Jeden jest z zakładu karnego, drugi leczy się z alkoholizmu, trzeci przyszedł z odwyku, czwarty funkcjonuje na ulicy. Spotykają się na boisku, a potem tworzą drużynę. Reprezentację Polski Bezdomnych. Jak futbol może pomóc bezdomnym i uzależnionym w osiąganiu celów życiowych? Jak piłka daje wiarę w siebie i uczy współpracy? Dlaczego źródłem tak wielu problemów jest niska samoocena? Jakie są największe trudności w prowadzeniu takiej kadry? Dlaczego do noclegowni trafiają coraz młodsi? Przeczytacie historie optymistyczne, o osobach, które dzięki piłce wróciły do świata, ale życie to nie bajka: choćby najlepszy piłkarz w historii tej kadry przegrał z samym sobą. Opowiada Maciej Gudra, szef Stowarzyszenia reprezentacji Bezdomnych i pracownik noclegowni św. Brata Alberta we Wrocławiu. Zapraszamy.
***
W piłkę grałem dobrze, ale nigdzie nie potrafiłem zagrzać miejsca. Zawsze znalazłem coś, co mi nie pasowało. We Wratislavii nie spodobał mi się trener. W Śląsku uznałem, że zostałem niesprawiedliwie potraktowany. Na dłużej zakotwiczyłem w Budowlanych Wrocław. Mój rekord bramek w juniorskich rozgrywkach chyba do dziś się utrzymuje: czterdzieści sześć goli. Prowadził nas pan Jan Słaby, cudowny człowiek, lwowiak, który dla nas, dzieciaków, miał wtedy sto pięćdziesiąt lat. Mówił do nas na przykład per „ty chujcu!”, ale robił to tak sympatycznie, z taką intonacją, że to nie było obraźliwe, tylko serdeczne. Ja w pewnym momencie straciłem jednak zapał. Przestałem chyba wierzyć w siebie. Potem jeszcze strzaskałem oba kolana i było po wszystkim. Jeszcze pojechałem z seniorami na mecz, gdzie z obwiązanymi kolanami, kuśtykając, wszedłem na boisko, bo nie mieliśmy kim grać, ale to był schyłek. Ostatnio tutaj w noclegowni spotkałem chłopaka, z którym wtedy grałem. Był świetny, teraz jest bezdomny, wykończyła go wóda. Źle z nim. Nie mogę go nawet wciągnąć do drużyny, bo fizycznie nie dałby rady. Chłopak w moim wieku. Powspominaliśmy jak strzelał Śląskowi w Pucharze Polski – tyle jego.
Co zrobiłeś, gdy prysły marzenia o piłce?
Nie potrafiłem ukierunkować się życiowo. Zrobiłem szkołę fotograficzną, by pewnego dnia dojść do wniosku, że fotografia mnie nie interesuje. Pracowałem w Teatrze Polskim jako brygadzista sceny, ale po kilku latach uznałem, że nie chcę tego robić. Imałem się różnych zajęć: prowadziłem studio Polaroid przy biurze dowodów osobitych, miałem firmę handlującą materiałami biurowymi, miesiąc u rzeźnika robiłem, pracowałem na budowie – więźbę dachową bym i dziś postawił. W międzyczasie odsłużyłem dwuletnią służbę wojskową w Warszawie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych znalazłem się bez pracy. Nieciekawy czas. A skończyłem trzydzieści lat, człowiek czuł, że powinien już znaleźć w życiu swoje miejsce. Któregoś dnia poszedłem na halę pograć w kosza, a jednym z uczestników był Tomek Frątczak, mój kolega z osiedla z lat młodości. Tomek powiedział: wiesz co, jak chcesz, to przyjdź do noclegowni Św. Brata Alberta, przydasz się.
Co pomyślałeś o takiej propozycji?
Zaciekawiło mnie to. Wcześniej nie miałem żadnej styczności z problemem bezdomności. Przyszedłem. Zaczynałem pracę o dziewiętnastej i odbywałem nocne dyżury. Od razu zaskoczyło. Nigdy nie zadałem sobie pytania czy tu pasuję czy nie, bo od razu to czułem. Widziałem, że nie traktuję tego jak pańszczyzny, że to nie jest działanie instrumentalne, tylko zaczynam tym żyć. Wkrótce postanowiłem, że trzeba wejść w to poważniej. Zacząłem inwestować w siebie. Uznałem, że jeśli mam chłopakom pomóc, to najpierw muszę zrobić ze sobą porządek – poszedłem do terapeuty pracować nad sobą, choćby nad poczuciem własnej wartości. Wcześniej miałem cholernie niską samoocenę. Ukończyłem też szkołę dla pracowników socjalnych.
Niska samoocena to częste źródło problemów.
To jest wspólny punkt wszystkich tutaj w noclegowni. Bardzo niska samoocena. Przez nią ucieka się w nałóg. Człowiek przestaje szanować siebie, a przez to przejmować tym, co się z nim dzieje. Z tego brać się może zarówno problem z higieną, jak i złe decyzje czy niezaradność życiowa.
Jak powstała w noclegowni drużyna piłkarska?
Dostaliśmy zaproszenie z Gorzowa Wielkopolskiego na pierwsze mistrzostwa Polski schronisk Brata Alberta. Wymyślił to Darek Obiegło, który był tam kierownikiem. Spytałem w noclegowni: kto umie grać? Zgłosił się ten, ten i tamten. Odbyliśmy kilka treningów, zobaczyłem, że niektórzy naprawdę mają pojęcie. Niektórzy byli naprawdę świetni – choćby Łukasz, który zarzekał się, że grał w trzeciej lidze w Brzegu Dolnym. Podejrzewam, że chodziło o drużynę juniorską, ale widać było, że umie grać. Pojechaliśmy i wygraliśmy te mistrzostwa, rozbiliśmy wszystkich.
Duża radocha?
To było jak mistrzostwo świata. Byli przeszczęśliwi. Powiedziałem im wtedy: słuchajcie, jeśli chcecie grać w piłkę, nie ma problemu. Wyczytałem, że AZS organizował amatorską ligę halową. Zgłosilismy się. Pojechaliśmy, a na miejscu okazało się, że tam grają np. chłopaki z ekstraklasy zimą szukający formy. W jednej z drużyn grali Zbigniew Mandziejewicz, Grzegorz Podstawek, Waldek Żelasko. Spojrzeliśmy po sobie, ale co – gramy! Dostawaliśmy w ucho mocno, ale na przykład TVP Wrocław udało się ograć. Zajęliśmy przedostatnie miejsce w lidze, ale jaką miało moc, gdy Zbyszek Mandziejewicz pochwalił wspomnianego Łukasza: „ty, świetnie grasz w piłkę”. A co dopiero gdy Zbyszek dowiedział się, że nie jesteśmy drużyną sieci sklepów Albert, tylko drużyną noclegowni Brata Alberta? „Bezdomni tak świetnie grają w piłkę?”. Podchodził, przybijał piątki. Ile to musiało znaczyć dla chłopaków mających problem z samooceną – nie muszę mówić.
Często mylono was z siecią sklepów?
Około miesiąca wszyscy. Ta sieć sklepów była wtedy na topie, tylko zastanawiali się: skąd ten „brat”? My w tym czasie zgrywaliśmy w kolejnych turniejach na terenie miasta. Jak wyszło na jaw, że to grają bezdomni, trzech chłopaków dostało propozycję pracy z Castoramy, tylko po to, żeby grać w tamtej drużynie. Maciek, ja im dam pracę, byleby u nas grali! To się zdarzało później czasem, firmy często spinają się na mecze między sobą. Teraz jesteśmy we Wrocławiu najstarszą tego typu drużyną. Lig jest sporo, a każda chce mieć u siebie prestiżowe zespoły. Jak przechodziliśmy po kilku latach do innej, to mówili: nareszcie Brat Albert gra u nas!
Jesteście jak Barca?
Już może nie. Raczej taki Ajax, który miał lata świetności, bo wygrywaliśmy, bywaliśmy w trójkach. Teraz mamy prestiż, ale trochę na tym prestiżu jedziemy. Nie ma w noclegowni takich perełek, aczkolwiek gra kilku młodych-zdolnych, są też byli reprezentanci Polski bezdomnych. Gramy właśnie w lidze pod balonem, zrobiliśmy awans do najwyższej klasy i mam nadzieję, że to pociągniemy.
Jak podchodzili do was w noclegowni, gdy zawiązaliście drużynę?
Byliśmy traktowani jako totalna egzotyka. Nikt nie rozumiał, że się cieszymy ze zwycięstwa. Dominowało podejście: po co ta piłka? Do dzisiaj to hasło się przewija, zawsze jest grupa, która patrzy niechętnie, choć ogółem nastawienie się zmieniło. Niemniej wtedy zdarzało się, że ci, którzy wygrali w Gorzowie, słyszeli od współmieszkańców: co z tego, że grasz w piłkę, skoro i tak jesteś bezdomnym dziadem?
Równanie do dołu.
Uczestnikom też udzielała się czasem pycha, a jak inni to widzieli, to przycinali im pazurki. Przez pierwsze kilka lat odnosiliśmy spore sukcesy na mistrzostwach Polski towarzystw pomocy Brata Alberta. Raz przegraliśmy z Zabrzem, raz z Rybnikiem, ale generalnie wygrywaliśmy. Jako zespół trenowaliśmy. Chociaż z tymi treningami… oni bardzo chętnie trenowali, póki mówiłem: słuchajcie, idziemy na trening. A potem szedłem z nimi. Ale gdy powiedziałem, że czekam na miejscu, widzimy się o osiemnastej, a trzeba było przejechać na boisko pół miasta… Na trening nie przyszedł nikt. Bo już ich nie upilnowałem, tylko czekałem. Na początku trzeba ich było za rączkę prowadzić, potem to się zmieniło.
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu takich zawodników?
Wzmocnienie ich poczucia własnej wartości. Poza tym wyzwaniem jest stworzenie grupy. To zlepek indywidualistów. Każdy uzależniony, każdy, kto mieszka na ulicy, walczy o swoje. Nie walczy dla grupy, walczy dla siebie, do tego jest zmuszony każdego dnia. A ty musisz z nich stworzyć grupę. Niemniej gdy ci się uda… cholernie trudno ją rozerwać. Pójdą za sobą w ogień. Nie są przyzwyczajeni do funkcjonowania w grupie, często nie mają w życiu na kim się wesprzeć, więc tym bardziej to szanują i nie chcą tego stracić. Ale początek – nie daj Boże pojawi się zniechęcenie, jakaś porażka. Zaraz będzie „daj mi spokój”. Ja jestem lepszy. Ty gorszy.
Bójki się zdarzały?
Nie, natomiast kopanie i typowo piłkarskie niefajne zachowania. Nasza największa wychowawcza porażka to Michał. Kilka lat próbowaliśmy go wprowadzić do reprezentacji, na zgrupowaniach przed mistrzostwami świata był trzy razy. Piłkarsko genialny. Myśleliśmy, że to będzie nasz najlepszy zawodnik w historii. Szybki. Zwrotny. Z dryblingiem. Strzał taki, że piłka szła gdzie tylko chciał. Ale niestety nie radził sobie kompletnie ze swoimi emocjami. Najpierw poznałem jego ojca, który też był naszym mieszkańcem. Po dziesięciu latach przyszedł chłopak, osiemnaście lat, przedstawia się, a ja pytam: znasz tego gościa? Tak, to mój ojciec. Czyli on został zamodelowany w dzieciństwie tak, że musiał skończyć na ulicy. Ojciec bezdomny. Matka mieszkała niedaleko, ale nie chciał jej znać, bo tam się przewijał tabun ojczymów. Tak destrukcyjnego faceta nie widziałem. Nie panował nad swoją złością. Nie potrafił przyjąć jakiejkolwiek konstruktywnej krytyki, żadnej uwagi – zaraz uciekał. Z jednej strony chciał być akceptowany. Jechał na zgrupowanie, ale po dwóch, trzech dniach tak przytłaczał swoją osobą, że nikt nie wytrzymywał. Wszędzie wszczynał konflikty, tylko dlatego, żeby zwrócić na siebie uwagę. Na treningach był niemiły, poniżał. Każdą życzliwą uwagę, by tak się nie zachowywał, traktował jako atak. Dochodziło do tego, że wszczynał bójkę, a potem uciekał ze zgrupowania. I tak trzy razy z rzędu. I teraz najważniejsze: przecież sobie takiego zachowania nie wymyślił. Tak został zamodelowany. Albo istniał w patologicznej grupie wcześniej, gdzie takie zachowanie było wyznacznikiem przynależenia, albo nigdy nie należał do żadnej grupy – sam nie wiem co smutniejsze. W trzecim roku powiedziałem: Michał, widzę, że potrzebujesz indywidualnego traktowania. Ja cię poprowadzę. Też nie zdało egzaminu. Rozsypało się na tym, że mieszkając w schronisku – nie u nas – sterroryzował salę staruszków. Nie wiem co im zrobił, ale gdy z nimi rozmawiałem, widziałem, że boją się odpowiedzieć na pytanie, czy Michał spał danej nocy. Prawdy musiałem się dowiedzieć innymi kanałami. Idę do niego i mówię: Michał, umawialiśmy się, że będziesz spał w schronisku, a ty nie spałeś. Była umowa. Obraził się i poszedł. Znalazł sobie powód, żeby uciec. Uznał, że mu nie zaufałem, choć prawda była taka, że złamał umowę. Funkcjonuje dalej na ulicy, jest z nim bardzo źle.
Interesujesz się piłką, sam byłeś juniorem, powiedz tak szczerze, bez koloryzowania: na jaki poziom mógł wejść?
Mógł zostać zawodowcem. Tylko znam realia. Jakbym go zaprowadził do drużyny i powiedział trenerowi, że mam chłopaka, który poradziłby sobie, to usłyszałbym pytanie: a gdzie on trenował? Nawet nie dostałby szansy.
Problemem byłby też charakter.
Pewnie tak. Jakby ktoś mnie postawił pod ścianą i miałbym powiedzieć, czy gdyby Michał dostał szansę, zrobiłby karierę czy nie, to postawiłbym na „nie”. Ale nie wiadomo, może zachłysnąłby się tym miejscem? „Tak, to jest to! Koniec zmieniam się!”. To możliwe. Natomiast na pewno piłka mogła być dla niego nawet jeśli nie źródłem utrzymania, to oazą. Ważnym ułamkiem życia, dającym spokój, stabilizację w emocjach. Miałem takiego piłkarza, który na boisku kompletnie wariował. Każdy sędzia to wróg, rywal też, na swoich też się wściekał. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Trenujemy, zabawa, a on szczękościsk. Cały wkurzony. Pytam go co jest. „Dla mnie nie ma zabawy. Grałem na asfalcie, grałem na żwirze, dla mnie, od dzieciństwa, każdy mecz to walka”.
Każdy mecz o mistrzostwo świata.
W jego przypadku o mistrzostwo wszechświata. Mówię mu: Damian, ty dostajesz kartkę w każdym meczu, nie można tak! Ale dzisiaj, gdy gramy, bo wciąż jest w drużynie Brata Alberta, nie ma lepszego zawodnika, który tak czułby piłkę. Podpowiada na boisku kolegom. Nie kłóci się. Poradził sobie z emocjami, ułożył życie. Czasem mu jeszcze odetnie prąd, ale kto z nas czasem nie odpali? Ja też potrafię się z sędzią pokłócić.
Wspomniałeś, że jak wykuje się z tych trudnych osobowości grupa, to nie da się jej rozerwać.
Mogą wtedy przenosić góry. Przykład: reprezentacja przygotowująca się do mundialu w Rio. Tradycyjnie zlepek indywidualności. Dwudziestu kilku zawodników, tylko ośmiu pojedzie na mistrzostwa. Siedmiu bramkarzy w rywalizacji! Od początku podziały. Najlepszy bramkarz sam zrezygnował: „kurwa, za dużo nas!”. Kolejni się wykruszali. Jacek Karczewski, trener, wyznaje zasadę, że musi jechać dwóch bramkarzy. Ostatecznie w treningu zostało dwóch – drugi absolutny ręcznik. Ale ten ręcznik w międzyczasie wykonał taką pracę, że w pierwszym meczu MŚ dostał wyjściowy skład, a ja śmiałem się: Jacuś, teraz masz problem. Pobronił tak, że jedynka nie ma szans na grę. Jacek oczywiście z tego wybrnął, grali obaj, zmieniali się co mecz. Relacje między tymi dwoma bramkarzami, którzy jeszcze niedawno rywalizowali o przygodę życia… w życiu nie widziałem takiego wsparcia między dwoma zawodnikami. Wiadomo, że gracze się wspierają, ale powiedzmy szczerze: rzadko na tej pozycji. Ci dwaj byli jak bracia. Jeszcze do tego bliźniacy. Ich relacja od razu działała na grupę. Wykuł się taki team, że jak ktoś miał gorszy moment, zbaczał, zaraz wciągali go z powrotem do siebie. Nie zdobyli tytułu tylko przez głupie pięćdziesiąt sekund meczu z Irlandią. Szliśmy jak burza, wszyscy mówili: Boże, jaką wy macie ekipę w tym roku. Z Irlandią prowadziliśmy 1:0 na minutę przed końcem, urządzał nas nawet remis. Jeden z naszych fauluje zawodnika, który wychodzi na czystą pozycję. Dostaje niebieską kartkę, czyli wykluczenie czasowe. Nasi się zagotowali, nie potrafili utrzymać piłki. Dwa razy bramkarz rzuca futbolówkę, a wiatr z nad Atlantyku spycha piłkę pod nogi przeciwnika, trafiają nam dwa gole z niczego. Jesteśmy za burtą, bo według regulaminu przy równej liczbie punktów, decydują kartki, a nie bilans bramek.
Drugi przykład mocnej grupy. 2007 rok, Kopenhaga. Wśród chłopaków dwóch gości, którzy byli ze sobą w jednym ośrodku i już na leczeniu skakali sobie do oczu. Tylko zastanawialiśmy się kiedy będziemy musieli wpaść między dwóch kolosów, uliczników, i ich rozdzielać. Szły takie zaczepki, że myśleliśmy, że jeden drugiego uderzy. Był ten chłopak, dla którego każdy mecz to walka o puchar wszechświata. Do tego Jacek Karczewski na bramce, genialnie broniący, ale któremu jak zapaliło, to do odcinki. Przegrywaliśmy mecz za meczem, ratowało nas tylko to, że to była runda o rozstawienie. Co robić? My jako kadra nie mieliśmy pomysłu. Ani trenerzy, ani terapeuci, nikt. Siedliśmy w knajpie na herbacie. W pewnym momencie kapitan, Norbert Antoszewski, ni z gruchy ni z pietruchy wali pięścią w stół: kurwa, gadamy! Panowie, gramy jak szmaciarze. Zacznę od siebie – gram jak szmata. Musimy coś z tym zrobić. Zeszło ze wszystkich momentalnie ciśnienie. Czułem, że tam, przy stoliku, atmosfera się zmieniła. W szczerej rozmowie narodziła się grupa. Na drugi dzień przegrywaliśmy 1:4 z Kamerunem, by wyciągnąć do 6:4. Dalej szliśmy jak burza. Półfinał z Duńczykami na centralnym placu Kopenhagi, na trybunach duński książę. A my wygrywamy 15:1 półfinał. Roznieśliśmy ich. W tym dniu, w tamtej chwili, jakby postawić naprzeciw nas gości z Barcelony, to nie wiem czy by sobie poradzili. Finał ze Szkotami przegraliśmy, ale najważniejsze, że chłopaki zostali przyjaciółmi. Niestety dostaliśmy informację, że dwóch, trzech popłynęło. To słabo, bo mamy niesamowicie wysoki odsetek ludzi, którzy wracają do normalnego życia.
Jak duży?
Ponad sześćdziesiąt procent tych, którzy przeszli przez reprezentację, nie wraca na ulicę, nie wraca do ćpania, picia, ośrodku. Na zachodzie łapią się za głowy: jak to możliwe? Wytłumaczenie jest proste. Tam, żeby stać się bezdomnym, trzeba cholernie się postarać. Jest taka profilaktyka, państwo robi tyle, żeby człowiek nie wylądował na ulicy, że to zwyczajnie bardzo trudne. Musisz cholernie dużo spierdzielić, żeby państwo ci powiedziało – nie stary, koniec. U nas łatwo zostać bezdomnym, natomiast trudno wyrwać się ze szponów bezdomności. To się powoli zmienia i na pewno jest dużo lepiej w porównaniu do lat dziewięćdziesiątych – wtedy to była dżungla. Dziś, jeśli ktoś mówi we Wrocławiu, że nie może znaleźć pracy, to po prostu kłamie. Ale nie znam nikogo, kto powiedziałby, że istnieje bezdomność z wyboru. Nikt zdrowo myślący nie skaże się na mieszkanie na ulicy, na to, żeby nie mieć co jeść, spać gdzie popadnie. Trzeba mieć jakiś deficyt, psychiczny zazwyczaj, czasem zdrowotny. Pewną ułomność. Czasem prowadzą na ulicę złe decyzje, ale one też z czegoś się brały. To nie jest tak, że każdy narkoman czy alkoholik staje się bezdomnym, często jest to wyuczona niezaradność, nabyta z domu. Czasami nie widzimy jak zostaliśmy zamodelowani w dzieciństwie. Mówiłem o przykładzie Michała, którego ojciec był u nas w noclegowni. Ostatnio rozmawiałem na temat naszego mieszkańca z komendantką komisariatu – został zamodelowany na chuligankę jak ta lala. Niektórzy są modelowani na uzależnienie, alkohol. Coraz więcej u nas hazardzistów. Ludzie na takie fortuny się zadłużają, że to głowa pęka. Z tym ciężko cokolwiek zrobić. Coraz więcej też zaburzeń psychicznych typu schizofrenia albo zaburzenia osobowości. Następna grupa – mieszkańcy domów dziecka. No i cholernie dużo po dopalaczach teraz. Plaga. Jak zaczynałem pracę, człowieka poniżej dwudziestego piątego roku ze święcą szukać. Teraz osiemnastolatek w noclegowni nie dziwi.
Problem dopalaczy wydaje się bagatelizowany, a jesteś kolejną osobą, która potwierdza, że mamy do czynienia ze społeczną chorobą.
Dopalacz degraduje umysł i ciało człowieka o wiele szybciej niż inne narkotyki. Problem też polega na tym, że nie wiadomo jak taką osobę leczyć. Aby zacząć terapię, trzeba najpierw odkryć od jakich substancji jest uzależniony, ale w dopalaczach czasem w ogóle nie da się ustalić składu. Jak tylko traci się mnóstwo czasu, to i tak jest szczęście. Cholernie ciężko leczyć takie uzależnienie.
Kto może występować w reprezentacji bezdomnych?
Według światowej federacji Homeless World Cup, w reprezentacji bezdomnych mogą grać te osoby, które w ostatnich dwóch latach miały epizod bezdomności. Nie jeden, nie dwa dni, tylko rzeczywiście były osobami bezdomnymi. Druga grupa: osoby, które ukończyły terapię długoterminową. Nie ma tak, że ktoś kończy krótkoterminową terapię, na przykład sześciotygodniową – nie, musi być zamknięty w ośrodku co najmniej na rok. Trzecia grupa to wychowankowie domów dziecka, a czwarta grupa to ci, którzy w ostatnich dwóch latach odbywali wyrok w zakładzie karnym. Dla zachodnich reprezentacji ma też znaczenie kwestia sprzedawców gazet ulicznych, to ważny wątek choćby na Wyspach, bo tam bezdomni są takimi sprzedawcami. Najważniejsze: to nie jest tak, że ktoś z ulicy wchodzi do kadry. Żeby zagrać z orzełkiem na piersi, musisz wykonać dużą pracę nad sobą. Nie może istnieć zagrożenie, że ktoś pije, ćpa, a przebywa z chłopakami, którzy są w terapii. Poza tym to reprezentowanie barw narodowych. Chłopaki nigdy nie powiedzą, że są reprezentacją bezdomnych, tylko reprezentacją Polski. Koniec, kropka.
Czytałem, że niesamowicie to przeżywają.
Ja wystarczy, że opowiem o hymnie, to mam ciary, oni czasem nawet płaczą. Przecież to ten sam hymn, co gra dla Lewandowskiego. Tu trybuny, tam trybuny. Tu mistrzostwa, tam mistrzostwa. Tu barwy biało-czerwone, tam też. Piękny tekst jest w „Boisku bezdomnych”, gdy Igor stara się o paszport i mówi w urzędzie: proszę pana, to jest pana orzełek, ale też mój orzełek. Dlaczego pan więc nie chce mi dać tego paszportu?
Słuchanie hymnu, reprezentowanie kraju, musi stanowić mega dowartościowanie.
Jak reprezentują Polskę, to jest im potem głupio wracać do schroniska czy ośrodka. Kurczę, jestem reprezentantem! Wkrada się czasem trochę pychy, ale łatwiej popracować nad pychą niż nad niską samooceną.
Przykłady osób, którym kadra wydatnie pomogła uratować życie?
Grzegorz. Wziąłem go drużyny zaraz na początku pracy, gdy utworzyłem drużynę piłkarską. Ileś lat spędził w kryminale, ponieważ podpalił dom. Gdy z nim rozmawiałem, uwierzyłem, że tak zrobił, ale nie potrafiłem tego czynu połączyć z tym, kim był na co dzień. Może to zabrzmi dziwnie, ale widać było, że to dobry człowiek. Życie tak go pokierowało jednak, że to zrobił. Grzegorz grał u nas, przestał pić. Zaczął walkę o uzyskanie mieszkania. Wielu w noclegowni pisze podania, robi to raz na rok, jakby od niechcenia, natomiast Grzegorz walczył. Wychodził to mieszkanie. Odnowił potem relacje ze swoimi dorosłymi córkami. Ma takie więzy z nimi i z wnukami, że pozazdrościć. Pracuje, dostał od nas propozycję zostania pralniczym. Działa w noclegowni jako przykład, wzór dla innych, że można.
Następny facet. Jedzie na mistrzostwa, jest najlepszy, ale po nich mu odbija. Wraca do ćpania, ale nie ucieka. Idzie po pomoc. Dzwoni do trenera, a potem idzie z powrotem do ośrodka. Leczy się, wkrótce zaczyna trenować w ośrodku drużynę i w cuglach zdobywają mistrzostwo Polski. Kończy terapię, wraca, jest we Wrocławiu, mieszka, pracuje.
Dalej. Chłopak przeszedł cały szlak bojowy. Ulica, narkotyki. Spotkał na swojej drodze kapelana, który skierował go do nas. Zaczął się dźwigać, chciał pomocy i widziałem, że mówi to szczerze. Pojechał na MŚ. To ten, co na boisku stawał się wariatem. Wrócił, skończył studia, obronił pracę magisterską, pisaną zresztą o piłce ulicznej. Skończył szkołę psychoterapii, jest psychoterapeutą, ma żonę, dziecko. Wzór dla wszystkich.
Inny przykład: na mundial do Chile kadrowicze mieli lecieć z Paryża. Jeden z podstawowych zawodników powiedział, że niekoniecznie może przez Niemcy jechać, bo ma tam wbitego miesia. Mówię mu: słuchaj, to w Paryżu może być to samo. Może cię zawrócą. Baliśmy się, bo była taka sytuacja, że nam zawodnika zawinęli we Frankfurcie za niepopłacone mandaty – wykupiliśmy go potem. Tamtemu mówię: tak się nie da. Nie możemy ryzykować czy cię zawrócą czy nie. Jedź jutro, przekrocz granicę i staw się na komisariacie. Zapytaj jak wygląda sytuacja, w razie czego ciebie wykupimy. Powiedział, że nie pojedzie. No to przykro mi, nie możesz jechać. To był taki wielki, łysy facet. Patrzę jak mu się mina zmienia i myślę: koniec, rozniesie cały ośrodek. Wziął wszystkie swoje nagrody, puchary, wyrzucił je do kosza. Kurwa, koniec! W tym momencie podszedł do niego kolega, który jechał na turniej. Pogadał tak, że tamten się pogodził. To bardzo trudne, a cholernie ważne – ponosić konsekwencje swoich czynów! Oni mają z tym często wielki problem. On to udźwignął. Nie jedzie na przygodę życia, ale godzi się z tym. Mało tego, nie rzuca piłki, dalej gra w drużynie. Wkrótce poznaje dziewczynę, ma dziecko, dziś jest odpowiedzialnym facetem, pracuje. Mówi mi: Maciek, jak znajdę czas to jeszcze pogram, ale priorytety się zmieniły. Teraz najważniejsza jest żona, dziecko, praca. I o to przecież chodzi, oni nie mają tą piłką żyć, ona ma im pomóc w wywalczeniu celów życiowych.
Ciekawy mechanizm przedstawiłeś. Gdy jeden z zawodników wrócił do ćpania, o pomoc skierował się do kogoś z drużyny. Zaufanie do grupy przetrwało.
Na ulicy ktoś podejdzie, poklepie, ale on potem robi swoje. To jest drużyna, cała grupa oddziaływuje w pozytywny sposób.
Jak piłka może im pomóc w osiąganiu celów życiowych?
Zacznijmy od tego, że samo dbanie o tężyznę fizyczną jest cholernie ważne. Po latach ćpania, picia, życia na ulicy, zapuszczają się. Nie namówisz ich przecież na siłkę, ale na piłkę – czemu nie? Gdy odbudowują się fizycznie, pojawia się blokada, żeby tego nie stracić. Tężyzna fizyczna to coś, co widzą, namacalna posiadana wartość. Często jak tu jestem i rozmawiamy, to mówią mi:
– Panie Maćku, co ja mam do stracenia? Ja już wszystko straciłem.
– Masz życie.
– E tam, życie! Co to za życie.
Ale wtedy jak mu się odbuduje zdrowie, to widzą zmianę. Czują ją w każdej sekundzie, to coś konkretnego. Tak często zaczyna się efekt domina. Następną rzeczą jest często wygląd. Jeśli jesteś stereotypowym bezdomnym, czyli zarośniętym, brudnym, śmierdzącym, z tobą nikt nie chce rozmawiać. Ale trochę potrenujesz, będziesz się lepiej czuł, wykąpiesz się, ogolisz, ubierzesz w świeże ciuchy…. nikt na ulicy nie wie, że jesteś bezdomny. Nikt.
To ważna granica do przekroczenia.
Tak. On rozmawia z kimś przypadkowym i okazuje się, że jest akceptowany. No stary. To ja już wróciłem w normalny nurt społeczny. Następna sprawa to komunikacja, funkcjonowanie w grupie, budowanie samooceny. Potem stawianie sobie celów. Walczymy razem, żeby wygrać mecz. W wielu zachodnich krajach traktuje się futbol bezdomnych zabawowo, ale my się tu z zachodem nie zgadzamy. Bardzo często to jest mecz o życie, a ja mam mu powiedzieć, żeby się bawił? Przepracowałem to, że nie poniżamy przeciwnika – prowadzimy wysoko, odpuszczamy. Ale poza tym, wymagamy. To ma niebagatelne znaczenie terapeutyczne. Pojawia się ktoś, kto od nich wymaga, a oni spełniają oczekiwania i później widzą tego pozytywne efekty. To buduje na tak wielu polach, że trudno sobie wyobrazić. Można przegrać mecz – oczywiście! Ale jeśli dałeś z siebie stówę, to zejdziesz dumny. Byli lepsi, fair play, gratulacje. Jeśli dałby sześćdziesiąt procent, to zacznie się myślenie – dałem ciała. Nie dałem z siebie wszystkiego. Znowu jak zwykle. Tymczasem jak nauczymy go dawać stówę z siebie w meczu, łatwiej będzie dać stówę w życiu – przy szukaniu pracy, przy dbaniu o siebie.
Co masz z prowadzenia kadry?
Ktoś pyta: co ja za to dostaję? Poza pieniędzmi za pracę w noclegowni, a umówmy się, to grosze? Mam chwile, takie jak ta po mistrzostwach Polski w Bydgoszczy, gdy przychodzę na dyżur, a na dyżurce zastawiony stół. Biały obrus. Odświętna kolacja, część jedzenia ze schroniska, ale część kupiona. „Panie Maćku, bardzo chcieliśmy podziękować, że mieliśmy możliwość brania udziału w takiej drużynie„. Nie spodziewali się, że jeszcze coś takiego fajnego może ich spotkać w życiu. Druga taka historia wiąże się ze świętej pamięci Romanem, naszym wieloletnim mieszkańcem. Roman mieszkał gdzieś w podkaliskiej wsi, miał duże gospodarstwo rolne, jego ojciec prowadził warsztat. Niestety Romek zaczął pić. Pogoniono go stamtąd, wylądował w naszej noclegowni, ale na takiej zasadzie, że tydzień był u nas, a potem dwa miesiące pił. Cały czas taki cykl. Starszy ode mnie facet, polubiłem go, mobilozowałem. Jak spotkałem go na mieście, mówiłem: Romek, przestań pić, chodź do nas. Zawsze dobrze go traktowałem, ale któregoś dnia, gdy przyszedł do nas pijany, pół żartem powiedziałem:
– Romek, wiesz co, z ciebie już nic nie będzie. Idź pić dalej.
Zawinął się i rok go nie widziałem. Nie wiedziałem co się z nim dzieje. Pewnego dnia przychodzę do pracy, a tam Romek. Trzeźwy. W ręku ma łańcuszek z Matką Boską, a potem mi go daje.
– Kupiony, kupiony, spokojnie! Maciek, to dla ciebie.
– Dlaczego?
– Bo dzięki tobie rok nie piję.
– Jak to?
– Bo powiedziałeś, że nic ze mnie nie będzie. Postanowiłem się zawziąć, żeby udowodnić ci, że potrafię.
Romek stał się bliskim dla mnie człowiekiem, zresztą, przez te lata takich było wielu. Romek umierał w tym samym czasie co mój ojciec, też Roman zresztą. Gdy śmierć, która nie oszukujmy się, zawsze czai się gdzieś w pobliżu noclegowni, wreszcie go dopadła, bardzo to odczułem. Nie mogę więc powiedzieć, że wszystkie moje działania są w pełni profesjonalne, czyli że zupełnie nie wchodzę w relacje z tymi, którymi się opiekuję.
Tak się mówi, że w takiej pracy zbytnie przywiązanie do tych, którymi się opiekujesz, może być niebezpieczne.
Dlatego tak ważna jest superwizja, w której jestem. Zespół ocenia relacje. Jeśli są zbyt bliskie, wtedy trzeba się odsunąć. Osoba bezdomna czy uzależniona ma to do siebie, że zrobi wszystko, żeby uzyskać swój własny cel. Chce, by przynajmniej jeden opiekun był swój, jej. Jeden powie, że nie, pójdzie do drugiego i w końcu znajdzie takiego, co powie – aha, ty jesteś fajny gość. To naturalna potrzeba akceptacji, ale też podpórka w razie sytuacji, gdy złamie regulamin. Nie czułem się nigdy wykorzystany, zmanipulowany, udawało mi się w odpowiednim momencie zmienić tę relację. Z drugiej strony, jeśli zostałbym naprawdę mocno zmanipulowany, to nawet bym tego nie dostrzegał, względnie – nie chciał dostrzegać. Działasz wtedy tak, jak ta osoba chce. Wydaje ci się, że jesteś wiodącą osobą, ale tak naprawdę twoja wola jest naginana do cudzych decyzji. Mam zasadę: pomagam tym, którzy chcą. Często ktoś przychodzi i mówi, że chce pomocy, ale tak naprawdę chce coś załatwić. Podpadł. Złamał regulamin. Ja od dzisiaj wszystko, tylko mi pomóżcie! W rzeczywistości chce tylko, żebyśmy go przyjęli z powrotem. Natomiast gdy widzę, że ktoś cierpi, szczerze chce zmiany, wtedy okej – możemy spróbować.
Często mam problem, gdy chodzi o młodych ludzi, wtedy jakąś granicę czasem przekraczam. To są dzieciaki, które nie miały ojca i trochę we mnie go widzą. Poświęcam im wtedy więcej czasu. Siadam z młodym i mówię: zobacz tę noclegownię. Zobacz ile chłopaki mają lat. Po sześćdziesiąt. Ty masz osiemnaście. Całe życie przed tobą, wszystko jeszcze możesz. Ale jeśli tego nie wykorzystasz, całe twoje życie będzie wyglądało tak, jak ich. Każdy dzień taki sam. W bezdomności, jak popytasz chłopaków, każdy dzień jest tak samo szary. Nic się nie dzieje. Normalnie idziesz do domu, masz żonę, dzieciaki. Ktoś czeka. Tu nie czeka nikt. Często gęsto jest tak, że w noclegowni nie dla wszystkich starcza łóżek. Niektórzy śpią na materacach. Nie mają więc nawet swojego łóżka. Jakbym został bezdomnym, to tego by mi najbardziej brakowało – swojego łóżka.
Taka psychologiczna potrzeba. Twoje miejsce.
Tak. Łóżko, do którego możesz się położyć kiedy chcesz. On nie dość, że go nie ma, to nie może przyjść kiedy chce, tylko w wyznaczonych godzinach. Tutaj jest tak, że muszą wyjść z noclegowni rano, a mogę wrócić dopiero pod wieczór. Chyba, że jest zimno, wtedy mogą zostać tutaj, ale zazwyczaj walczą, by przetrwać jakoś dzień.
Leszek Milewski
Z kim chciałbyś przeczytać „Poniedziałkowy sparing”? Zgłoś pomysł