Reklama

Proszę podwójne espresso. Ale koniecznie takie, żeby mnie postawiło na nogi

redakcja

Autor:redakcja

10 kwietnia 2017, 16:30 • 14 min czytania 4 komentarze

– Lubię czasem ludzi wprawiać w lekkie zakłopotanie, puścić oczko. Często w kawiarni, gdy pytają mnie, co podać, mówię: „Proszę podwójne espresso. Ale koniecznie takie, żeby mnie postawiło na nogi” – mówi w rozmowie z Weszło Rafał Wilk. Były żużlowiec, któremu wypadek na torze odebrał możliwość chodzenia i wywrócił życie do góry nogami. Ale przede wszystkim niesamowicie inspirujący, pełen energii i rzadko spotykanego dystansu do siebie człowiek, który od dnia, gdy motocykl kolegi z drużyny upadł na jego plecy, nie zrezygnował ze sportu. Dzięki czemu trzykrotnie został mistrzem olimpijskim w handbikingu, a także pięciokrotnym mistrzem świata i czterokrotnym zdobywcą Pucharu Świata i Pucharu Europy. 

Proszę podwójne espresso. Ale koniecznie takie, żeby mnie postawiło na nogi

Chyba przed żadnym wywiadem nie zastanawiałem się tak długo, jak zacząć. Zwykle do trudnych pytań nie przechodzi się na dzień dobry, ale żeby zrozumieć wszystko, co powiesz później, musimy wyjść od tego, co stało się jedenaście lat temu.

Dla mnie nie ma trudnych tematów, możemy od tego zacząć.

W materiale TVP „Człowiek ze staliopowiadałeś, że do końca byłeś świadom tego, co się działo. Jak upadał na ciebie motocykl kolegi z zespołu i wszystkiego, co było później.

Reklama

Nie widziałem, jak motocykl na mnie leci, bo leżałem na brzuchu, a strzał dostałem w plecy. Przytomności nie straciłem, więc generalnie byłem świadom tego, że nie ruszam nogami. Na początku mówiłem, żeby mi je wyprostowali. Oni mi mówią, że przecież są proste, że jak to. Moja głowa ostatni moment, jaki zapisała, to ten kiedy były podkurczone. No i tak zostało. Wiadomo, że nie byłem świadom jeszcze, że nie będę chodził. Wydawało mi się, że to kolejna normalna kontuzja, jakieś stłuczenie, może złamanie, że za chwilę wszystko będzie ok. Niestety, nie wszystko. Złamań było mnóstwo, łącznie jakoś 27, razem z kręgosłupem. Ale widzisz, jestem w jednym kawałku, nie jest źle. I jak to mówi jeden z moich kolegów: dzięki temu nogi cały czas mam normalne, bo nie mają połączenia z głową (śmiech).

Twój przyjaciel Janusz Zieliński mówił we wspomnianym materiale, że sezon, kiedy doszło do wypadku, miał być twoim ostatnim na żużlu. Chociaż chyba nikt w to nie wierzył po tym, jak twój świętej pamięci ojciec ostatni sezon, jak obiecywał twojej mamie, przeciągnął na jedenaście lat.

Pewnie jakbym czuł się jeszcze na siłach, to też nie zsiadałbym z motocykla. Za wcześnie było kończyć karierę, była tendencja zwyżkowa, czerpałem z tego radość, a z tym wcześniej różnie bywało. Często miałem dość i chciałem rezygnować. Wszystko jednak się układało tak, że odżywałem w żużlu na nowo. No i życie podjęło tę decyzję za mnie.

Rozmyślasz jeszcze czasami, co by było, gdyby? Gdybyś tamtego dnia nie wsiadł na motocykl, gdyby cały wypadek na torze skończył się tylko na upadku…

Mógłbym, ale po co? Cieszę się z tego, że żyję, bo mogłoby mnie w ogóle nie być. Jakby to się nie stało na torze, nie miałbym pewnie operacji do sześciu godzin i byśmy sobie tutaj nie pili kawki, nie rozmawiali, nie żartowali. Nie traktuję tamtego wypadku jako traumatycznego przeżycia, przyjmuję życie takim jakie jest. Gdybym miał to w takich kategoriach rozpatrywać… Po latach mogę powiedzieć, że to było ziarno, żeby odnosić inne sukcesy, w inny sposób traktować swoje życie. Naprawdę patrzę na sytuację, w jakiej się znalazłem, tylko z plusami. Z całą świadomością, że jakbym miał całe życie przeżyć na nowo, z tymi samymi konsekwencjami, to wchodzę w to w ciemno. Wózek nie jest dla mnie karą za coś, czymś, z czym nie można żyć i cieszyć się życiem. Ja się cieszę każdym dniem, widzisz, że jestem pełen życia, że siedzimy chwilę, a mnie już nosi. Gdybym nawet wiedział, jakie będą konsekwencje, to mówię raz jeszcze, całkowicie szczerze: mogę jeszcze raz przeżyć to samo życie.

Życie, w którym po trzydziestce tak naprawdę musiałeś się uczyć wszystkiego na nowo.

Reklama

Czułem się na początku jak takie wielkie, bezbronne dziecko, które nie potrafi niczego zrobić samo. To mnie najbardziej przerażało po wypadku. Że przechodzę od 200% aktywności: narty, rower, motor – tak naprawdę wszystkiego, co tylko się dało uprawiać, w zależności od sezonu – do miejsca, w którym nic nie mogę. Nie mogę się na drugi bok na łóżku szpitalnym przewrócić bez pomocy, nie mówiąc już w ogóle o przesiadaniu się z łóżka na wózek, bo to na początku była sfera nieosiągalnych marzeń. Jak już nabierałem nieco więcej siły, to stawało się to wszystko łatwiejsze. Dziś mogę powiedzieć, że jestem w stu procentach samodzielny. Może na niektóre rzeczy poświęcę więcej czasu, jak nie wejdę tymi schodami, to znajdę okrężną drogę, jak będzie jakaś kłoda, to ją ominę. Wiem też, że pewne rzeczy są dla mnie niedostępne, więc nie próbuję sobie robić na nie fałszywej nadziei. Mam na przykład świadomość, że po górach już nigdy nie pochodzę. Ale zamiast tego jeżdżę po nich na nartach. Do wszystkiego da się przywyknąć.

16177899_1283436218366872_6386789455565979790_o

Życiowe priorytety uległy wtedy pewnie wielkiemu przemeblowaniu?

Jasne no, całego życia musiałem się uczyć na nowo, wszystkiego od samego początku. Nie różniłem się wiele od niemowlęcia, w zasadzie tylko tym, że umiałem mówić i byłem świadomy tego, co się stało. Nagle czegoś nie mogę, to mnie najbardziej bolało. Były potrzebne dwie czy trzy osoby, żebym przesiadł się z łóżka na wózek, żeby wejść do samochodu. To mnie najbardziej przerażało – jeżeli moje życie ma tak wyglądać do końca, że ktoś będzie pchał mój wózek, wsadzał mnie do auta, to jak tak żyć nie chcę. Godziny rehabilitacji w szpitalu, w domu, to było około ośmiu godzin dziennie przez pierwsze trzy lata. Najważniejsze było to, co wydaje się najbardziej prozaiczne. By nie musieć nikogo prosić o pomoc, by nauczyć się żyć po swojemu. To jest tak, jak pisał Nick Vujicić w swojej książce – pogoń za najnowszym modelem samochodu, najnowszą komórką, to jest błędne koło. Na tym świat nie polega, niepełnosprawność pomogła mi dostrzec inną, ważniejszą stronę życia.

Wcześniej nie doceniałeś tego, co masz?

Jak coś mamy, to ogólnie tego nie cenimy. Dopiero jak coś nam zabiorą, zaczynamy inaczej patrzyć na świat. Mnie teraz cieszą najmniejsze rzeczy, których kiedyś w ogóle nie dostrzegałem. Ja na przykład kiedyś nie doceniałem tego, że mam zdrowe ręce. Krótko po wypadku spotkałem się z kolegą, który ma porażenie czterokończynowe, a więc także niedowład rąk. Powiedział mi: „ty się stary ciesz, że masz zdrowe ręce”. Wtedy pamiętam odpowiedziałem mu „Maciek, ale to nie jest dla mnie żadne, kurwa, pocieszenie, bo trzy tygodnie temu zabrali mi nogi”. A teraz jestem nadzwyczajnie wdzięczny, że je mam, bo to one pomogły mi się podnieść po tym wszystkim. Dziś mogę przecież nawet powiedzieć, że te ręce są złote.

Do uprawiania sportu wróciłeś zdecydowanie szybciej, niż chcieliby tego lekarze.

Nie do końca zawsze lekarzy słuchałem, może i dobrze. Mój kolega, też jeżdżący na wózku, złamał sobie nogę. To wiesz, co lekarz zrobił? Zrobił mu specjalny obcas, żeby mu się lepiej chodziło. No więc widzisz… Ja już po trzech miesiącach po wypadku jeździłem na quadzie, żeby móc się poruszać, ten wózek czasami zostawić. Z punktu widzenia lekarzy to nie było możliwe, ale ja miałem na ten temat nieco inne zdanie (śmiech). Jeździliśmy z kolegami do lasu, to była dla mnie odskocznia od dnia codziennego, rehabilitacji, coś co pozwoliło mi nie zwariować. Później jak powiedziałem lekarzowi, że jadę na narty, to tylko popukał mnie w głowę i mi mówi: „panie, ale pan ma jeszcze kręgosłup niezrośnięty”. Ale co z tego, skoro moja głowa tego potrzebowała? Pojechałem, wróciłem, nic się nie stało. Co prawda później całe to instrumentarium w plecach nie wytrzymało mojego aktywnego trybu życia, jakieś śruby się pourywały. Ale cóż, wyciągnęli, założyli nowe i teraz już w ogóle nie ma problemu. Może to oklepane hasło, ale tak jest – ograniczenia naprawdę istnieją tylko w naszych głowach.

No i w portfelach, bo taki sprzęt tani nie jest.

No tak, a niepełnosprawni już by mieli za dobrze, gdyby były jakieś dofinansowania na zakup, gdyby mogli jeździć na stworzonych dla nich nartach w naszym kraju. Poprzez przyjaciół, którzy byli wtedy z nami na nartach udało się zebrać trochę pieniędzy, ja dołożyłem resztę i udało się kupić monoski. Do tej pory jeżdżę na nartach, może już nie tak dużo, jak to było zaraz po wypadku, przez trzy pierwsze lata. Bo później przyszedł rower i więcej zimy spędzam w cieplejszych rejonach świata, trenując na asfalcie. Ale staram się jak mogę – dzieci zabierać, trochę jeszcze sobie pojeździć.

Uznałeś też, że skoro inni nie pomogą, to sam założysz fundację „Sport jest jeden”, gdzie zbieraliście ostatnio na rower podobny do twojego.

Tak, zbieraliśmy na handbike’a dla Rafała Mikołajczyka, udało się część kwoty uzbierać. To nie jest też tak, że spełniamy czyjeś zachcianki, kupujemy rower, który będzie stał. Co do Rafała mieliśmy pewność, że korzysta, startuje na nim, trenuje.

Jakiego rzędu wydatkiem jest taki handbike?

50 tysięcy. Można kupić handbike’a, który nada się na zawody, już za 15 tysięcy ale im wyżej chcesz być, im bardziej chcesz zejść z wagi, im lepszy osprzęt – tym ta cena jest wyższa. Ten, na którym ja jeżdżę, to koszt nawet ponad wspomniane 50 tysięcy.

Mówiłeś Przeglądowi Sportowemu po Gali Mistrzów Sportu, że podczas kariery żużlowej, o pieniądze, sponsorów było znacznie łatwiej. Coś się w tej kwestii zmienia, będąc czterokrotnym medalistą olimpijskim?

Nie mogę narzekać, zresztą eksponuję moich sponsorów jak mogę i gdzie mogę. Dużo zależy od pułapu kariery. Na początku największym kosztem jest zakup roweru, który część osób po prostu blokuje. Ja teraz już dostaję je poprzez to, że na nich jeżdżę, reklamuję firmę, która je produkuje. Wiadomo, że nie każdemu to jest dane, ale jak chcemy, jak walczymy o wyniki, to sponsorzy przyjdą. Ja miałem o tyle dobrze, że ci, którzy jeszcze przed wypadkiem mnie wspierali w karierze żużlowej, pomogli mi też w odnalezieniu swojej nowej, kolarskiej drogi. Firma SPAR pomogła mi w zakupie pierwszego roweru. Widocznie widziała we mnie coś, co uzasadniałoby taką pomoc.

16722386_1306831196027374_7185806601179802291_o

Potencjał na mistrza olimpijskiego?

Zapał do ciężkiej pracy, nikt mistrzem się nie rodzi. Sport paraolimpijski jest teraz już tak profesjonalny, że bez setek godzin na treningach, gdyby organizm się nie rozwijał, medali by nie było. Nie sądzę, że w Rio zdobyłbym dwa medale, gdyby nie to, że akurat byłem w najlepszej życiowej formie. Trasa w Brazylii nie była tak zróżnicowana, jak lubię, nie było górek, gdzie miałem zawsze przewagę nad rywalami. Ale przyjąłem ją taką, jaka jest, udowodniłem, że ktoś ważący kilkanaście kilo mniej może na bardziej płaskiej trasie również wygrywać.

Trudno taką niską wagę utrzymać, gdy nagrodą za wygraną bywa czterokilowy czekoladowy tort?

Pamiętam tę nagrodę, trochę wtedy przyoszczędziliśmy na diecie (śmiech)! Ale nie zjedliśmy całego, poszedł do podziału. Chociaż dalej się głowię, kto wpadł na pomysł, żeby wręczyć nam czteroipółkilowe ciasto. Słodycze lubię, ale nie w takich ilościach.

Paraolimpiada to też wioska olimpijska. Ta w Rio podobno do najpiękniejszych, jakie można sobie wyobrazić, to nie należała.

Nie jechałem tam po luksus, czterogwiazdkowe hotele. Miałem zadanie do wykonania – przespać się, zjeść, potrenować, tyle. To na pewno nie były takie warunki, jak w Londynie, ale wymagam, jak jadę na wakacje, a nie na start w zawodach. Niejednokrotnie człowiek spał w gorszych warunkach, nie narzekam.

Usain Bolt mówił, że jedzenie w wioskach olimpijskich bywa nieznośne i że zwykle bał się tknąć czegokolwiek poza nuggetsami w McDonaldsie.

Do McDonaldsa kolejka często przekraczała 50 metrów, zdecydowanie cieszył się największą popularnością. Ale akurat to, co ja miałem w diecie, zawsze potrafiłem znaleźć. Było kilka kuchni świata, cztery czy pięć, trzymałem się rozpiski od dietetyka, dawałem sobie radę.

Często mówi się, że paraolimpijczycy to nie tylko wielkie historie, ale i ogromny bagaż emocjonalny niesiony na plecach, żeby wspomnieć choćby ten najgłośniejszy przypadek Oscara Pistoriusa, który zmagał się z potężną depresją.

To nie jest łatwe. Trzeba się uczyć żyć, a dopiero później w ogóle myśleć o tym, żeby uprawiać jakąś dyscyplinę, nie mówiąc o odnoszeniu w niej sukcesów. Pistoriusa wszyscy bardzo mocno atakowali za to, że protezy miały mu niby pomagać. Przecież on nie odnosił z nimi jakichś wielkich sukcesów, skończył swoją karierę na Igrzyskach Olimpijskich na półfinale, z tego co pamiętam.

Ty miewałeś takie momenty załamania, kiedy traciłeś zapał, chęci do życia?

Na początku tak, różne myśli kotłowały się w głowie. Choć – może uznasz, że coś ze mną nie tak (śmiech) – już w szpitalu stać mnie było na żarty. Ale fakt, niejednokrotnie wątpiłem, bo coś mi się nie udawało, bo spadłem z wózka. Ja wiele razy spadałem. Ważne jest to, żeby za każdym razem się podnieść. Gdy pojawia się ból, krew, trzeba się umieć odnaleźć i wyciągnąć z tego dobre wnioski. Żeby nie upaść po raz kolejny.

Jak konkretnie sobie radziłeś?

Wyznaczałem sobie małe cele. Obiecałem sobie na przykład, że 1 września, gdy moja córka będzie szła pierwszego dnia do szkoły, wejdę do niej rano na piętro o własnych siłach. Ktoś mógłby się zaśmiać, co to jest piętnaście schodków, ale dla mnie na początku jeden był nie do pokonania. Miałem na to trzy tygodnie. Teraz, gdy o tym myślę, pewnie byłem gotowy na to już pierwszego dnia, ale musiałem złamać barierę psychiczną, która we mnie siedziała. Przestawić się na to, że dam radę. Gdybym się wtedy poddał po pierwszym schodku, byłaby dupa, byłoby po wszystkim. Tak samo było z wózkiem. Trzycentymetrowy krawężnik pod domem był dla mnie nie do pokonania, aż przyszedł dzień, że po prostu się udało.

15391023_1247420471968447_7372191525548368661_n

Wiara w Boga również pomogła? Wiem, że jesteś bardzo religijny, że zawsze na zawodach jeździ z tobą medalik z Matką Boską.

Zdecydowanie. Nie miałem pretensji do Boga, że nie mogę chodzić. Zawsze uważałem zresztą, że on nie daje nikomu więcej niż jest w stanie udźwignąć. Skoro tak się miało stać, w porządku. Mój przypadek może był mu potrzebny po to, żeby pokazywać ludziom, że jak ich życie się wywraca, wręcz legnie w gruzach, można się odbudować i żyć jeszcze lepiej niż wcześniej. Przed wypadkiem, przed jakimś innym cierpieniem.

Osoby na wózku często mówią, że czują, jakby ludzie wręcz bali się ich niepełnosprawności. Miałeś takie sytuacje?

Pewnie, często spotykam się z taką jakąś obawą. Najczęściej jest tak, że jakieś dziecko pyta mamy: „co się temu panu stało?”. A ona zamiast odpowiedzieć, wyjaśnić, to odwraca to dziecko, żeby nie patrzyło w moją stronę. I pewnie ten dzieciak za kilkanaście lat, jak będzie miał swojego syna czy córkę, zrobi dokładnie tak samo. Mało się o nas mówi, mało się nas pokazuje, a ludzie jak czegoś nie znają, to się tego boją. Nie wiedzą, jak do tego podejść.

Ty na zajęciach ze studentami starasz się jednak przełamywać te bariery.

Każę moim studentom wsiąść na wózek podjechać na taki mały podest. Mi to zajmuje dwa ruchy, a jeszcze nie miałem osoby, która by to w ogóle zrobiła. Wyprawiają różne rzeczy, ale nie są w stanie podjechać. Widzę, jak się z tym męczą i jak zaczynają inaczej patrzyć na to wszystko, widzą, jak świat się kompletnie zmienia z perspektywy wózka. Tak samo daję im rower, żeby mogli się spróbować na danych wattach. Ja ostatnio jechałem na nich ponad półtorej godziny, oni nie potrafią nawet dwóch-trzech minut. Chcę im pokazać, że niepełnosprawność to nie jest coś, czym zarazimy się jak katarem, bo widzę, że niektórzy chyba tego się boją. Miałem takiego kolegę na podwórku, który jeździł na wózku, to bałem się w ogóle tego wózka dotknąć, o wsiadaniu nie wspominając. Kurczę, to nie jest tak, że jak kichnę na zajęciach, to nagle wszyscy jutro będą niepełnosprawni.

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że podchodzisz do tej swojej niepełnosprawności z dużym dystansem.

Ja na siebie mówię wprost: „kulawy”, zresztą wszystkich swoich niepełnosprawnych kolegów tak nazywam. Generalnie lubię puścić oczko, czasem wprawiać ludzi w lekkie zakłopotanie. W szpitalu, zaraz po wypadku, sytuacja była tego typu, że dzwoniłem kilka razy po pielęgniarkę, żeby przyszła mi z czymś pomóc. Pani przyszła dopiero po 20 minutach, więc jej powiedziałem, że „siostra rekordu toru by nie zrobiła, ale okno mi może otworzyć”. To się mnie spytała, czy ja tu leżę z kręgosłupem, czy na głowę, bo nie jest pewna. Albo w kawiarni często mówię: „Da mi pani podwójne espresso. Ale koniecznie takie, żeby mnie postawiło na nogi”. Albo gdy kelner pyta się, w czym może pomóc, mówię: „No, jakby mi pan mógł pomóc stanąć na nogi, to byłbym dozgonnie wdzięczny”. Największym błędem byłoby zamknięcie się na cały świat, wstyd z powodu tego, że jeżdżę na wózku. Bzdura. Popatrz, chodzi tutaj cała masa ludzi (rozmawiamy w jednej z rzeszowskich galerii handlowych – przyp. red.), jeden nie różni się niczym od drugiego. A ja mam coś, co mnie spośród nich wyróżnia, coś wyjątkowego.

Gdyby któreś z twoich dzieci powiedziało, że chce jeździć na żużlu, to…

Dzięki Bogu żadne nie chce (śmiech). Nie no, jakby chciało, to byłby jego wybór. Jeżeli coś się czuje, ma się do tego powołanie, to dlaczego nie. Chore jest pchanie dzieci w kierunku spełniania swoich niespełnionych ambicji, każde powinno robić dokładnie to, co kocha.

W materiale „Człowiek ze stali” na koniec śpiewasz piosenkę Dżemu, w której są między innymi takie słowa: „wehikuł czasu to byłby cud”. Gdyby taki wehikuł istniał, wsiadłbyś?

Tak, ale tylko po to, żeby cofnąć się do momentu już po wypadku. Może wcześniej zacząłbym jeździć na rowerze i pojechał na olimpiadę do Pekinu. Teoretycznie mógłbym już dwa miesiące po upadku. Pewnie pytasz, czy chciałbym cofnąć ten wypadek. Nie, nie chciałbym. To dzięki niemu przeżyłem tyle pięknych chwil, pojechałem do Londynu, do Rio, dzięki niemu cztery razy stawałem na podium olimpijskim. Wózka nie lubię, ale nie, nie zamieniłbym swojego życia na żadne inne.

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

fot. Facebook.com/rafalwilkofficial/

Najnowsze

Inne sporty

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

4 komentarze

Loading...