„Nie chcecie? To my weźmiemy. Głupi by nie wziął”, pomyśleli z całą pewnością w Białymstoku po wyjazdowej porażce Lechii z Ruchem. Jagiellonia w przeciwieństwie do biało-zielonych zrobiła bowiem wszystko, by wspiąć się po tej kolejce na szczyt tabeli. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzimy, że właśnie w takim stylu powinny wygrywać z rywalami pokroju Korony zespoły realnie mierzące w mistrzowski tytuł. Powiedzmy sobie jednak szczerze – przegapienie podobnej szansy w starciu z fatalnymi na wyjazdach kielczanami byłoby, eufemistycznie rzecz ujmując, wielce niestosowne.
Jagiellonia nim rozsiadła się na fotelu lidera postanowiła jednak przez chwilę podroczyć się z widzami i przeciwnikiem. Jakby stwierdziła, że szczypta dramaturgii nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Choć gospodarze za sprawą Cernycha już na samym początku stworzyli sobie świetną okazję na bramkę, to Korona po niecałym kwadransie jako pierwsza wyszła na prowadzenie. Świeca z rogu dotarła do Grzelaka, ten przyjął piłkę na klatkę, uderzył nieczysto, ale w gąszczu Kelemen sparował futbolówkę wprost na głowę Micanskiego. Choć Koronie nie można było odmówić odwagi, podopieczni Michała Probierza szybko dali jednak do zrozumienia, że z pierwszego miejsca po jednym błędzie na pewno nie mają zamiaru rezygnować.
Jedną z kluczowych postaci dla Jagiellonii był bez cienia wątpliwości Cillian Sheridan, któremu najzwyczajniej w świecie musimy poświęcić osobne słowo. Irlandczyk po obiecującym debiucie przeciwko Śląskowi potwierdził dziś, że Jagiellonia może mieć z niego naprawdę sporą pociechę. Co prawda nie chcielibyśmy przesądzać sprawy po dwóch meczach, jednak widać gołym okiem, że gość ma pojęcie o grze w piłkę. Tu się zastawi, tam pogra z klepki, zejdzie na skrzydło, popatrzy i – co najważniejsze – drużyna miała dziś z tego wymierne korzyści.
To właśnie on brał w mniejszym lub większym stopniu (głównie większym) czynny udział przy trzech golach dla gospodarzy. Najpierw poszedł do końca i zagrał spod linii do Frankowskiego, który zamiast walić na ślepo wziął jeszcze obrońcę na zamach i spokojnie pokonał bramkarza. Przy bramce na 2:1 wpadł w pole karne, uderzył z ostrego kąta, trafił w słupek, ale piłka w dziwaczny sposób odbiła się od Borjana i wpadła do siatki. Jego udział przy przedostatnim golu dla białostoczan to natomiast świetne uruchomienie Vassiljeva, który podniósł szlaban i otworzył Cernychowi autostradę do bramki. Przy odrobinie szczęścia Sheridan mógł też zaliczyć jeszcze jedną asystę, jednak Góralski w pierwszej połowie nie potrafił wykorzystać jego bardzo dobrego dośrodkowania.
Tak czy owak, musimy zaznaczyć, że Korona po przerwie na pewno nie wyszła na murawę, by ograniczyć się do gratulowania przeciwnikom pozycji lidera. Kielczanie od czasu do czasu starali się wyjść do przodu i odgryzać – dziurę w brzuchu defensorom Jagiellonii wiercił przede wszystkim Micanski – jednak brakowało w tym – cóż za zazskoczenie – konkretów. Tak czy owak, skłamalibyśmy, gdybyśmy stwierdzili, że wyrównujący gol dla gości byłby jakimś kompletnym science fiction. Jagiellonia w porę zorientowała się jednak, że w zaistniałej sytuacji nie ma co igrać z ogniem i należy jak najszybciej załatwić sprawę.
Zrobił to Fiodor Cernych, który przez całe spotkanie radził sobie bardzo fajnie, ale najlepsze zostawił na koniec. Goli strzelonych po takich rajdach, jak te Litwina, w Ekstraklasie nie widzieliśmy od dawna. A już na pewno nie dwóch w jednym meczu. Fiodor dwukrotnie depnął bowiem tak, że dogonić nie zdołałoby go TGV, a co dopiero zwrotni i szybcy niczym traktor z przyczepą pełną ziemniaków defensorzy Korony. Za pierwszym razem zawodnik Jagiellonii nim trafił do siatki wykręcił jeszcze biodra Gabovsowi, za drugim bieg z piłką rozpoczął zaś, znajdując się na własnej połowie (!).
Być może trochę za bardzo uciekniemy w tym momencie w tanią filozofię, ale gole Cernycha w pewien sposób stanowią dla nas odzwierciedlenie tego, w jakim tempie toczy się obecnie walka o mistrzowski tytuł.
fot. FotoPyk