, żeby tylko pomóc swoim.
To prawda. Robili różne rzeczy, otwierali chociażby bramy stadionu Łużniki przy oszczepach, a nas wylosowali w sztafecie na kiepski tor, chociaż mieliśmy najlepszy czas. Sobie oczywiście ustawili piąty, czyli najlepszy. Tak czy inaczej my powinniśmy tamtą sztafetę wygrać, gdyby nie to, że chwilę wcześniej chorowałem. Na ostatni obóz kondycyjny pojechaliśmy do Font-Romeu w Pirenejach. No i spadł śnieg. Wszyscy uciekli, a my siedzieliśmy tam dwa tygodnie, przez co dopadła mnie cholerna angina. I cała forma, którą miałem, poszła w diabły.
A same igrzyska? Jak pan wspomina?
Dobrze. W wiosce olimpijskiej mieliśmy wspólny blok z Francuzami: my mieszkaliśmy na górze, oni pod nami. Było sympatycznie, pamiętam, że dobrze handlowało się tam dolarami. Jak już skończyły się zawody, to dosłownie otworzyliśmy w wiosce kantor wymiany walut. To była dobra zabawa. Handlowaliśmy głównie z czarnoskórymi zawodnikami. Dolary to jednak dolary, zawsze były bardzo pożądane w kraju. Jak miało się te 30-50 dolarów miesięcznie, to można było iść do Peweksu i cały miesiąc za to żyć.
Ale na igrzyska do Los Angeles już pan nie pojechał. Przez politykę.
Byliśmy już praktycznie po całych przygotowaniach, nawet po przymiarkach strojów olimpijskich. Siedzieliśmy akurat na stołówce, przyszedł dyrektor ośrodka i mówi: „Chodź Woronin do gabinetu, musimy porozmawiać”. Tam siedział już pan minister i usłyszałem, że mam powiedzieć drużynie, że nie jedziemy. No i co miałem zrobić? Powiedziałem. Aczkolwiek poważnie zastanawialiśmy się, czy może jednak pojechać tam pod flagą olimpijską. Ale to były złe czasy i być może dobrze wyszło, że jednak tego nie zrobiliśmy. Bo nie wiadomo, co by potem z nami było.
Ostatecznie mistrzem olimpijski na „setkę” został tam Carl Lewis. A rok później podczas zawodów w Kolonii to pan go pogonił.
Oprócz niego też Bena Johnsona, który w Los Angeles był trzeci. Oj, jak oni byli zdziwieni… W Kolonii, za namową menadżerów i dyrektora mityngu, doprowadzono do pojedynku między nimi. To miał być rewanżu za tamte igrzyska, bo Johnson odgrażał się, że z Lewisem wygra. A wygrałem ja. Było wtedy zimno, biegło się pod wiatr, może ich to zmroziło? Mam jeszcze nawet gdzieś zdjęcie jak stoję na najwyższym stopniu podium, a obok Lewis z parasolem, który trzyma nad sobą i nade mną. A obok nas trzeci Johnson z wyraźnie kiepską miną.
Dobrze pan wtedy zarobił wygrywając z takimi gwiazdorami?
No właśnie nie. Śmieszna sprawa, bo tam poszły wysokie zakłady na tamtą dwójkę i kiedy ja wygrałem, to cały plan organizatorów się rypnął. Sam oczywiście o niczym nie wiedziałem, dlatego po wszystkim poszedłem do organizatora z ogromną dumą i radością, bo myślałem, że właśnie wygrałem dużo pieniędzy. Byłem przekonany, że skoro oni walczyli o dziesiątki tysięcy dolarów, to wpadnie mi do kieszeni sporo pieniędzy. A to się okazało wprost przeciwnie – wygrywając zrujnowałem cały budżet organizatorów, ich cały plan. Ostatecznie zarobiłem chyba kilkaset dolarów.
Kiedy pod koniec lat 80. Ben Johnson wpadł na dopingu, był pan zaskoczony, czy coś przeczuwał?
Czy byłem zaskoczony? Na pewno tak. Ja zawsze zakładałem, że każdy rywal stojący obok mnie na starcie jest czysty. Może to naiwne myślenie, ale ja naprawdę zawsze wierzyłem w fair-play. Ale jednak niektórzy wpadają. Jak chociażby Linford Christie, który pobił mój rekord Europy. Być może tak to już bywa, że kiedy zawodnik ma za sobą apogeum formy, to chcąc przedłużyć swoją karierę, coś tam sobie „dokłada”. Bo chociaż mówimy o sukcesach sportowych, to tak naprawdę wszystko sprowadza się przecież do zarabiania pieniędzy.
Mówi się, że lata 80. były szczytowym okresem dopingu w lekkiej atletyce.
Wiele osób było podejrzewanych. Bardzo długo trenowałem z Czeszką Jarmilą Kratochvilovą (jej rekord świata na 800 m z 1983 r. wciąż nie został pobity – red.). Wołali na nią Kratochwil. Ona była jak zwierz. Powiem tak: to co ona robiła na treningu, to ja mogłem robić tylko w marzeniach. Jak szła na siłownię i chwytała sztangę, to brała na nią trzy raz większe obciążenia niż ja, chłop. To może budzić podejrzenia, ale z drugiej strony też nie wydaje mi się, że to wszystko mogła zrobić dopingiem. Nie chciałbym jej osądzać, czy coś brała, ale wcale niewykluczone, że miała jakieś powiązania z genami męskimi. Cholera wie.
Także rekordy świata na 100 i 200 Florence Griffith-Joyner z 1988 r. przetrwały do dziś, ale ich autorkę do końca życia podejrzewano o szprycowanie się.
Była podejrzewana, ale z drugiej strony była kontrolowana na wszystkich zawodach i nigdy tego nie potwierdzono. No chyba, że wynaleźli jej coś takiego, co wtedy jeszcze nie mieściło się w gamie środków zakazanych. To bardzo prawdopodobne. Ale z drugiej strony można zapytać, czy skoro Usain Bolt biega setkę w 9,58 to też jest na dopingu? Ale jak pan spojrzy na Bolta, który ma prawie dwa metry, wielką stopę, odpowiedni rytm i robi jeden czy dwa kroki mniej niż inni, to musi tak szybko biegać. To co on zrobił, było kapitalne.
A kiedy my doczekamy się kolejnego po panu kapitalnego sprintera? Pana rekord ma już długą brodę.
Na początku myślałem, że to będzie szybko, a czym dłużej żyję, tym to się bardziej oddala. Irena Szewińska pobiła rekord Polski na 400 metrów w 1976 r., a więc minęło od niego jeszcze więcej czasu, a nasze dziewczyny wciąż nie mogą dobić do tamtego wyniku. Kiedy ktoś go poprawi? Jak urodzi się druga Szewińska. Tak samo jak w końcu musi urodzić się drugi Woronin.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI