Reklama

Podchodzę do wszystkiego na większym luzie, może to jest moje pięć minut

redakcja

Autor:redakcja

01 kwietnia 2017, 10:28 • 13 min czytania 0 komentarzy

W pewnym momencie rzucił piłkę w kąt  – przez miesiąc nie trenował, skupił się na pracy w stoczni, ale pasja okazała się silniejsza. Wrócił. Początkowo w Orkanie Rumia zarabiał tyle, że – jak sam mówi – mógł sobie pozwolić jedynie na buty do grania, ale znów zacisnął zęby i walczył o swoje. Dziś jest w ekstraklasie i nie odgrywa roli statysty, tylko strzela regularnie i jest trzecim najefektywniejszym snajperem ligi. Zapraszamy na rozmowę z Rafałem Siemaszką.

Podchodzę do wszystkiego na większym luzie, może to jest moje pięć minut

Dopiero teraz czujesz, że oddychasz pełnią piłkarskiego życia?

Tak. Akurat te ostatnie miesiące pokazują, że można fajnie zaistnieć w Ekstraklasie, może jest to jakieś moje pięć minut. Wcześniej tego nie przeżyłem. Miałem co prawda już epizod na najwyższym szczeblu, ale nic z tego nie wyszło. Zero bramek, zero asyst, dwanaście czy trzynaście nieudanych występów.

Nie jest ci trochę szkoda, że dopiero z trzydziestką na karku udało ci się zabłysnąć?

Na pewno. Ale też w każdej lidze, w której grałem, czegoś się nauczyłem, choćby w Gryfie Wejherowo w II lidze, gdzie mieliśmy fajną drużynę, ale praktycznie w każdym meczu graliśmy o przetrwanie. Trzeba było dawać z siebie absolutne maksimum. Ta liga nauczyła mnie, że każdy punkt należy wybiegać i wyszarpać.

Reklama

Na niższych poziomach rozgrywkowych musiałeś łączyć grę w piłkę z pracą?

Był taki czas. W Rumi, w IV lidze. Pracowałem w stoczni chyba ze dwa lata. Dzień rozpoczynał się pobudką o 5:30, potem zasuwałem do stoczni na osiem godzin, wracałem do domu, szybki obiad, torba na plecy i na trening. Pewnie, że były momenty zwątpienia, chyba każdy je miewa, ale na szczęście mi to przeszło. Po skończeniu szkoły każdy chce zarabiać jakieś większe pieniądze i myślałem, że zdobędę je, pracując w stoczni. Tym bardziej, że kończyłem technikum budowy okrętów. Szedłem w tę stronę. Miałem miesięczny rozbrat z piłką – w ogóle nie trenowałem, zająłem się sprawami zawodowymi. No ale ówczesny trener, Jarosław Kotas, wydzwaniał, namawiał do zmiany zdania. Zresztą cały czas obserwowałem, jak sobie radzą chłopaki. Poczułem ponownie ten głód i dałem się namówić do powrotu.

Przekonali cię kontraktem?

Wówczas to na tym poziomie rozgrywkowym w miesiąc można było sobie zarobić co najwyżej na buty do grania. Dostałem parę groszy, żeby mieć na swoje wydatki.

A czym konkretnie zajmowałeś się w tej stoczni?

Wiadomo, na początku młody, więc szlifierka. Kiedy złapałem trochę doświadczenia, byłem pomocnikiem montera, a potem doszło nawet do tego, że już sam pracowałem jako prowadzący i dostawałem pomocnika.

Reklama

Czyli można powiedzieć, że w pewnej chwili kariera na stoczni rozwijała się szybciej niż ta piłkarska.

Tak, tak. Lubiłem tę pracę. Ciężka, ale podobała mi się. Do grania w piłkę na wysokim poziomie trudno było się jednak przygotować. Wiadomo, że każda fizyczna praca jest męcząca. A tu trzeba było jeszcze dać z siebie o wiele więcej, bo czekał trening. Po treningu do domu i spać. I tak to się toczyło dzień w dzień.

