Doskonale znany kibicom koszykówki Muggsy Bogues – najniższy zawodnik w historii NBA – mimo nominacji nie załapał się wprawdzie w tym roku do Basketball Hall of Fame, ale kto wie, może i jego czas kiedyś nadejdzie? Postanowiliśmy nieco przypomnieć historię liczącego 160 cm wzrostu gościa z Baltimore i pokazać, że w innych grach zespołowych też znajdziemy mikrusów, którzy pokazali fucka matce naturze i grali na najwyższym światowym poziomie. Chociaż niektórzy z nich musieli przetrwać w świecie wielkoludów, to jednak dali radę. Postawili się trochę jak pamiętny Kwintek z filmu „Kingsajz” Juliusza Machulskiego, który odgrażał się: „Daj mi agrafkę! Żywcem mnie nie wezmą”.
Już sama nominacja Muggsy’ego Boguesa do Koszykarskiej Galerii Sław jednych ucieszyła, drugich nieco zaskoczyła. Bo patrząc na to obiektywnie, mówimy o kimś, kto nie odniósł żadnych spektakularnych sukcesów w NBA. Takowym trudno przecież nazwać dziewiętnaście meczów w play-offach rozegranych na przestrzeni czternastu lat. Jego średnia rzuconych „oczek” na mecz – 7,7 pkt. – też nie sprawiała, że kibice spadali z krzeseł. Patrząc na jego osiągnięcia, do największych należy jednak zaliczyć na pewno miejsce w pierwszej dwudziestce najlepszych w historii NBA zawodników z największą liczbą asyst (6726) i mistrzostwo świata zdobyte z reprezentacją USA na turnieju w Hiszpanii w 1986 r. Co ciekawe, Bogues pojechał na tamtą imprezę zanim jeszcze w ogóle zadebiutował w NBA. Jakim cudem? W tamtych czasach Amerykanie wysyłali jeszcze na takie turnieje studenciaków, a nie największych kozaków z ligi.
„Musisz robić na boisku małe rzeczy. Małe rzeczy są ważne”
Największym osiągnięciem mierzącego 160 cm zawodnika (chociaż niektóre źródła podają nawet 159 cm), jest jednak to, że zrobił karierę wbrew naturze. Kiedy w 1987 r. został wybrany w drafcie przez Washington Bullets z numerem 12, sensacja była niemała. To na niego rzuciło się wielu dziennikarzy, chociaż w tamtym roczniku talentów nie brakowało. Wystarczy wspomnieć, że z wyższymi numerami draftu wybrano wówczas Davida Robinsona, Scottiego Pippena, Horace’a Granta czy Reggiego Millera. Gazety pisały wtedy długie story o nietypowym talencie, chociaż – co zabawne – sam 22-latek pytany o wzrost, pół żartem pół serio opowiadał, że… wciąż rośnie. Sam bowiem zwyczajnie nie był pewien, czy zakończył etap dorastania. Do takich pytań był już jednak przyzwyczajony. Z jego gabarytów śmiano się od dzieciństwa.
Tak więc po wyborze w drafcie niektórzy doceniali jego potencjał, a inni lekko drwili. Tak jak chociażby Tom Newell, scout i ówczesny asystent trenera Seattle SuperSonics, który w 1987 r. na łamach „The Washington Post” mówił tak: – Największy problem Muggsy będzie miał wtedy, kiedy siedząc na ławce jego stopy nie będą dotykały parkietu.
Sam Bogues był świadomy swoich ograniczeń. – W takiej sytuacji musisz robić na boisku inne rzeczy. Ukraść piłkę przeciwnikowi, sprawić, żeby się zdenerwował. Musisz robić małe rzeczy. Małe rzeczy są ważne. Ludzie starają się ich nie zauważać, ale te małe rzeczy czasami naprawdę zmieniają się w coś wielkiego – przekonywał.
I był w tym świetny. W NBA zaliczał mnóstwo przechwytów, wyprowadzał swoje drużyny do szybkich ataków, kapitalnie podawał. I o dziwo, zdarzały mu się też bloki – uzbierał ich 39. Stawiamy, że wielkoludy z NBA, które przeciwko niemu grały, mogły mieć fobię, że taki mikrus mógłby sprzedać im czapę. I tacy pechowcy faktycznie się zdarzali. Ogólnie można więc powiedzieć, że dla największych i najlepszych był jak wrzód na tyłku. Wie coś o tym nawet Michael Jordan, który nie miał z nim łatwego życia.
Co ciekawe, nawet Bogues padł kiedyś ofiarą słynnych psychologicznych gierek Jordana. Tak zostało to opisane w jego biografii „Michael Jordan. Życie”. „W kluczowym momencie rywalizacji w play-offach w 1995 roku, pomiędzy Bulls i Charlotte Hornets, Jordan cofnął się, żeby dać mierzącemu 160 centymetrów Boguesowi więcej miejsca. Powiedział do niego: Rzucaj, ty karle pierdolony. Bogues spudłował, stracił pewność siebie, a potem miał powiedzieć (…), że ta akcja rozpoczęła jego drogę ku upadkowi”.
Mimo to i tak został maskotką ligi. Był tak popularny, że zagrał nawet samego siebie w „Kosmicznym meczu”. Występował też w reklamach. Jedna z nich to naszym zdaniem prawdziwa perełka. Zresztą, sami się przekonajcie, jeśli jeszcze jej nie widzieliście.
Trafiając do Bullets stworzył też jeden z najbardziej oryginalnych duetów w historii ligi – obok niego biegał słynny środkowy Manute Bol, który miał 231 cm. Czyli Muggsy nie sięgał mu nawet pod pachę, tylko znacznie niżej. Bardziej w okolice pasa. Po krótkim pobycie w Waszyngtonie, w 1988 r. przeszedł do Charlotte Hornets, w barwach których robił te swoje małe-wielkie rzeczy przez blisko dekadę. To był jego najlepszy okres w NBA. Końcówkę kariery – którą ostatecznie zakończył w 2001 r. – spędził jeszcze w Golden State Warriors i Toronto Raptors.
„Nie trzeba być wysokim i atletycznym jak Spartakus”
Mieć marne 166 cm wzrostu i być jednym z czołowych rozgrywających w piłce ręcznej na świecie? Dlaczego nie? Ljubomir Vranjes to były szwedzki gwiazdor serbskiego pochodzenia, który na boisku najbardziej wymiatał na przełomie wieków. Ze skandynawską reprezentacją zdobył mistrzostwo świata w 1999 r., wicemistrzostwo olimpijskie w Sydney oraz trzy tytułu mistrza Europy, w latach 1998, 2000 i 2002. – Mam nadzieję, że moja historia zmotywuje innych do pozytywnego patrzenia na swoje życie – mówił w 2014 r., kiedy rozpoczynał pracę nad swoją biografią pt. „Jag vill bara vinna” („Po prostu chcę wygrywać”)
Mariusz Jurasik wprawdzie nigdy nie grał z Vranjesem w jednej drużynie, ale wielokrotnie występował przeciwko niemu w Bundeslidze jako zawodnik Rhein-Neckar Löwen. Drobny rozgrywający był wtedy graczem HSG Nordhorn-Lingen, a później SG Flensburg-Handewitt.
– To był człowiek, który kreował całą grę Nordhornu. To od niego zależało wszystko, co działo się w ataku – wspomina w rozmowie z Weszło były zawodnik reprezentacji Polski. – Przed meczami doskonale wiedzieliśmy, że nie możemy za wysoko do niego wychodzić w obronie. Wiadomo, ze względu na wzrost nie mógł rzucić nam z góry, ale mieliśmy świadomość, że jego atutem była przede wszystkim gra jeden na jeden i bardzo szybkie zwody. Także trenerzy wykorzystywali jego warunki fizyczne ustawiając go na najwyższych, najmniej ruchliwych zawodników linii obrony, którym było ciężko go złapać. Bo nawet jak chciało się go zatrzymać, to trafiało się go w głowę, szyję lub gdzieś w okolicy. I konsekwencją tego zawsze była kara dla broniącego. A zdarzały się nawet i czerwone kartki. Wydaje mi się, że znacznie łatwiej jest kryć w obronie dwumetrowego drągala. Tak było chociażby w moim przypadku. Dużo prostsze było powstrzymanie zawodnika o lepszych warunkach fizycznych, niż takiego małego, zwinnego, za którym nie szło nadążyć.
Marek Witkowski, były zawodnik Wisły Płock i Iskry Kielce: – Nawet ostatnio widziałem jakiś filmik z jego akcjami, to aż nieprawdopodobne, co ten człowiek wyczyniał. Przez swój wzrost musiał działać niekonwencjonalnie, przede wszystkim był jednak świetny biegowo. Potrafił szybko zmieniać kierunki, stosował podwójne zwody. Rywale mieli z nim problem, bo ciężko jest ustawić linię obrony przed kimś, kto mógł wchodzić pod pachy – śmieje się.
