Reklama

Załapałem się na końcówkę prawdziwego rock’n’rolla

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

29 marca 2017, 10:37 • 22 min czytania 15 komentarzy

– Wiesz jak naprawdę zaczęło się moje życie? Kiedy byłem dzieckiem, jechaliśmy samochodem. Tata wyjeżdżał z uliczki. Mnie, takiego szkraba, trzymała ciocia, bo wtedy nie było jeszcze siedzisk dla dzieci. Jak się okazało, drzwi auta były niedomknięte i kiedy tata skręcał, siła odśrodkowa sprawiła, że wypadłem na bruk. Kiedy tak leżałem, najechał na mnie przejeżdżający samochód i zniknąłem pod jego maską. Pomyśl, jakie to musiało być przeżycie dla moich rodziców. Ale jakimś cudem nie dotknąłem żadnego koła, samochód jedynie mnie nakrył. Wyciągnęli mnie spod niego i nic mi nie było. Tylko trochę ryjka sobie przerysowałem – wspomina w rozmowie z Weszło Krzysztof Hołowczyc. Spotkaliśmy się z „Hołkiem”, żeby porozmawiać o okrągłej, 20. rocznicy jego pamiętnego mistrzostwa Europy. Skończyło się na długiej rozmowie o życiu, śmierci i szalonych latach 90., które nigdy już nie wrócą. Dlaczego dzisiejsi kierowcy to „komputerowe gnomy”? Jaki był najdziwniejszy widok zza szyby samochodu rajdowego? Dlaczego babcia goniła go z laską na ulicy w odwecie za reklamę chipsów Lay’s? Ta lektura wprost ugina się od tony anegdot. Zapraszamy.

Załapałem się na końcówkę prawdziwego rock’n’rolla

***

Restauracja. Kiedy podchodzi do nas kelnerka, Hołowczyc zamawia zupę tajską. Najostrzejszą jaka jest.

Czyli nie tylko bardzo ostra jazda samochodem, ale jedzenie też?

Mogę wziąć buteleczkę tabasco i na spokojnie wklepać ją sobie do buzi. Czasami nawet toczę boje z chłopakami, kto jest w tym twardszy, ale był kiedyś taki bój, który nawet ja odpuściłem. Kolega wygrał, ale tylko przez chwilę. Byliśmy akurat w Grecji i w restauracji mieli tam suszoną czuszkę w słoiku. Reklamowano ją jako top of the top jeśli chodzi o ostrość. Jest tak ostra, że dosłownie tylko otwierasz słoik, a kichają nawet ludzie wokół. No i kumpel – kierowca rajdowy, ale nie będę już wymieniał nazwiska – mówi: „Pokażę wam, że to ugryzę”. Otwiera słoik, my wszyscy już oczywiście to czujemy, bierze papryczkę w rękę, wkłada do ust, robi dwa kęsy i jeb! Zemdlał. Wszystkie mięśnie mu zacisnęło. Musieliśmy wyciągać mu to świństwo z gęby. Afera była gruba, spanikowany właściciel zaczął biegać bo całej knajpie wydzierając się na nas, a my w tym czasie kumplowi płukaliśmy usta wodą, co potem okazało się błędem, bo ponoć wodą akurat nie wolno. Ale w końcu jakoś go odetkało. I już od tamtego czasu wiem, że są jednak granice ostrego. A jeśli chodzi o tę czuszkę, to później opowiadano mi, że to generalnie jest jak broń. Jakbyś taki słoiczek tu przyniósł, pokroił ją na drobniutko i rozsypał wokół, to wszyscy od razu uciekają. Później normalnie w masce trzeba przyjść, żeby to pozbierać. Takie to wredne warzywo.

Reklama

Wtedy akurat pan odpuścił, ale ponoć łatwo jest pana podpuścić do wielu rzeczy. To prawda?

Żona do tej pory mówi: „Błagam, tylko go nie podpuszczajcie”. Jestem niestety gościem, który chce wszystkiego spróbować. Teraz, po latach, mam już świadomość, które rzeczy są możliwe do wykonania, ale kiedyś byłem z tych, którzy najpierw testowali, a dopiero potem mówili, że czegoś nie da się zrobić. Taka choroba. Za młodu byłem klasycznym gościem, który powinien mieć na czole oznaczenie X – jak Extreme. Pamiętam jak za dzieciaka skakaliśmy z drugiego piętra, nieraz się przez to połamałem. Na dole była kupa piachu, dwa razy się w nią trafiło, raz nie do końca i kolanko czasami „wygło się” nie tam gdzie powinno.

Rodzice pewnie szybko przez pana osiwieli.

Wiesz, jak naprawdę zaczęło się moje życie? Kiedy byłem małym dzieckiem, które jeszcze nawet nie chodziło, jechaliśmy samochodem. Tata wyjeżdżał z uliczki niedaleko Kolorowej (jedna z najstarszych restauracji na olsztyńskim osiedlu Zatorze – red.). Mnie, takiego szkraba, trzymała ciocia, bo pamiętajmy, że wtedy nie było jeszcze pasów i siedzisk dla dzieci. Jak się okazało, drzwi auta były jednak niedomknięte i kiedy tata skręcał, siła odśrodkowa sprawiła, że wypadłem wprost na bruk. Najechał na mnie przejeżdżający samochód i zniknąłem pod jego maską. Pomyśl jakie to musiało być przeżycie dla moich rodziców. Po prostu koniec. Ale ja jakimś cudem znalazłem się dokładnie pomiędzy kołami, samochód jedynie mnie nakrył. Wyciągnęli mnie spod niego i nic mi nie było. Miałem podobno na głowie wielką futrzaną czapę, dlatego tylko trochę ryjka sobie przerysowałem, ale nic poza tym. Już wtedy było chyba wiadomo, że moim przeznaczeniem było obcowanie z takimi chwilami. Podobno już wtedy moi bliscy uznali, że jak coś takiego przeżyłem, to później też będzie dobrze. I żyję do tej pory. Ale odpukać, tfu, tfu, tfu!

Kiedy zaczął pan katować sprzęt ojca? 

Moi rodzice nie grzeszyli finansami, ale mieliśmy garaż, a to wtedy już było coś. Najpierw stał w nim Wartburg, później duży Fiat, po drodze była jeszcze jakaś MZ-ka, Jawka. No i wiadomo, wszystko trzeba było przetestować. Jeden mój numer był szczególnie dobry. Udało mi się odpalić dwusuwowy silnik do tyłu. Jak opóźniałeś bardzo zapłon, można było go zapalić do tyłu i motocykl nagle naprawdę jeździł tyłem. W ogóle miałem ambicję, żeby nauczyć się tak jeździć. Zawsze jednak kończyło się tak samo: chrobot, łozgot i leciałem na ziemię. Nie zapomnę, jak mój kochany sąsiad – normalny, porządny człowiek – nagle krzyczy do mnie z okna: „Hołowczyc, debilu! Zabijesz się w końcu! Ile można tego słuchać?! Powiem wszystko twojemu ojcu!”. Ale już wtedy mój tata dobrze wiedział, że potrzebuję dużo adrenaliny. Kiedyś w zimę odpaliliśmy nasze Jawki i jeździliśmy po mieście. Ile było wywrotek, wjazdów na chodniki, jakieś obroty przed samochodami… To cud, że żyję.

Reklama

A kiedy był ten moment, gdy ojciec powiedział: „Siadaj, teraz ty prowadzisz”.

Jako dziecko byłem sadzany najpierw na kolana taty i już wtedy sobie kręciłem kierownicą, chociaż oczywiście to on wszystkim kontrolował. Później zamarzyłem sobie, żeby w końcu sięgać do pedałów i wtedy dawał mi już hamować. Było ciężko, bo musiałem zsunąć się, żeby do nich dostać, a przez to nie widziałem już nic innego. Tata zawsze dawał mi tak pojeździć na polnych drogach i kiedy nieco podrosłem, któregoś razu mówię, że dam już radę sam. Wtedy nie chodziłem jeszcze nawet do szkoły. Wcześniej jednak cały czas obserwowałem tatę jak wciska sprzęgiełko, dodaje gazu. No więc wsiadłem i ruszyłem. Od razu. Idealnie. Zwyczajnie potrafiłem jechać od razu, gdzie w tamtych czasach samochody nie były perfekcyjne, sprzęgła były takie, że samochód często aż łomotał przy zmianie biegów. Któregoś dnia ojciec uczył mnie cofania na polnej drodze. Tak cofałem, że wpadliśmy do rowu, metalowy zderzak naskoczył na pieniek i potem samochodu nie szło ściągnąć. Po latach tata śmiał się: „Ale swój pierwszy wypadek, to miałeś ze mną!”. Czas szybko mijał i tata w końcu nie mógł już dłużej wytrzymać, że wciąż niszczę jego samochody. Nie zapomnę tego do dziś, jak któregoś dnia wręcza mi kluczyki do Fiata i mówi: „Synu, od dzisiaj jest twój”.

I nagle zaczęło się pewnie szanowanie sprzętu.

Tak, natychmiast nauczyłem się odpowiedzialności, bo wiedziałem, że jeśli coś się zepsuje, to tata już tego nie naprawi. Każdą taką część trzeba było od teraz samemu zdobyć. Wtedy to nazywało się umiejętnością załatwiania, bo wszystko trzeba było „załatwiać”. Trzeba było znaleźć gdzieś silnik pogwarancyjny, który niby był przeznaczony na złom, a taki można było kupić już za kompletnie inne pieniądze, niż w przypadku nowego. Szroty? Jakie szroty, kiedyś czegoś takiego nie było. Dlatego czymś powszechnym było to, że do obrotu wracały podzespoły z wypadków. Wiele mówi dowcip, który często sobie opowiadamy. Chłopaki pozwozili z Europy mocno porozbijane samochody, chcieli je szybko wyklepać, sprzedać i zapomnieć. Dzwonią do blacharza po dwóch tygodniach i pytają: „Panie Janku, jak nasz samochód?”. A na to pan Janek: „Wie pan, klepię go dzień i noc, a to ciągle wygląda jak budka telefoniczna”. Tak więc kiedyś samochody naprawdę były składane przez naszych cudownych blacharzy praktycznie z niczego. Dziś, na szczęście, takich cudotwórców jest coraz mniej. 

W rajdach też była taka prowizorka?

Wtedy każda rzecz, która popsuła się w samochodzie, to była tragedia, obawa, że w ogóle już się nie pojedzie. Przykład: na amortyzatory rajdowe Bilstein’a trzeba było pracować rok. Dlatego trzeba było uczyć się rzeczy niestworzonych, żeby z niczego poskładać coś. To pan Henio zespawał rurę, to coś się zdobyło, to się śrubę przewierciło i już była zrobiona klatka bezpieczeństwa w samochodzie. Która później przy hamowaniu i tak mogła cię prędzej zabić, niż ochronić. Takie to były czasy. Części były bardzo marnej jakości, co później przekładało się na cały nasz motorsport. Dochodziło do tego, że nie zawsze najlepszy był ten najszybszy. Najlepszy był ten, który miał na tyle pieniędzy, żeby zadbać o to, że nic mu się nie zepsuje i dojedzie do mety.

Wygodnie jeździło się Polonezem ze ściągniętymi kolanami?

Ten numer usłyszałem od kolegi z OBRSO, czyli Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Samochodów Osobowych, który później szumnie nazywał się FSO Sport. Byłem tam ostatnim kierowcą fabrycznym, w zasadzie gasiłem tam światło. Kolega na samym początku mojej pracy mówi do mnie: „Ale ty wiesz, że u nas się jeździ ze ściśniętymi kolanami?”. No więc pytam, dlaczego. „Bo jak turbina wybucha, to potrafi przebić się przez ścianę grodziową, więc musisz chronić co najcenniejsze…”. To  dowcip, ale my takie wybuchy naprawdę nazywaliśmy żelaznym deszczem, bo jak czasami walnęło, to potrafił się metalowy gruz z olejem na asfalt posypać.

Nazwał się pan kiedyś „młodym, samolubnym skurczybykiem”. To ten gość ze zdjęcia?

Pokazuję fotografię z 1997 r., na którym Hołowczyc jest razem z pilotem Maciejem Wisławskim.

17554898_1354753007904196_46087453_n

Tutaj akurat wyglądałem dość słodziutko, ale wtedy byłem na pewno mocno bezwzględny dla siebie, pilota, mechaników. A najbardziej dla siebie, bo zawsze jestem zdania, że jak chcesz od innych dużo wymagać, najpierw zacznij od siebie. I dopiero wtedy masz szansę powiedzieć innym: „Ej, róbcie to dobrze”. Wystarczy o to zapytać Wiślaka. Przyznał mi kiedyś, że nie zna drugiego gościa, który tak mocno katuje sam siebie. A przy okazji jeszcze jego. Bo zawsze czułem, że mogę pojechać z nim odrobinę szybciej, że jakiś zakręt można jeszcze lepiej opisać. To takie ciągłe dążenie do ideału, które cechuje perfekcjonistów – z perspektywy czasu widzę, że chyba do nich należę – ale to są generalnie smutni ludzie. Bo wszystkich w okolicy duszą tak jak siebie.

A jaki był pan wtedy w stosunku do innych kierowców?

Że są do pokonania. Każdy jeden. Trudno mi mówić, co wtedy dokładnie czułem, bo człowiek cały czas się zmienia, ale na pewno byłem święcie przekonany, że jak dadzą mi dobry sprzęt, to pokonam wszystkich, bez wyjątku. W Polsce i na świecie.

Mistrzostwo Europy w 1997 r. zapewnił pan sobie wygraną w Rajdzie Cypru. Dziś to nie do pomyślenia, żeby ludzie w Polsce tak czekali na wynik rajdu.

Specjaliści od marketingu do tej pory przypominają, że towarzyszyło temu wydarzeniu zainteresowanie na poziomie narodowym. To było w tamtym momencie może nawet porównywalne do tego, jak później Małysz skakał po swoją pierwszą Kryształową Kulę. Zostałem wtedy nawet sportowcem roku w głosowaniu sms-owym TVP1. Rzeczywiście był to moment, w którym można było podnieść głowę i powiedzieć: „Ja tu jestem i ja to zrobiłem”. Ale to był też paradoksalnie mój największy błąd, bo po tym mistrzostwie angielski Prodrive, fabryczny tuner Subaru – dla którego zdobyłem ten tytuł – zaproponował mi zostanie kierowcą testowym. Chcieli, żebym przez dwa lata piłował, ustawiał ich samochody dla Colina McRae i Richarda Burnsa, czyli dla najlepszych. Miałem być gościem od czarnej roboty, ale nie doceniłem wtedy tego. Zapytałem: „Ja? Ja ich wszystkich jedną dziurką od nosa  bym wciągnął. Dajcie mi tylko taką furę”. Dopiero później się przekonałem, że jak nie jesteś kierowcą fabrycznym i nie masz fabrycznego samochodu, to twój samochód zawsze musiał być wolniejszy te pół sekundy na kilometrze. Zabrakło cierpliwości i pokory. To był mój błąd, bo wtedy po mistrzostwie Europy byłem zawodnikiem, który – dziś mogę to śmiało powiedzieć – mógł iść nawet na mistrza świata. Wiem to, bo jak na wspomniany Rajd Cypru w 1997 r. przywieźli mi fabryczny samochód, to wygrałem wszystkie odcinki. Na każdym była demolka. Takim samochodem jeździłem też w mistrzostwach Polski. Byłem z innej ligi. Jak przyjeżdżałem, to nienawidzili Hołowczyca. Mówili: „Sukinsyn ma najlepszy samochód, najlepszych sponsorów, a on sam tylko trochę jedzie”. Typowa polska mentalność. A ja już wtedy byłem w innym świecie. Jak oni szli pić wódkę, to ja biegałem. Ćwiczyłem, kładłem się wcześnie spać. Ja już wtedy szukałem tych cegiełek, które składają się na całość, na bycie zawodnikiem kompletnym. Bo na najwyższym poziomie już nie wygrywasz jednym wielkim skokiem, bo tam wszyscy są na takim samym pułapie. Dlatego każdą kreseczkę podciągasz ciut ciut: lepsze jedzenie, lepsze spanie, lepsza koncentracja, lepszy kombinezon, lepszy but. Takie rzeczy czasami potrafią zaważyć.

Niewiele jednak brakowało, a w ogóle nie wystartowałby pan w tamtych mistrzostwach Europy.

Tak… Przed zdobyciem tytułu byłem już gościem, który zdobył prawdziwe doświadczenie życiowe. A to najszybciej przychodzi wtedy, kiedy jesteś blisko końca i widzisz już ciemność. Czujesz, że to mogą być twoje ostatnie trzy sekundy w życiu. Bo znałem zasady fizyki i wiedziałem, że skoro lecę bardzo szybko, a ściana lasu jest tuż tuż, to za chwilę będzie scena kończąca.

Cud?

To było bardzo blisko stąd, koło Wymoju (wieś leżąca ok. 20 km od Olsztyna – red.) To dla mnie miejsce – muszę ci powiedzieć – kultowe. Zima, trenowałem akurat na śniegu przed Rajdem Szwecji. Jechałem jeszcze swoją starą A-grupową Toyotą Celicą, ale czekała już na mnie kupiona nowa. Wiesz, jakim już wtedy byłem kozakiem? Miałem samochód treningowy od sponsorów i myślałem sobie, że zaraz tych frajerów w tej Szwecji koncertowo objadę. Jeździłem wtedy „no fear”. Zero strachu, zero pokory, wszystko na maxa. To było na takim poziomie szaleństwa, że aż dziwne, że wcześniej to się nie wydarzyło… Pamiętam tamten trening. Miałem zwyczaj, że brałem ze sobą znajomych, którzy chcieli się przejechać i padło akurat na mojego przyjaciela, znanego ginekologa. Usiadł na prawym fotelu, zapiął pasy, nałożył kask i się zaczęło. Prosta, a ja z pełną prędkością. Taka Toyota szła 200-210 km/h. Dojeżdżam do szczytu, wyskakuję z niego. Niestety, na wejściu leciutko nie byłem w tym torze co trzeba, a wiadomo, że w powietrzu już nic nie poprawisz. I ten samochód tak leci, leci… Potem uderzenie o ziemię, tak potężne, że aż zaciągnęło mi kierownicę. Uderzyliśmy w pień ściętego drzewa, ukryty pod śniegiem. Chłopaki leśnicy ścięli… Samochód odbił się od niego, odwrócił się i zaczął lecieć w ścianę lasu. Normalnie koniec. Co to był za moment… (Hołowczyc przez chwilę milczy wpatrując się w widok za oknem – red.). A wiesz, ile czasu się leci? Ile to trwa? W cholerę. Jest wbrew pozorom sporo czasu. Zawsze słyszałem, że w takich chwilach przed oczami przewija się film o całym życiu, rodzina, żona itd. Ni chu… chu! Wiesz co wtedy myślałem? Kto wsiądzie w moją nowiutką rajdową furę, która czeka już na mnie w Szwecji. Nawet wymyśliłem wtedy w ułamku sekundy Pawła Przybylskiego, mojego kolegę i wielkiego rajdowego rywala.

Bardzo szybko pan myśli.

A to była może sekunda. Ale takie myśli miałem. I za moment ten potworny huk, a potem cisza. Tylko ten charakterystyczny dźwięk opadających gałęzi i śniegu. Ale żyję. Siedzę taki skulony zastanawiając się, co sobie złamałem, ale nie było ze mną tak źle. Obok widzę doktorka, który krzyczy, że mu krew leci z brody. Miał ciut za luźne pasy, przez co uderzył się brodą w mostek. Chwilę później odwracam się za siebie, a tam za siedzeniem – powietrze – nie ma pół samochodu. A to nie był papierowy samochód, tylko oklatkowana Celica. Drzewo tak urypało cały tył Toyocie. Czysty fart. I nagle stajesz się dojrzałym gościem… Od tamtej pory skończyła się husaria. Została zimna kalkulacja. Potem nawet parę razy przyjeżdżałem w to miejsce.

Po co? Ludzie raczej uciekają od takich wspomnień.

Chciałem wiedzieć, dlaczego tak się stało. Bo człowiek ma taką konstrukcję, że wszystko od siebie odsuwa: to nie ja, to on, ktoś mi wyjechał. A tutaj ewidentnie ja nawaliłem. Nagle okazało się, że nie jestem nieśmiertelny, że to mogła być ta chwila, po której wszystko by zniknęło. Jeszcze do dziś pamiętam tamto „zmrożenie”. Bo lecisz samochodem, wiesz, że jest źle, czujesz, że to już koniec. Ale na szczęście to nie był koniec. To zmieniło moje życie. Moim zdaniem człowiekowi potrzebne są takie uderzenia. Takie momenty, kiedy nagle jest się bardzo blisko poważnego bałaganu. To nastraja cię życiowo. 

Pana nastroiło to do późniejszego mistrzostwa Europy. Pana popularność potem wystrzeliła. Nie było jeszcze wielkiego Małysza, a Polacy potrzebowali takiego sportowego bohatera.

Wiesz co jest tego najlepszym potwierdzeniem? Chipsy Lay’s.

Kawałek ziemniaka?

Przejedź sobie przykłady wszystkich krajów, gdzie Lay’s miały duże kampanie reklamowe na przełomie milenium. Te chipsy produkowało PepsiCo. Wtedy to była wspaniała, zajebista rzecz – krojone kartofelki. Teraz być może inaczej się o tym myśli, ale kiedyś to było coś nowego, powiew Zachodu. I wtedy w Polsce wybrali na twarz produktu kierowcę rajdowego. Gdzie w większości krajów angażowano przeważnie gwiazdy piłki nożnej. Same wielkie nazwiska, a u nas kierowca. Miałem wtedy managera Angola i to były naprawę poważne pieniądze od wielkiego, zagranicznego koncernu. Do tej pory lekko uśmiecham się, kiedy słyszę stawki wielu kontraktów reklamowych w Polsce. Bo to były kompletnie inne sumy. To była firma, która jeszcze dwa lata po zakończeniu kampanii reklamowej wciąż płaciła mi takie pieniądze, których dziś nikt w Polsce nie jest w stanie zapłacić.

Zawsze śmieszył mnie widok Messiego zachwalającego chipsy. Przecież on ich nawet na co dzień nie tknie.

Pamiętaj, to były czasy, kiedy jeszcze nie mówiło się tyle, że chipsy czy napoje gazowane są niezdrowe. Wtedy wszyscy trzymali w rękach puszki i żarli chipsy. Miałem nawet taki „prikaz” – kupę lat już minęło, więc mogę powiedzieć – że nie mogłem nigdzie dotknąć Coca-Coli. Bo PepsiCo, czyli producent Pepsi, wtedy z nią walczyło. I tylko to mogłem pić.

Czyli jak to się mówi, wyskakiwał pan z lodówki.

Tak było, ale z perspektywy czasu wiem, że pewne rzeczy jednak spaprałem. Nagle zaczęły zapraszać mnie wszystkie programy telewizyjne, a ja szeroko uśmiechnięty chodziłem dosłownie wszędzie. Ten chciał reklamę? Ok. Tamten chciał reklamę? No to dawaj! Nagle zrobiło się tego mnóstwo i ja rzeczywiście wyskakiwałem z tej lodówki. Pojawiły się nawet opinie, że Hołowczyc już nie jeździ, tylko cały czas gra w reklamach. Bo ludzie nie wiedzą, że nagrywasz to przez dwa dni, a później już tylko non-stop tłuką taką reklamówkę w telewizorze. Kiedyś przez to gnała mnie nawet babcia z laską.

Co ją tak rozjuszyło?

W telewizji poszła reklamówka Lay’s, w której zabierałem dziecku chipsy. I ona do mnie: „Dziecku zabierasz, Hołowczyc?! Sama widziałam! Ty świnio!”. Tak kiedyś ludzie w naszym kraju odbierali pomysł na reklamę. One były wtedy trochę przewrotne, a czegoś takiego wcześniej w Polsce nie było. Ludzie odbierali to wprost, bo klipy były bardzo przekonujące. My zresztą kręciliśmy te reklamy w RPA. Leciałeś do RPA klasą biznes, siedziałeś tam dwa tygodnie w Ritzu, kręciłeś reklamówkę i byłeś fucking gwiazda. Było tam dosłownie wszystko, dziesiątki osób obsługi, super modelki, zbudowali nam tam nawet… Wenecję. Kosmos, jakie budżety były wtedy na reklamę.

A była jakaś reklama, której być może dziś się pan wstydzi? Ogląda ją pan po latach i myśli sobie: „To nie ja”.

Bardziej chodziło może o jakość tych pierwszych reklam, które robiliśmy. Z reklamy Mobil 1 moje dzieciaki do tej pory się śmieją. Wychyla się tata z samochodu w za małej, śmiesznej  czapeczce – bo większej akurat nie było, a ja mam dosyć wielki łeb – i recytuje jak szkolny wierszyk: „Polecam Mobil 1 wszystkim użytkownikom. To bardzo dobry i sprawdzony olej, który będzie wam służył przez lata”. Do tej pory wszyscy tarzamy się i trzymamy aż za boki ze śmiechu. Ale taki to był czas, w Polsce nie wszyscy jeszcze wiedzieli, jak robi się takie rzeczy. Ale kolejne reklamy były już znacznie lepsze. I nauczyłem się jednej rzeczy – nie wstydzę się reklamy. Był moment, kiedy ludzie zaczynali mieć już dosyć tych chipsów. Kazali mi brać się do roboty, szydzili ze mnie. Ale byłem wtedy akurat w Stanach Zjednoczonych i zobaczyłem w reklamie Jordana – ukochanego sportowca mojej żony, bo ona grała w koszykówkę – z parówką! Mówię sobie: „No zaraz, zaraz… Jeżeli Jordan stoi z parówką na zdjęciu i się tego nie wstydzi – mimo że był już wtedy bardzo bogaty – to ja mam wstydzić się reklamy chipsów?”. I po prostu traktowałem to jako moment zbierania owoców z mojej wcześniejszej, ciężkiej pracy.

Były produkty, których nie chciał pan reklamować?

Przez te wszystkie lata udało mi się wypracować twarz solidnego gościa, który nie kłamie i ma dobry przekaz. Większość firm jako moją główną zaletę wymienia to, że jestem bardzo wiarygodny. I szczęśliwie nigdy nie udało mi się w nic śmierdzącego wdepnąć. A wracając do twojego pytania, miałem propozycje od dość dziwnych firm finansowych, żeby dać im swoją twarz. Wiesz, takie na zasadzie: „Tu damy milionik panie Krzysztofie, a pan nas uwiarygodni…”. Do tej pory dziękuję za to mojemu managerowi Andrzejowi Kalitowiczowi, który mnie od tego odwiódł. Przyznawał, że to bardzo kuszące, bo chodziło o duże pieniądze, ale mówił, że nie bierzemy tego, bo to śmierdzi z daleka, a trzeba patrzeć perspektywicznie. Wiele razy udało nam się ominąć takie rzeczy. Mógłbym wymienić sporo dużych firm, także z innych branż, którym odmówiłem. Bo skoro zbudowałem już wizerunek gościa, który reklamuje szwajcarskie zegarki – zresztą Atlantic płaci mi już 10 lat – to trzeba się tego trzymać. Jeśli Play podpisuje ze mną kontrakt już piąty rok, co też coś znaczy. Gdzie podobno prezes firmy dziwi się: „Po co pokazywać tego starego gościa?”. Ale to nie Polak, on nie zna naszych realiów. A dziewczyny z Play mówią: „No ale panie prezesie, zawsze sugerujemy się tym, co pokazują badania”. Bo wiesz, śmieją się ze mnie, że grupa wiekowa, do której przemawiam, to ludzie od 5 do 105 roku życia. Tak to określił kiedyś profesor Bralczyk.

Z czego wynika pana nostalgia za latami 90.? Kiedyś sport motorowy był po prostu bardziej nieprzewidywalny, a przez to piękniejszy?

Ja załapałem się na samą końcówkę prawdziwego rock’n’rolla. Zobacz, to jest właśnie jak z rock’n’rollem. Owszem, grają teraz różne kapele, niektóre nawet świetnie, ale co wspominamy? Rolling Stonesów i Pink Floyd. I wydaje mi się, że szczytem rajdów była B-grupa i później to przejście w A-grupę. To było coś, czego nie da się już powtórzyć. Ci ludzie jechali na śmierć i życie. Każdy zakręt: uda się, albo nie uda. I to były te czasy Rolling Stonesów i Woodstock. Czasy Juhy Kankkunena, Colina McRae, Carlosa Sainza.

Coś zostało jeszcze z tamtego jeżdżenia?

Świetne filmy. Owszem, obecne WRC jest piękne, te samochody fruną, ale one są tak precyzyjne, że aż głowa boli. Spójrz, czasami jak gość wylatuje takim autem do góry, często już wydaje się, że to scena kończącą, że będzie dzwon. A ten samochód później wraca na drogę jakby go magnesem przyciągnęło. Jakby jakaś żabka skoczyła. Dosłownie jak w grze komputerowej. I jeszcze jednak rzecz. Być może nie powinienem tego mówić, ale jak wyglądają „nowożytni” zawodnicy? To są takie komputerowe gnomy. Takie mają blade i chude te twarzyczki. A zobacz twarze Kankkunena, McRae czy Ari Vatanena – to byli bohaterowie, to były wyrzeźbione przeżyciami twarze. Kiedyś trzeba było mieć pewien zestaw cech charakteru, żeby zaryzykować życie, ale też jednocześnie przeżyć. Żeby być szaleńcem, a zarazem perfekcjonistą. A teraz chłopaki jadą, przywalą w coś, wysiadają z samochodu, powiedzą „cholera”, otrzepią się z kurzu i zapytają, gdzie nowa fura. W tamtych czasach taki wypadek to był często koniec.

W rozmowie z „Playboyem” nazwał pan kiedyś kierowców Formuły 1 dżokejami. Kubica też był tylko dżokejem?

Dla mnie Robert jest akurat geniuszem. Dlatego jego wypadek był dla mnie tak tragiczną wiadomością. Bo według mnie w historii Polski, to on był najzdolniejszym kierowcą ever. Miał to coś. Dlatego ludzie, którzy sprowadzają jego karierę tylko do wypadków, to – przepraszam za wyrażenie – barany. W sercach ludzi motorsportu Kubica nigdy nie zostanie zapamiętany jako człowiek od dzwonów. Zostanie zapamiętany jako gość, który genialnie prowadzi dosłownie jedną ręką. Gdyby było ściganie się tylko na zasadzie umiejętności mózgu, on prałby wszystkich jak kaczki. On ma umysł stworzony do jeżdżenia. Bardzo szanuję Roberta.

Czym można tłumaczyć to, że pana mistrzostwo Europy w 1997 r. odbiło się w kraju takim echem, a ten sam przecież tytuł Kajetana Kajetanowicza zainteresował tylko największych zapaleńców, a być może nawet nie wszystkich?

Niby w naszych czasach nie było internetu, ale my z Wiślakiem jakoś trafiliśmy pod strzechy. Ludzie mówili o tym nawet na wsi i do tej pory pamiętają. A teraz, faktycznie, Kajetan zdobywa dwa mistrzostwa i jest to praktycznie niezauważalne. To tragiczne. Niestety, nie udało się w Polsce wypracować stałego zainteresowania rajdami na poziomie narodowym. No i jeszcze druga sprawa. Może to niepopularna teza w świecie motorsportu, ale polityka FIA (Międzynarodowa Federacja Samochodowa – red.) poszła w złym kierunku. Zaczęto iść w stronę ekologii, malutkich samochodów typu Fiesta, Polo itd. Kiedyś pewien kibic powiedział: „Panowie, zdejmijcie z nich nalepki, to nie będziemy wiedzieli, który jedzie”. Silniczki 1,6 nie mają tego dźwięku, tego strzelania, tej mocy. A my jak kiedyś wypadaliśmy w lesie, to najpierw ziemia dudniła, później był huk, a jak samochód już wyskakiwał, to wszyscy uciekali do rowu. Ludzie właśnie to pamiętają, mimo że to dziś samochody jadą szybciej. Nie podoba mi się ten kierunek, kibicom chyba też. Proszę zobaczyć, Amerykanie zamrozili przepisy w NASCAR na wiele lat. I te wielkie pudła, bez żadnej elektroniki, walą po trzy „paczki” wokół owalnego toru przy którym siedzi dwieście tysięcy kibiców. Kiedyś specjalnie nawet tam pojechałem, bo chciałem z bliska poznać, jaka jest tego tajemnica.

I jak to Hołek, pewnie musiał być pan bardzo blisko.

Oczywiście, wybrałem sobie najbardziej ekstremalne miejsc e – dwa metry od płotu. Jak cała banda tych samochodów śmigała te trzy „paczki” przy nas, to wszystkim aż czapki spadały. Kurz w oczach, podmuch aż wymiatał wszystkie kubki i inne rzeczy z trybun. To wywołuje prawdziwe emocje u kibiców. Moja żona nazwała to cyrkiem straceńców. Ale ja się w tym zakochałem.

Ale coś chyba jednak jeszcze zostało z dawnych rajdów. Kibice na trasie wciąż pchają się praktycznie pod same samochody. To problem, który chyba nigdy nie zniknie. 

Pamiętam, jak kiedyś Wizja Sport robiła relację na żywo z Rajdu Polski w Krakowie. Jak leciałem Subarakiem przez Błonia, to w transmisji było widać, jak przede mną tłum się otwierał, a za mną zamykał. Ludzie cały czas wbiegali na asfalt. Tak było w Polsce, ale za granicą bywało jeszcze gorzej. W Portugalii był rajd, gdzie na jednym z odcinków wyskakiwało się w powietrze i pod samochodem nie było drogi, tylko tłum ludzi. Kibice mieli tam taką grę – wywodzącą się pewnie od tych ich byków na ulicach – kto później odskoczy przed samochodem ten wygrywa. Pamiętam też WRC w Argentynie. Długa prosta, jadę Subaru ze 160 km/h, a tam tuż przy drodze siedzą kibice i tylko się kocami okrywają przed kurzem. A gdyby stało się coś z hamulcami? Cokolwiek? Po serii wypadków, gdzie kibiców ucierpiało naprawdę wielu, FIA przygotowuje oczywiście szczegółowe plany zabezpieczenia, ale nie ma przecież możliwości obstawienia odcinka specjalnego w 100 proc. To prawda, bardzo wiele się poprawiło w tym temacie, ale takiego przysłowiowego pana Józka, który wyjdzie na drogę, bo jest fajny rajd i chce popatrzeć z bliska, nie da się przewidzieć. Ta nutka nieprzewidywalność w rajdach akurat zawsze będzie obecna.

Żeby nie kończyć naszej rozmowy aż tak bardzo poważnie, ciekawi mnie, jaki był najdziwniejszy obrazek, który widział pan zza szyby samochodu rajdowego? 

Była taka historia podczas rajdu na Kanarach. Jedziemy górski oes, serpentyny, wąziutka droga, zakręt w zakręt, pełna koncentracja, Wiślak podaje mi: „lewy trzy plus, do prawy trzy minus, 200”, patrzę, a tu wyskakuje na trasę… koza.  Przymierzam się jak ją ominąć, a tu nagle, dosłownie tuż przed naszą maską, wyskakuje gość. Łapie kozę takim komandoskim padem i toczy się z nią do rowu po drugiej stronie. Najlepszy był Wiślak, który dalej dyktuje: „lewy trzy plus…, jak on ją musiał kochać!…, do prawy jeden”. Bo Wiślak naprawdę kocha wszystkie zwierzęta. On sobie nawet nie pomyślał, że ten obrazek i jego komentarz był bardzo humorystyczny, ale ja prychnąłem wtedy gromkim śmiechem… No, ale w tamtych rejonach jak widać kochają swoje kozy.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

15 komentarzy

Loading...