Nie było na stoczni taryfy ulgowej z racji tego, że grasz w piłkę?

Nie było. Nieraz trzeba było zostać w stoczni na 12 godzin i odpuścić sobie trening. Praca była wtedy w jakiś sposób ważniejsza. Trzeba było gonić terminy i zostać.

Byłeś pogodzony, że na wyższy poziom możesz nie wskoczyć?

Może dlatego, że nie do końca widziałem perspektywy. W Rumi nie było kogoś, kto uświadomiłby chłopakom, że można się wybić gdzieś na wyższy poziom. Dopiero po przyjściu Daniela Dubickiego można było zobaczyć, jak to wygląda. Wiadomo, sprzedawał nam swoje opowieści z ligi i można było się tym nakręcić. Piłkarsko się wciąż wyróżniał, chociaż zawsze mówił, że nie był jakimś wielkim piłkarzem. Powtarzał tylko, że był szybki i jak ktoś go wypuścił, to wiedział, co z tą piłką zrobić. Strzelał przecież bramki Parmie w Pucharze UEFA. Dla nas jego przyjście do Rumi było sporym przeżyciem i był dla nas gwiazdą.

Piłkarsko gdzieś się na nim wzorowałeś? W zasadzie jesteście graczami o podobnej charakterystyce.

No na pewno podglądałem gdzieś jego zagrania i poruszanie. Miał już swoje lata, ale pograł jeszcze kilka sezonów, wciąż widać było, że się przykłada i jest zaangażowany. Wszystkie jego podpowiedzi na treningach czy meczach okazywały się cenne.

W Rumi grałeś też z Marcusem Da Silvą.

Graliśmy przez kilka sezonów w Orkanie, a potem w tym samym czasie rozeszliśmy się do Ekstraklasy – ja do Arki, a on do Bełchatowa. Marcus zawsze miał to, że jak dorwał piłkę na boku to potrafił ograć dwóch czy trzech i fajnie dograć ją w pole karne, gdzie… strzelałem bramki (śmiech). Można się dziwić, że w Ekstraklasie nie grał regularnie wcześniej, ale sami znacie jego historię, bo była na Weszło. Kariera jest czasami ciężka i nieraz do poważnej piłki trafiasz późno.

Mogłeś sobie myśleć, że skoro jemu nie udało się do tej Ekstraklasy zaczepić, to musi w niej być bardzo wysoki poziom.

Na pewno był to duży przeskok. Nie wiem, czy ktoś z nas wtedy myślał, że może zagrać w Ekstraklasie. Postawiłem sobie jednak kiedyś taki cel i udało mi się go zrealizować. Do wszystkiego doszedłem sam, niczego nie dostałem za darmo. Wszystko trzeba było wybiegać, wyszarpać i zapracować na to własnymi siłami.

Dlaczego twoim zdaniem nie wyszło ci przy pierwszym podejściu?

Nie wiem, może byłem za słaby (śmiech). Przychodziłem do Arki jako król strzelców III ligi, więc nadzieje były duże. No ale wszystko się zweryfikowało i nie błysnąłem.

Nie było ani jednego meczu, po którym powiedziałbyś sobie: „Bramki nie strzeliłem, ale zagrałem dobrze”?

Kilka razy zagrałem od pierwszej minuty, chociażby przeciwko Cracovii czy Polonii Bytom. Ale żeby były to jakieś mega wybitne spotkania, to nie bardzo.

Nie denerwowało cię to, że szanse dostawał zagraniczny zaciąg wątpliwej jakości?

Wiadomo. Być może polityka klubu była nieco inna, może nie wyglądałem dobrze na treningach. Potem zabrakło pewności siebie w tym wszystkim i tak się potoczyło. Niekoniecznie czułęm się od nich gorszy piłkarsko.

Nie miałeś wrażenia, że nie zależało im na zwycięstwach? Że chcieli jedynie szybko zarobić i uciec? 

Ciężko mi powiedzieć, co oni mieli w głowach. Niewykluczone, że zagranicznych graczy kusiły te wysokie kontrakty, gdy w Arce były większe pieniądze.

Sam miałeś do siebie jakieś pretensje, gdy zakończyło się twoje pierwsze podejście do Arki?

Na pewno miałem do siebie pretensje o to, że nie pokazałem pełni umiejętności i nie strzeliłem żadnej bramki. Dużo ludzi wiązało ze mną nadzieje, bo byłem miejscowym chłopakiem. Może nie miałem z miejsca stać się gwiazdą, ale niektórzy mogli widzieć we mnie postać, która w końcu pchnie tę Arkę do przodu, a stało sie zupełnie inaczej.

Co więc się w tobie zmieniło, że po twoim powrocie wszystko wygląda zgoła odmiennie?

Może nabrałem większego doświadczenia? Podchodzę też do wszystkiego na większym luzie. Przedtem być może byłem za bardzo spięty? Większy luz, nie myślę o konsekwencjach złych zagrań, nie rozpamiętuję zmarnowanych sytuacji. Trzeba grać dalej. W samym klubie też panują zupełnie inne realia. Jest dużo Polaków, panuje o wiele lepsza atmosfera, bardziej rodzinna.

Co do niedawna było postrzegane jako największy problem Arki w tym sezonie?

O Boże! Wiem, że pewnie chcecie usłyszeć o napastnikach i o tym, że nie występowałem od pierwszej minuty (śmiech). Ale tak naprawdę nie wiem, na czym te nasze problemy polegają. Na początku ruszyliśmy chyba w miarę dobrze. Później gdzieś zaczęło brakować tych punktów. Plasowaliśmy się wysoko, mieliśmy zapas oczek i świadomość, że jeśli przegramy, to jeszcze się świat nie zawali. Teraz sytuacja wygląda nieco inaczej, każdy punkt będzie na wagę złota.

A z drugiej strony, zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że teraz drużynie idzie gorzej, ale w końcu ma napastnika?

Nie układają nam sie te mecze ostatnio, tracimy głupie bramki, z Piastem wygrywaliśmy, by ostatecznie przegrać, ale fakt – mimo wszystko gdzieś tam punktuję i strzelam. Indywidualnie jakoś mogę sobie to zapisać na plus. Gdzieś tam te informacje do mnie dotarły, że jestem trzecim najefektywniejszym piłkarzem ligi, jeśli chodzi o gole. Po meczu z Piastem śmiałem się, że po bramce mogli mnie od razu zdjąć z boiska, żebym sobie nie zepsuł statystyk (śmiech).

Ty tak naprawdę lepiej czujesz się jako dżoker czy jednak wolisz występować od pierwszej minuty?

Wiadomo, do początku inaczej się gra. Rozgrzewka z drużyną zupełnie inaczej wygląda niż machanie samemu rękami, nie ma tego czucia, bo nie masz kontaktu z piłką. Chyba każdy woli grać od początku.

Czy Niciński od początku wychodził z założenia, że lepiej wpuszczać cię na podmęczonego rywala czy jednak rzeczywiście uważał, że Zjawiński z Abbottem są od ciebie piłkarsko lepsi?

Myślę, że trzeba by tu podpytać trenera. Taki był jego wybór, że dostawałem po 20 minut czy pół godziny, gdy nieraz trzeba było gonić wynik, a czasami dokładałem gole na 2 czy 3:0. Nie wiem, ciężko powiedzieć, jaki był zamysł.

A nie czułeś się rozczarowany, że od początku grał Zjawiński, który strzelił na starcie dwa gole, a potem kompletnie się zaciął?

Nie no, trzymałem za niego kciuki, w końcu jesteśmy drużyną i siłą rzeczy musiałem kibicować innym napastnikom. Nie było jakiejś niezdrowej rywalizacji. Pełna zgoda.

Ale też chyba lubisz poprowokować. Powiedziałeś, że w Ekstraklasie zagracie jeszcze derby z Lechią, jesli ta nie spadnie.

To jest ten luz, o którym wspomniałem (śmiech). Próbuję sobie czasami pożartować czy coś, a czasami niektórzy chyba nie do konća są w stanie odczytać intencje. Ostatnio też powiedziałem o hattrickach, że jeśli jeszcze kilka strzelę, to zostanę królem strzelców. I teraz niektórzy mnie z tego rozliczają. Podchodzę na luzie i może dlatego się udaje. Nie przejmuję się i idę dalej.

Poszedłbyś na układ – Arka utrzymuje się w Ekstraklasie, Lechia zdobywa mistrzostwo?

[chwila zastanowienia] Nie (śmiech).

Nie bolało cię, że po tym nieudanym pobycie na najwyższym szczeblu nie udało się zaczepić choćby na zapleczu i znów wylądowałeś w Orkanie?

Do Arki byłem z Rumi jedynie wypożyczony. Po sezonie w zamyśle miałem więc wrócić. Dostałem potem kilka telefonów – z Floty czy ze Znicza. To zawsze była wyższa liga niż Orkan. Był też temat II-ligowej Bytovii. Wszystko rozbijało się jednak o pieniądze. Wiadomo, że nikt nikogo za darmo nie puści. Nie wiem, ile za mnie krzyknęli, ale najwidoczniej była to kwota, po której wszyscy od razu się wycofywali.

Nie było pretensji do zarządu, że cię nie puścili?

Pewnie, że były, bo można powiedzieć, że trochę mnie przyhamowali.

Może los po prostu nie chciał ci pozwolić na wyjazd poza województwo pomorskie?

To też fakt, że wszystko kręci się tutaj. Czy to Gryf czy Chojniczanka. Arka, Rumia… Nie zwiedziłem zbyt wielu tych klubów, więc w regionie gdzieś tam jestem znany (śmiech).

W Chojniczance poczułeś w którymś momencie, że to zaplecze to już jest maks?

Szczerze mówiąc, nie myślałem już, że uda się do tej Ekstraklasy trafić. I liga wydawała się gdzieś tym maksimum możliwości, tym bardziej, że nie jestem młody. W Chojnicach też miałem jednak fajny czas. Kilka bramek strzeliłem, trochę pograłem.

Tam jednak również często pełniłeś rolę dżokera.

Było tak. W pierwszej rundzie wchodziłem z ławki, ale od kiedy trener Pawlak wystawił mnie od pierwszej minuty z GKS-em Katowice, któremu strzeliłem bramkę, grałem regularnie. W rundzie rewanżowej trener zmienił wizję, albo też ja byłem po prostu za słaby – nie chcę tu wchodzić w kompetencje szkoleniowca – i znów wylądowałem na ławce.

Zaskoczyło cię, że Arka bierze cię akurat w takim momencie?

Telefon z Gdyni na pewno mnie zaskoczył. No bo kto by pomyślał, że będą mnie jeszcze raz chcieli, tym bardziej, że kilka lat temu nie błysnąłem. Miałem obawy, akurat przebywałem na wakacjach w Zakopanem, i zastanawiałem się, co z tym zrobić. Powiedziałem sobie w końcu: „Niech się dzieje, co chce. Wracam!”. Jestem stąd i uważam, że to była dobra decyzja.

Podczas twojej nieobecności w Ekstraklasie, jej poziom skoczył?

Może tak. Coraz więcej w Polsce zawodników zza granicy, którzy potrafią strzelać bramki. Był przecież Nikolić z Prijoviciem. Poziom szkolenia młodzieży też poszedł w górę. Jak zaś widzę obrońców? Na razie siedem razy udało mi sie ich oszukać (śmiech). Na pewno jednak nie jest tak źle. Są defensorzy, którzy grają twardo i trudno sobie z nimi poradzić. Najbardziej w pamieć zapadł mi Głowacki. Silny, ciężko było z nim wygrać pojedynek.

To na pewno w jakiś sposób spełnienie marzeń, że facet, który nie dawno grał na boisku w Rumi, za chwilę zmierzy się w finale Pucharu Polski na Narodowym.

To akurat nigdy mi się nawet nie śniło. Szczególnie w IV lidze, gdy chciałem kończyć z grą w piłkę. A teraz jest spora szansa, by wystąpić w Warszawie na Stadionie Narodowym…

A do powrotu nakłonił cię ktoś jeszcze oprócz trenera Kotasa? Bliscy?

To miała być moja decyzja. Nikt nie chciał w to ingerować. Na pewno ze środowiska piłkarskiego było trochę telefonów. Namawiali mnie głównie trener i koledzy.

Czy przed sezonem strzelenie dziesięciu bramek w Ekstraklasie uważałbyś za ewentualne piłkarskie spełnienie?

Nie no gdzie! Teraz wierzę, że strzelę jeszcze więcej! A tak na poważnie – uważam, że same występy w najwyższej klasie rozgrywkowej to juz jest coś. Nie wiem, czy uda się jeszcze osiągnąć coś więcej. No bo reprezentacja to już w ogóle byłoby jakieś bujanie w obłokach. Musiałoby być chyba dziesięciu kontuzjowanych, żebym dostał powołanie (śmiech). Do piłkarskiego spełnienia tak czy inaczej pewnie trochę brakuje.

Czego oprócz tej wspomnianej pewności siebie zabrakło ci, by szybciej zaistnieć?

Myślę, że wszystkiego po trochu. Może też brak menedżera (śmiech)?

Dlaczego nie miałeś menedżera?

Może nie było chętnych? Nikt nie zadzwonił, by załatwiać mi testy w takim czy innym klubie. O załatwianiu sobie reprezentanta na własną rękę też nie myślałem.

Może też dlatego, że zaczynałeś w Orkanie a nie – nie szukajac daleko – w Arce? Nie chciałeś od razu trafić do Gdyni?

Nie było takiego pomysłu. Zaczynałem w Rumi. Na treningi chodziliśmy całą osiedlową ekipą. Tam graliśmy w ligach juniorskich i jakoś nigdy nie było momentu, w którym przyszłaby myśl o odejściu do Arki.

Ktoś oprócz ciebie się przebił?

Nie. Z mojego rocznika nikt, nawet patrząc na całe Pomorze. Było wielu zawodników, którzy grali w reprezentacji województwa, mój brat też grał ze mną w piłkę w Rumi, potem trafił do Bałtyku do trenera Zimnego trenującego również kadrę pomorza. Bałtyk miał wtedy mocnych juniorów.

Brat miał więcej talentu?

Brat był obrońcą, może mu było trochę łatwiej (śmiech).

Może to kwestia tego, że byłeś najbardziej uparty?

Niewykluczone. Może też pomogło mi to, że grałem w średniaku, a nie w Arce czy Bałtyku, które ogrywały wszystkich po 10:0 i potem zawodnicy myśleli sobie, że są już wielkimi zawodnikami. A następnie piłka seniorska ich weryfikowała.

Kariera czy przygoda z piłką?

Przygoda. Nie czuję się jakimś wielkim piłkarzem i może dlatego nazywam to przygodą. Wolę mówić tak niż opowiadać bajki, że jestem niesamowitym zawodnikiem, który zwiedził nie wiadomo jakie kluby. No bo w nich nie byłem.

Stocznia bardziej ukształtowała twój piłkarski charakter czy jednak przeszkodziła w rozwoju samych umiejętności?

Pomogła, bo wiem, jak ciężko łączyć sport z pracą i że wszystko wymaga poświęceń.

A wojsko się o ciebie nie upominało?

Upominało, ale udało się gdzieś to ominąć. Już moje papierki były gdzie indziej, już załatwiali bilecik. Ale udało się załatwić szkołę, żeby nie iść. Szybko zapisałem się do szkoły policealnej.

Kim w zamyśle miałeś być?

Ochroniarzem!

Rozmawiali Paweł Paczul i Janusz Banasiński

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...