Jurasik dodaje, że w dorosłej piłce ręcznej nigdy nie spotkał innego zawodnika o takim wzroście i grającego na takim poziomie, jak Vranjes. – Był fenomenalny. Nie dość, że wszystko potrafił, to jeszcze wiedział jak wykorzystać swoje centymetry. Bo niektórzy zawodnicy nie potrafią tego przekuć w zalety. Myślą, że aby być najlepszym, trzeba być wysokim i atletycznym jak Spartakus. Ale jak się okazuje, niekoniecznie.
Szwed przebogatą karierę zakończył w 2009 r. Kiedyś był topowym rozgrywającym, teraz jest topowym trenerem, prowadzącym SG Flensburg-Handewitt, czyli lidera niemieckiej Bundesligi (już wiadomo, że od nowego sezonu będzie szkolił węgierski Veszprem i reprezentację tego kraju). Jego jak dotąd największym wyczynem na ławce było wygranie w 2014 r. z Flensburgiem Ligi Mistrzów. Portal Handball-Planet.com wybrał go wówczas na trenera roku na świecie.
W siatkówce też znajdzie się miejsce dla liliputów
Obwoływaniem kogoś najniższym zawodnikiem na świecie w danej dyscyplinie zawsze bywa trochę ryzykowne. Bo kto wie, może i gdzieś w lidze Madagaskaru (chociaż nie chce nam się sprawdzać, czy taka istnieje) lub lidze zakładowej na Sri Lance biega za piłką ktoś niewiele wyższy od kijków do nordic walking. Mimo to najniższym profesjonalnym siatkarzem globu już dawno obwołano Farhada Zarifa, reprezentanta Iranu, który odrósł od ziemi ledwie na 165 cm. Ktoś powie, że 34-latek gra na pozycji libero, a tam wzrost nie odgrywa tak kluczowej roli jak w przypadku zawodników ofensywnych. Racja, ale jeśli ktoś nie jest Januszem siatkówki oglądającym ją tylko gdy Polacy zbierają tradycyjny oklep w ćwierćfinale igrzysk olimpijskich grają to wie, że to wyjątkowo mało nawet jak na standardy tej pozycji.
Bo przyjrzyjmy się, ile centymetrów dała bozia topowym libero ostatnich lat: Brazylijczyk Sergio – 184 cm, Francuz Jenia Grebennikov – 188 cm, Rosjanin Aleksiej Wierbow – 185 cm. Podobnego wzrostu są też nasi najlepsi zawodnicy na tej pozycji, czyli Paweł Zatorski, Krzysztof Ignaczak i Piotr Gacek. Z ciekawości sprawdziliśmy nawet, ilu konusów wśród libero znajduje się obecnie w kadrach wszystkich klubów PlusLigi (na podstawie składów z plusliga.pl). Wśród 31 libero, tylko trzech ma mniej niż 180 cm wzrostu. Ale mają 172, 175 178 cm, a to i tak sporo więcej od Irańczyka. Słowem, gości jest naprawdę niezłym okazem.
Doświadczony libero jest obecnie zawodnikiem irańskiego Sarmayeh Bank, gdzie jednym z jego kolegów jest nasz Łukasz Żygadło. W marcu wspólnie świętowali zresztą kolejne mistrzostwo kraju. Zarif przez całą karierę nie wychylił wprawdzie nosa z rodzinnego Iranu, ale przez lata zdobył tam wszystko – seryjnie wygrywał mistrzostwo kraju, wygrał też Klubowe Mistrzostwo Azji. Z reprezentacją, oprócz mistrzostwa Azji, zajął również dobre 6. miejsce podczas mistrzostw świata w Polsce. Regularnie zdobywał też wyróżnienia indywidualne. Tym najcenniejszym, była nagroda dla najlepszego libero podczas prestiżowego Pucharu Wielkich Mistrzów w 2013 r. W najlepszej „szóstce” tamtego turnieju znalazł się obok takich gwiazd jak chociażby Bruno Rezende czy Dmitrij Muserski. Na marginesie – wspomniany Rosjanin jest od niego wyższy o ponad pół metra.
Nic więc dziwnego, że w swoim kraju, który przeżywa dziś istny boom na siatkówkę, jest jednym z ulubieńców kibiców. – Kiedy ludzie widzą mnie na ulicy, pytają, „dlaczego skończyłeś już grać w reprezentacji?” – opowiadał w 2016 r. Zarif, którego trenujący wówczas Persów Raul Lozano nie zabrał ostatecznie na igrzyska olimpijskie do Rio de Janeiro.
Co ciekawe, nawet argentyński trener, którego w Polsce nazwano „Małym rycerzem”, jest od niego wyższy. O całe trzy centymetry.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI