Four Four Two nazwało go polskim Terrym, trenerzy w Hercie mówili, że wygląda lepiej niż młody Boateng – zapowiadało się, że rośnie murowany kadrowicz. Przecież Gracjan Horoszkiewicz był przez lata etatowym kapitanem młodzieżowych reprezentacji Polski. Wiele polskich talentów w przeszłości swój dar roztrwoniło na dyskotekach, przy piwie lub ruletce, ale Horoszkiewicz był i jest pracoholikiem. Stroniący od imprez, pokorny, skromny, ambitny, inteligentny, pierwszy na treningu – w Berlinie trenował nawet… po nocach. Co więc poszło nie tak? Dlaczego zamiast przygotowywać się do MME pod okiem Marcina Dorny, próbuje sił w ZFC Meuselwitz, czyli niemieckiej czwartej lidze?
***
Urodziny świętowałeś hucznie?
Nie. W niedzielę miałem mecz. W sobotę mama przywiozła tort i to by było na tyle.
Czy jak na standardy dzisiejszego futbolu, dwudziestodwulatek to jeszcze młody piłkarz?
Już nie. Niektórzy w wieku dwudziestu dwóch lat mają po kilkadziesiąt występów w mocnej lidze. Są ograni w klubie, reprezentacji.
Jakbyś kilka lat temu starał się przewidzieć, gdzie będziesz w wieku dwudziestu dwóch lat, to gdzie byś siebie widział?
Na Zachodzie, ale na pewno w innym miejscu. Z perspektywy tego jak rokowałem, jak to wszystko wyglądało, jak mówili o mnie trenerzy… Może Bundesliga? Każdego dnia zadaję sobie pytanie: gdzie popełniłem błąd? W którym momencie to zaprzepaściłem? Dziś wiem, że każdy błąd ma wiele czynników.
Prześledźmy twoją historię. Bakcyla piłki złapałeś od taty.
Tata grał w drugoligowym Polarze Wrocław – rano zarabiał w fabryce Polaru, popołudniami trenował. W wieku osiemnastu lat złapał kontuzję i może dziś taki uraz by leczono, ale wtedy się nie szczypali się: groziła mu amputacja. Skończył z futbolem i widać wystarczyło – dziś z nogą wszystko jest w porządku.
Tata chciał, żebyś spełniał jego marzenia?
Trochę chciał, ale też gdy byłem w przedszkolu, rodzice wyjechali do Anglii do pracy. Tata przysyłał mi korki czy koszulki, ale na boisko zabrać nie mógł. Ten zapał wykuwał się więc bez niego na wioskowym boisku w Gaworzycach, w juniorach B klasowej drużyny. Wszystko nabrało tempa, gdy w Gaworzycach w-fistą został były dyrektor sportowy Górnika Polkowice, który wtedy balansował między Ekstraklasą, a pierwszą ligą. Zaproponował moim rodzicom, żebym spróbował sił w Górniku.
Jak rodzina podeszła do tego, że twoje kopanie trochę zaczyna wykraczać poza hobby?
Na treningi woził mnie dziadek, były bankowiec: przebierał się w elegancką marynarkę, zakładał krawat i robił za szofera. Uwielbiał to – jak mieliśmy przerwę, ciągle pytał, kiedy znowu będziemy jechać na trening lub mecz. Rodzice też wspierali mnie w piłkarskich marzeniach – gdy dostałem pierwsze powołanie do kadry, mama schowała je do urodzinowej bombonierki. Na mój pierwszej mecz z orzełkiem na piersi rodzice pojechali za mną do Gołdapi, 800 kilometrów od domu, a debiut nagrali i do dzisiaj jest pamiątka. Od początku, również dzięki nim, byłem pełen determinacji. Rówieśnicy trochę zazdrościli, ale jak zabrałem do Polkowic jednego czy dwóch kolegów z Gaworzyc, to długo nie pojeździli – zapał im wygasał. Na wiosce, wiadomo, nie ma co robić, a z nudów w młodym wieku robi się różne rzeczy, niekoniecznie dobre. Mnie to ominęło, bo mama zawsze powtarzała – odłóż te sprawy na bok, to w przyszłości będziesz czerpać korzyści. Byłem też wówczas ministrantem.
