Jeszcze nie tak dawno starcia Barcelony z Valencią z czystym sumieniem można by było nazywać ligowymi hitami. Dziś – dystansując się od wszelkich sentymentów – co najwyżej konfrontacją drużyny walczącej o mistrza z ekipą środka tabeli. Choć o kolejnych plagach i problemach nawiedzających w ostatnich kilkunastu miesiącach Mestalla można by pisać książki, to jednak dziś pod względem dramaturgii długimi momentami czuliśmy się jak za starych dobrych czasów.
Żeby jednak nie było zbyt cukierkowo, już na wstępie trzeba sobie jasno powiedzieć, że wspomniane emocje zawdzięczaliśmy głównie temu, iż obie drużyny wzajemnie sobie pomagały w podtrzymywaniu ich poziomu. Błędy popełniane w obronie zarówno przez jednych, jak i drugich momentami bardziej przystawały bowiem do zespołów wyjętych żywcem z polskiej okręgówki niż ekip Primera División. Wszystkie cztery trafienia z pierwszej połowy w mniejszym lub większym stopniu (głównie w większym) trąciły kryminałem.
Otwierająca wynik bramka Mangali po rzucie rożnym? Wszystko zaczęło się od wybicia bramkarza Valencii i totalnej zaćmie stoperów „Blaugrany”, którzy pozwolili wyjść Munirowi sam na sam z Ter Stegenem. 1:1? Obrona Valencii najpierw najwidoczniej zapomniała, że po aucie nie obowiązuje zasada spalonego, a następnie w pościg za Luisem Suarezem ruszyła ze zwrotnością tira z naczepą. Prowadzenie – i w znacznym stopniu zwycięstwo – Barcelona zawdzięczała z kolei wspomnianemu przed sekundą Mangali, który kilka chwil później pociągnął w polu karnym za koszulkę wychodzącego sam na sam z Diego Alvesem Suareza i w konsekwencji otrzymał za to bezpośrednią czerwoną kartkę.
Gdy jedenastkę na gola w 45. minucie zamienił Messi, wydawało się, że Valencia jest już w potrzasku. Defensywa gospodarzy postanowiła jednak wypuścić rywala z sideł jeszcze przed przerwą – Pique do spółki z Rakiticiem z na oko trzyletnim opóźnieniem zareagowali na rajd Gayi, który wystawił do niekrytego Munira. W teorii przy wypożyczonym z Barcelony do Valencii napastniku powinien znajdować się Samuel Umtiti, jednak Francuz wydawał się akurat zajęty podziwianiem okolicznego ptactwa.
Najistotniejszym pytaniem przed startem drugiej połowy było rzecz jasna to, czy Valencia mimo strzelenia bramki grając już w osłabieniu, jest w stanie jakoś przetrzymać kolejne trzy kwadranse. Cóż, odpowiedź przyszła dość szybko. O ile jeszcze przy pierwszej okazji Neymar nie zdołał wygrać pojedynku oko w oko z Alvesem, o tyle w następnej sytuacji Messi po podaniu Mascherano się już nie pomylił. Choć Valencia była naprawdę dzielna i starała się nieraz ukłuć coś z kontry, to jednak Barcelona z czasem osiągała miażdżącą przewagę.
Katalończycy oddawali masę strzałów, jednak po trafieniu Messiego można było odnieść wrażenie, że pod polem karnym Valencii znajdują się chyba żyły wodne. Podopieczni Luisa Enrique stworzyli sobie co najmniej kilka stuprocentowych sytuacji, ale wpaść nie chciało. Aż w końcu w samej końcówce doszło do wydarzenia wręcz historycznego – swojego pierwszego gola w barwach „Blaugrany” zdobył Andre Gomes, który z bliska wpakował piłkę do siatki po płaskim dośrodkowaniu Neymara.
Nie ulega wątpliwości, że Barcelona wygrała dziś absolutnie zasłużenie. Przesadą będzie też jednak stwierdzenie, że jakoś szczególnie porwała. Zrobiła po prostu to, co powinny w takich sytuacjach robić klasowe zespoły – skarciła rywala za jego głupotę. Zespół ze stolicy Katalonii sam nie ustrzegł się jednak przy tym błędów, które zwyczajnie mu nie przystoją i które w innych okolicznościach mogłyby drogo kosztować. Tak czy owak, liczy się ostateczny efekt – „Blaugrana” odpowiedziała na wczorajsze zwycięstwo Realu w Bilbao i wciąż ma realne szanse na dogonienie stale wymykającego im się białego zajączka.