Jak wspominasz wejście w nieco poważniejszą piłkę, za jaką musiały po Gaworzycach uchodzić Polkowice?
Niekoniecznie patrzono na to, żeby rozwijać zawodnika – liczyły się wyniki. Trener miał zrobić wynik i z tego był rozliczany, a nie z tego, ilu wypromuje do pierwszego zespołu wychowanków. Wygra ligę – fajnie. Nie wygra – coś jest nie tak. To też schemat, który powtórzył się w Zagłębiu Lubin. W konsekwencji zdarzało się, że w ciągu tygodnia grałem dwa mecze w kadrze, czasem np. po trzydziestu godzinach podróży autokarem, a potem w weekend grałem w dwóch rocznikach w klubie. Wszystko po dziewięćdziesiąt minut. Nikt nie patrzył na to, żebym odpoczął, bo mogą mi się przydarzyć kontuzje. Pojawiały się u mnie przemęczeniowe bóle pleców. Człowiek się nie odzywał, był ambitny, każdy mecz traktował jako szansę pokazania się trenerowi. Zdarzały się takie sezony, kiedy grałem sto meczów. W Zagłębiu wprowadzono dzienniki reprezentanta. One miały monitorować zmęczenie zawodników. Powiedzmy, że rozegrałeś już czterdzieści, pięćdziesiąt meczów, to określano te obciążenia jako maksymalne i byłeś zakreślany w zeszycie na czerwono. Ja musiałem w swoim dzienniku doklejać kartki, bo ich brakowało. Niby każdy miał w to wgląd, ale nikt sie tym nie przejmował. Pogoń za wynikami w latach juniorskich… szczerze? Kto o tych wynikach będzie kiedyś pamiętał? Kto się będzie tym po latach chwalił? O ile bardziej świadczy o sile klubu czy trenera, gdy wychowanek zrobi prawdziwą karierę?
Jeździłeś też w międzyczasie na zagraniczne testy.
Wyróżniałem się w Polkowicach, grałem w starszej reprezentacji Dolnego Śląska i odezwał się do mnie drugi trener Młodej Ekstraklasy z Zagłębia. Zaproponowali kontrakt, internat, pierwsze pieniądze. Ale ja już wtedy marzyłem, żeby wyjechać na zachód. Dlatego poszedłem do Zagłębia, ale bez wiążącej umowy, by w każdej chwili móc odejść. W każde ferie i wakacje wyjeżdżałem do zachodnich klubów, gdzie miałem okazję zobaczyć wielką piłkę zza kulis. To działało na wyobraźnię. Widzisz, że ci wszyscy ludzie z plakatów są normalni, a ten świat zdaje się na wyciągnięcie ręki. Do Liverpoolu zaprosił mnie menadżer Ashley’a Cole’a – gruba ryba, jak poszliśmy na mecz młodzieżowej Premier League, trzynastu zawodników pochodziło z jego „stajni”. Tam poznałem też Stevena Gerrarda, dał mi swoją koszulkę – wielka nobilitacja. W LFC byłem dwa razy, ale w Tottenhamie aż trzy.
Podobno poznałeś tam Beckhama.
Davidowi zmarł dziadek, który zawsze miał marzenie, by jego wnuk zagrał dla Spurs. Beckham miał kontrakt w MLS, ale był przekonany, że pozwolą mu przez kilka miesięcy grać dla Tottenhamu. Cały Londyn tym żył – Beckham wraca do Anglii, Beckham w stolicy. Gdy przyjeżdżał do klubu, to wyglądało, jakby przyjeżdżał prezydent. Dziennikarze rzucali się na pierwsze auto – tam podpucha. Z drugiego wysiadał ochroniarz, patrzył czy można przejść, potem wychodził drugi, otwierał Davidowi drzwi i pomagał mu się szybko przedostać na klubowe obiekty. Pewnego razu idę do fizjoterapeuty po treningu, wchodzę, a tam on. Leżeliśmy twarzą w twarz i pogadaliśmy chwilę. Pytał skąd jestem, jak się tu znalazłem, czy jestem sam, czy wszystko w porządku. Gdy powiedziałem, że przyjechałem z Polski, pochwalił się, że zna polskie słowo: “kurwa”. Zapytał też czy smakuje mi herbata z mlekiem, którą zrobił mi fizjoterapeuta. Odpowiedziałem, że nie, ale piję, bo nie chcę, żeby odnieśli wrażenie, że przyjechał młody chłopak i wydziwia. Fajne wrażenie zrobił też Harry Redknapp, który przepuścił mojego tatę w kolejce po obiad. Nie miał takiego obowiązku, nikt nic nie mówił, tata nie prosił, a on po prostu tak zrobił. Drobne, normalne sprawy. Poza tym byłem też w Nottingham, w Portsmouth…
Ciągnęło cię na Wyspy.
Tak. Byłem nimi zafascynowany.
To jak to się stało, że po mistrzostwach Polski juniorów w Płocku trafiłeś do Berlina, raptem 250 km od domu?
Wcześniej miałem konkretną ofertę z Nottingham, ale po rozmowach z rodzicami uznałem, że poczekam pół roku do mistrzostw, skończę gimnazjum i dopiero podejmę decyzję – tak samo radził trener Marcin Dorna. W Płocku graliśmy jako Dolny Śląsk, wygraliśmy, trzeci raz z rzędu zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem. Wiedziałem, że przyjeżdża tam wielu skautów, ale skaut skautowi nierówny – szeregowych są dziesiątki. Wysłanników było mnóstwo, ale na półfinał i finał przyjechał mnie obejrzeć sam dyrektor sportowy Herthy. Po mistrzostwach pojechałem do Berlina. Zobaczyłem jakie są warunki, gdzie będę mieszkał, a także poznałem się z trenerem. To była moja inicjatywa – nie chciałem, żeby wyszło tak, że ktoś mnie sprowadzi, a trener zobaczy na końcu, że jest taki Horoszkiewicz. Zostałem i potrenowałem pod jego okiem. Nic nie podpisywałem, ale dałem im słowo, więc nie interesowałem się już choćby ofertą HSV. Po powrocie poszedłem do szefostwa w Lubinie i zapowiedziałem, że przyjdzie oferta z Herthy. Tu też nie chciałem, żeby trener i działacze dowiadywali się o mojej decyzji z dokumentu czy od osób postronnych. Zagłębie zaoferowało mi wtedy kontrakt, mieszkanie i miejsce w pierwszej drużynie, ale byłem zdecydowany.
Na meczu z mamą
Co zastałeś w Berlinie, poza znakomitymi warunkami treningowymi?
Mega profesjonalizm. Nauczyłem się niemieckiego podejścia tak, że potem trener mówił – oni by się od ciebie mogli uczyć. Byłem w klubie wcześniej od magazyniera. Dawał mi klucze i szczerze – przychodziłem pierwszy, otwierałem szatnię i kantorek ze sprzętem. Śmiano się ze mnie, ale co miałem robić w internacie? Wolałem iść na siłownię, wolałem przyjść potrenować. Czułem, że w klubie mocno we mnie wierzą. Trener mówił, że prowadził Boatenga w moim wieku i ja wyglądam lepiej. Mówił, że takiego talentu jak ja, nie miał. Na początku raz na tydzień chodziłem ćwiczyć z pierwszą drużyną – nagroda dla “top talent”, najlepszych młodzieżowców. Później, przez dwa i pół miesiąca, codziennie uczęszczałem na zajęcia pierwszego zespołu. W drugiej drużynie, w której grałem regularnie, byłem najmłodszym debiutantem. W Four Four Two pisali, że rośnie polski Terry. Nie chciałem tego czytać, ale mama mi wspominała.
Sodówka uderzała po takich słowach?
Nie, nigdy. Powiedziałem mamie, żeby mi takich rzeczy nie mówiła, bo to przeszkadza. Chciałem się odizolować, skupić, ten szum dochodził do mnie tylko, gdy raz na miesiąc przyjeżdżałem do domu. Ale to, jak we mnie wierzono, jak wszyscy o mnie mówili, sprawiało, że ja już nie czułem, że mogę coś osiągnąć. Czułem, że muszę coś osiągnąć, żeby zadowolić oczekiwania wszystkich. Byłem przeambitny. Pracowałem jak maszyna. I nie wiem, czy nie przesadziłem, czy się nie “przemotywowałem”. W teorii miałem dwa treningi w ciągu dnia, a czasem trenowałem do wpół do trzeciej w nocy.
Co robiłeś do wpół do trzeciej w nocy?
Na przykład różne ćwiczenia w pokoju. Zarówno czysto fizyczne, jak i z taką małą piłeczką. Ćwiczyłem nią technikę – ustalałem punkt, o który muszę ją odbić, a także liczbę odbić. Miałem to robić raz lewą, raz prawą nogą. Jak udało się zrealizować cel, na następny dzień wyznaczałem sobie trudniejszy. Ściany w pokoju musieli mi przemalować, bo były brudne od tej piłki. Gdy o moich dodatkowych treningach dowiedział się Pai Dardai, z którym grałem w drugiej drużynie, a który dziś jest pierwszym trenerem Herthy, wściekł się. Za przeproszeniem, opierdolił mnie od góry do dołu. Powiedział, że mam się skupiać na treningu, nie przesadzać. W pierwszej chwili myślałem, że Węgier, emigrant, chce dla mnie średnio. Na treningach, gdy cokolwiek źle zrobiłem, strasznie krzyczał. Ale później zrozumiałem: był dla mnie ostrzejszy, bo widział we mnie potencjał. Mógł mieć to gdzieś, ale jemu zależało. Do teraz jak jeżdżę na Herthę, zawsze znajdzie dla mnie pięć minut. Przeprasza jaki był, ale do tej pory jestem mu wdzięczny. Zachowywał się trochę jak ojciec – surowy, ale ojciec.
To czemu się nie udało? Pracowałeś ciężko, trenowałeś z pierwszą drużyną, miałeś dobrego nauczyciela.
Skończyły się mistrzostwa Europy, na których zajęliśmy trzecie miejsce, a mnie wybrano do jedenastki turnieju. Zadzwoniłem do trenera drugiej Herthy żeby zapytać jak się sprawy mają. Gratulował medalu, widział, że grałem i co grałem. Do końca sezonu mieliśmy jedną kolejkę, potem wolne. Powiedziałem, że przyjadę na ten ostatni mecz i tydzień będę normalnie trenował jak wszyscy. Wystąpiłem 45 minut, a potem rozjechaliśmy się do domów. Po dwóch dniach w Polsce zadzwonił do mnie szef akademii. Kazał przyjeżdżać do Berlina, bo w półfinale mistrzostw Niemiec do lat dziewiętnastu Hertha wylosowała Bayern. Dobrze, nie ma problemu – pojechałem. W Monachium przegraliśmy, trzy dni później mecz u siebie. W przerwie wróciły dolegliwości kręgosłupa, te przeciążeniowe z Polkowic i Zagłębia. Więc to nie jest też tak, że na Zachodzie pozjadali wszystkie rozumy i wiedzą wszystko lepiej. Mogli powiedzieć: okej, zagrał dobry sezon, trenował z pierwszą drużyną, miał udane mistrzostwa Europy, niech odpocznie. Niby profesjonalizm, ale zapatrzono się na wyniki – Hertha dawno nie wygrała, trzeba to zdobyć! Goniono za wynikiem, ignorując rozwój piłkarza. Nie jest więc tak, że u nas robią źle, a na Zachodzie nie wiadomo jak fajnie.
To był ten moment, kiedy wyhamowało?
Bardzo. Leczyłem się cztery miesiące. Wypadł mi obóz przygotowawczy. Powrót na poziom fizyczny, jakiego wymaga się w Niemczech, to wymagający proces. Wróciłem do gry, ale zdarzały się naciągnięcia mięśni, to dwójki, to czwórki… tak to się ciągnęło.
Podobno wcześniej przepadła ci szansa wyjazdu na mecz Bundesligi przez reprezentację.
Trafiłem do Herthy rok przed mistrzostwami, więc trener Dorna chciał nas jak najlepiej przygotować. Było dużo konsultacji, meczów, sparingów. Często było tak, że dwa tygodnie spędzałem na kadrze, dwa tygodnie w Berlinie. Podobno raz zdarzyła się sytuacja, że wypadli nagle stoperzy i gdybym został, pojechałbym – jako nastolatek – na pierwszą Bundesligę. Ale ja zawsze powołanie do kadry traktowałem z taką samą dumą – czy to U15, czy U21, czy mecz o finał ME, czy konsultacje. W Berlinie denerwowali się, bo jeździłem także na terminy poza kalendarzem FIFA, ale jako kapitan nie wyobrażałem sobie, że mogę nie jechać. Czułem, że nie mogę zostawić drużyny – tym bardziej w perspektywie mistrzostw. Wiadomo, że ponad siedemdziesiąt meczów w reprezentacjach juniorskich zamieniłbym na pół minuty w kadrze dorosłej, ale każdej osobie jestem wdzięczny, że mogłem reprezentować Polskę.
Krystian Bielik chcąc skupić się na walce o lepszy status w Arsenalu, odpuścił swego czasu zgrupowanie kadry.
Trzeba sobie zadać pytanie: po co istnieje reprezentacja Polski juniorów? Czy po to, żeby miała jak najlepsze wyniki, czy po to, żeby rozwijać swoich zawodników? Rafał Włodarczyk grał w Mazurze Karczew, skąd powoływano go do reprezentacji Polski. Dla niego to była odskocznia, szansa zmierzenia się z reprezentacją Włoch przy wielotysięcznej widowni, możliwość pokazania się przed skautami. Udało mu się, trafił do Herthy. Ale dla zawodnika, który już jest w dużym zachodnim klubie… Nie potrafię odpowiedzieć “tak, nie”. Zawsze jeździłem, jakkolwiek ta kadra by się nie nazywała. To reprezentowanie czterdziestomilionowego kraju, mojej ojczyzny. Ale zdarza się taki moment w klubie, że jest możliwość awansowania w hierarchii, a wtedy niekoniecznie pomoże ci w tym jazda na konsultację reprezentacji. I, jeśli priorytetem kadry nie są wyniki, a dostarczanie dorosłych reprezentantów, może awans w hierarchii zachodniego klubu bardziej pomoże zrealizować cel?
W pewnym sensie, mogłeś paść ofiarą systemu. Teraz sam masz szkółkę, sam kreujesz system.
Mam około stu dzieciaków w wieku od 4 do 13 lat w Kowni, Gaworzycach, Głogowie. Są trenerzy, koordynatorzy, psycholodzy, fizjoterapeuci, pełen monitoring. Nie bierzemy udziału w żadnej lidze. Wyniki mnie nie interesują, choć nie musiałbym się z ich wstydzić, a sparingi graliśmy z Głogowem, również turnieje w Berlinie. Chcę się móc pochwalić tym, że pięciu, sześciu – daj Boże – będzie mógł kiedyś utrzymać się z piłki. Naprawdę nie chodzi o to, że wygram z Chrobrym i będę chodził po wsi chwaląc się, że wygrałem z miastem. Za tydzień nikt nie będzie o tym pamiętał. Natomiast też nie przesadzałbym z określeniem „moja szkółka” – formalnie nie trenują nikogo, jestem z boku, wspieram. Nie chcę, żeby mówiono – dwudziestodwuletni chłopak szkółkę założył, robi biznes. Nie afiszuję się tym. Nad wszystkim pieczę trzyma mama.
Co ostatecznie sprawiło, że skończyłeś przygodę z Herthą?
Dałem się namówić na grę menadżerską. Menadżerowie powiedzieli, że mają dla mnie klub Serie A, kontrakt gotowy do podpisania, tylko mam zacząć mówić, że w Berlinie mi się nie podoba, że chcę odejść. W ogóle tak nie czułem, chciałem zostać, ale dałem się skusić. To prawda, miałem problemy, nie grałem w drugim zespole Herthy każdego meczu, a oni nie wierzyli we mnie tak, jak wcześniej. Ale chcieli przedłużyć ze mną kontrakt. Dać mi czas, bym się odbudował. Wiedzieli co przeszedłem, że jeździłem po klinikach. Ale niepotrzebnie posłuchałem menadżerów, mój błąd. Niemcowi nie musisz dwa razy powtarzać, gdy mówisz, że ci coś nie pasuje. Nie chcesz u nas być? Dobrze! Ostatnie pół roku dociągnąłem w U19. Potem poleciałem do Włoch, ale rzeczywistość rozmijała się z obietnicami. Po pierwsze – Serie B, Pescara. Po drugie – kontraktu do podpisania nie było. Dramat. Nie pierwszy raz. Mam dwadzieścia dwa lata, a miałem siedmiu czy ośmiu menadżerów. Zarówno z Polski jak i Rosji czy Niemiec.
Na co byś radził uważać w kontakcie z nimi?
Każdy chce zawsze dobrze. Ale musisz sobie zadać pytanie: czy chce dobrze dla was obojga czy dla siebie? Wszystko trzeba mieć na papierze, nic na gębę. Teraz miałem menadżera, że już z dnia na dzień miałem wszystko podpisywać. Już jedzie, już dyrektor sportowy podpisuje! A potem długopis mu sie wypisywał, telefon padał. Teraz się mogę z tego śmiać, bo się uodporniłem, ale wtedy nie było do śmiechu. Z jednej strony myślałem: ten człowiek tak kręci, bo zależy mu na pieniądzach, ale to dlatego, że ma rodzinę, dzieci, chce ich utrzymać. Ale przecież jakby inwestował w zawodnika, planował mu perspektywicznie karierę, a nie robił skok na kasę żeby się nachapać, to przecież i sam więcej by ugrał. Kiedyś byłem bardzo ufny, każdemu dawałem szansę. Dopiero jak się przejechałem, to wiedziałem, że muszę uważać. Teraz jestem ostrożniejszy.
Zostałeś wtedy na lodzie?
Zostałem na lodzie, ale zgłosiła się Cracovia. Poszedłem. Myślałem: w pierwszym roku się odbuduję, w drugim pokażę na co mnie stać, a potem, daj Boże, może będzie dane wrócić na zachód? Nie będę ukrywał – powrót do Polski nie był czymś wymarzonym, wracałem z podkulonym ogonem. Szanowałem i szanuję Ekstraklasę, tak samo pierwszą ligę. To co mówiono, że jestem zawodnikiem na Bundesligę – nigdy sam tak nie powiedziałem! Ale Ekstraklasa po prostu nie była moim marzeniem. Po dwóch tygodniach pan Burlikowski, który mnie ściągał, poszedł do Zagłębia. Nagle w Cracovii przestałem się liczyć, maksymalnie mogłem liczyć na wypożyczenie do GKS Tychy. Mówię – dobrze, mogę się wypożyczyć, skoro nie widzicie dla mnie miejsca. Nie będę się jednak godził na to, że ktoś mi każe gdzie mam iść, mam swoje zdanie. Wkrótce pojawił się temat Podbeskidzia. Trener Ojrzyński mnie chciał, Murapol też. Chcieli transferu definitywnego, poszedłem więc do prezesa Cracovii. Prezesie, ja nic od was nie chcę, ani złotówki, chcę tylko się rozwijać. Jeśli nie widzicie dla mnie przyszłości, to proszę puśćcie mnie tam. Nie było tak łatwo, bo sugerowano, że nowy trener, nowe otwarcie, ale zagrzałem się: koniecznie przechodzę do Bielska, muszę, chcę grać. Ale w Podbeskidziu grałem wyłącznie w Pucharze Polski. Jak zrobiliśmy w lidze remis na Lechu i trener mnie chwalił, i tak potem nie zagrałem nic. Jak zagraliśmy z Górnikiem i strzeliłem dwie bramki (niektóre źródła liczą Gracjanowi jedną bramkę, a drugąuznają za samobój Mariusza Magiery – przyp. red), potem nie było mnie nawet w kadrze meczowej.
To o co tam twoim zdaniem chodziło?
Polityka. Murapol chciał wykupić klub na trzy lata, zainwestować, ale chciał też mieć decyzyjność. Inaczej na to patrzyli w klubie i urzędzie miasta. Doszło do tego, że zawodnicy Murapolu mieli pod górkę, bo ich sukces zwiększałby wpływy Murapolu w tej grze. Robert Mazan, Słowak, kosztujący Murapol 200 tysięcy euro – zagrał raptem jeden mecz. Nie byłem z właściwej stajni.
Trafiłeś do Chrobrego. Pierwsza liga.
Po drodze pojawił się jeszcze temat Górnika Zabrze. Pojawił się menadżer, który miał to monitorować. Pojechałem na trening, wszystko fajnie. Wkrótce dzwoni do mnie mecenas: pana menadżer siedzi w więzieniu, transferu nie będzie. I takie osoby czasem planują komuś kariery! Ale nawet z tej sytuacji szukam pozytywów, wniosków, bo jak bym patrzył tylko na negatywy, to bym już nie grał.
Wróciłem do domu po ośmiu-dziewięciu latach, grałem w Głogowie. Mama ucieszona, w Chrobrym zagrałem bodajże sześć meczów na dwanaście. Wróciły niestety problemy z plecami. Chrobry chciał przedłużyć wypożyczenie, ale w Podbeskidziu powiedzieli, że mnie potrzebują. No dobrze, może światełko w tunelu? Ale po tygodniu powiedzieli, że mogę szukać sobie klubu.
Trochę czasu minęło, zanim go znalazłeś.
Nie chodziło o pieniądze. W Podbeskidziu przez pewien czas terminowałem tylko po to, żeby pozostać w rytmie treningowym. Gdy rozwiązałem kontrakt, zadzwoniłem do Herthy z pytaniem, czy mogę trenować u nich. Mówili mi, że nie jestem ubezpieczony, więc jak coś się stanie mi lub zawodnikowi którego sfauluję, będą problemy. Ale obiecałem, że wszystko sobie pozałatwiam. Wyciągnęli do mnie rękę. Potrenowałem tam półtora miesiąca.
Jak się czułeś w Hercie po latach? Występując w tak zupełnie innej roli?
Nie wiem jak to opisać. Każdego dnia przypominałem sobie jak było fajnie i każdego dnia to bolało. Zrobiłbym wszystko, żeby wrócić do tamtych czasów, znów mieć szesnaście lat. Tamte słowa, że wyglądam lepiej niż Boateng w moim wieku – wolałbym ich jednak nigdy nie usłyszeć. Człowiek zdaje sobie sprawę co zaprzepaścił. Wolałbym mieć mniejszy potencjał i wyżyłować go. Ale nie można dać się złym emocjom, wziąłem się w Berlinie do pracy. Dwójka grała ligowe mecze, a ci, którzy się nie załapali, grali sparingi. Tak wystąpiłem z Meuseltwitz, a oni potem dali znać, że mnie chcą. Przyjeżdżaj Gracjan, damy ci umowę. Poprosiłem o półroczną, by zobaczyli co potrafię, nie brali kota w worku – najwyżej później będziemy rozmawiać o innych warunkach, innym kontrakcie.
Jaki tu jest poziom?
To ten sam, na którym grałem w drugiej Hercie – czwarta liga. Jest profesjonalnie, aspekty sportowe bardzo fajne. Jestem zawodowcem, zarabiam z piłki, mam przyzwoity kontrakt. Na mecze z topowymi drużynami przychodzi po pięć tysięcy ludzi. Na nic tu nie narzekam, doceniam, że wyciągnięto do mnie rękę, ale nie będę kitował i czarował, że jest nie wiadomo jak różowo. Mam dwadzieścia dwa lata, pora się obudzić. Najważniejszy jest dla mnie teraz spokój, granie, koncentracja. Wierzę, że karta się odwróci, ciężko na to pracuję. Może taką drogę pisze mi los i muszę przez nią przejść, żeby w przypadku piłkarskich sukcesów, za parę lat, bardziej doceniać gdzie zaszedłem? Życie uczy pokory. Jeśli nie upadłeś, nigdy nie docenisz w pełni wzlotu. Uważam, że to wszystko zahartowało mój charakter. Wiem, że życiowo, prywatnie, poradzę sobie. Będę potrafił zadbać o dobro swoje i dobro rodziny.
Marzec 2013, cztery lata temu. Twój wywiad dla Eurosportu: „Jestem profesjonalistą w każdym momencie, nie tylko na treningach. Odstawiłem wszystkie przyjemności, związki, dyskoteki. Oddałem się w stu procentach piłce”.
Marzec 2017 i wciąż mogę się pod tym podpisać. Zdrowo się odżywiam, wiem co mi szkodzi, a co jest mi potrzebne – robiłem sobie badania krwi. Staram się każdej nocy spać co najmniej osiem godzin, jestem w klubie przed treningami, na dyskotece nawet nie pamiętam kiedy ostatnio byłem. Nie biorę żadnych używek, nie robię wyskoków, nie balanguję. Związki… dziewczyna jest, moja ukochana, pierwsza miłość.
Nie masz żadnego zniechęcenia? Wciąż stuprocentowa motywacja?
Tak wciąż na sto procent, bo wiem, że wciąż mam potencjał. Jakiego meczu Bundesligi bym nie włączył, wszędzie widzę kolegów, z którymi grałem i którzy nie mieli większego potencjału ode mnie. Wiem, że mogę, wiem, że jeśli wszystko potoczy się po mojej myśli, to życie odda, co zabrało. Mam swoje cele, marzenia i myślę, że prędzej czy później je zrealizuję.
Jak ci się będzie oglądać młodzieżowe mistrzostwa Europy w Polsce? Twoja drużyna.
Chyba nie będę oglądał. Nie dam rady. Gdy nie miałem klubu przez 2-3 miesiące, nie oglądałem żadnych meczów. Nie mogłem przeżyć, że tak to się potoczyło. Miałem momenty zwątpienia, ale starałem się jak najszybciej wyjść ze złych emocji. Niektórzy, gdy mają dołek, piją alkohol, ja – biegam. Aż padnę z sił, aż położę się i nie będę mógł wstać.
Leszek Milewski
Fot: Facebook Gracjana