Przemysława Kaźmierczaka specjalnie przedstawiać nie trzeba. Po raz ostatni na boisku w meczu Ekstraklasy pojawił się we wrześniu 2014. Był piłkarzem Górnika Łęczna, miał 32 lata i nie przypuszczał, że właśnie dobiega końca jego ciekawa kariera. O powrót walczył przez kilkanaście miesięcy. Z piłki zrezygnował po cichu. W końcu zdał sobie sprawę z tego, że nie warto.
Najważniejsza sprawa – co z twoim zdrowiem?
Jeszcze do niedawna było średnio. Przez półtora roku, gdy byłem już poza treningiem, starałem się wrócić do takiej sprawności, żebym mógł normalnie funkcjonować w codziennym życiu.
Udało się?
Jest w porządku. Wszystko fajnie zbiegło się w czasie. Jeszcze wiosną zeszłego roku – gdy już podjąłem decyzję, że nie ma sensu walczyć z wiatrakami i na siłę wracać do grania – nie byłbym w stanie pracować z dzieciakami. Unikałem nawet zwykłych spotkań i wychodzenia z domu, bo bywało różnie. Z czasem, gdy rehabilitacja przynosiła dalsze efekty, zaczęliśmy załatwiać wszystkie sprawy związane ze szkółką [Kaźmierczak prowadzi ją w Łodzi wraz z Pawłem Golańskim i Krzysztofem Nykielem – MR]. Gdy na jesieni wystartowaliśmy, mogłem już w miarę swobodnie prowadzić treningi. A teraz jest jeszcze lepiej niż 3-4 miesiące temu.
Musisz cały czas uważać?
Ciągle się pilnuję. Ale robię to z przyjemnością, bo zawsze spędzałem dużo czasu na siłowni, by przygotować się do treningu, albo jeszcze wzmocnić się po zajęciach. Czasami odpuszczam, bo tych spraw związanych ze szkółką czy rodzinnych jest sporo, ale czasami robię sobie też przerwę na dwa tygodnie lub miesiąc ze względu na to, że noga musi dojść do siebie.
Kiedy w ogóle zaczęły się twoje problemy?
Jak miałem 18 lat. Zostałem sfaulowany, miałem lekko wykręcone kolano i uszkodzoną łąkotkę. Wtedy jeszcze ich nie ratowali, więc po prostu mi ją wycięli. To było w 2000 roku, czyli mogę powiedzieć, że i tak miałem szczęście, że wytrzymałem kilkanaście lat na przyzwoitym poziomie. Przez pierwsze 6-7 lat nie było to dla mnie uciążliwe. Dopiero później zaczęły pojawiać się oznaki tego, że jednak coś jest nie w porządku.
Ale na ile poważne one były? Byłeś świadomy niebezpieczeństwa?
Łatwo mi to ocenić z dzisiejszej perspektywy, ale wtedy, w 2007 roku czy w kolejnych latach, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny i ciągle goniłem do przodu. Miałem klapki na oczach. Powiem ci, że jeszcze trzy lata temu myślałem, że nic mnie nie trapi. Czasami nie wiedziałem, kiedy odpuścić – człowiek za każdym razem chciał dać drużynie coś od siebie, a może nie zawsze było warto. Od początku kariery czerpałem dużo przyjemności z treningów, one były dla mnie najważniejsze. Myślę, że właśnie dzięki takiemu nastawieniu wytrwałem tak długo.
Naprawdę trudno mi uwierzyć, że nie było momentów, w których zapalała ci się czerwona lampka.
Oczywiście, że były, ale człowiek dalej cisnął. Tak naprawdę cały okres w Śląsku i te kilka miesięcy w Łęcznej to ciągłe wahania formy. Gdy noga mi pozwalała, wskakiwałem na swój właściwy poziom. Ale za chwilę nie wytrzymywała i pojawiał się dołek. Gdy teraz patrzę na to z boku, już racjonalnie, widzę, że to nie było rozsądne. Ale wtedy siłownia, praca z fizjo, maserami i jechałem dalej. Gdybym ten charakter miał inny, skończyłbym z piłką wcześniej. Musiałbym. Ale takie miałem wzorce. Napatrzyłem się w ŁKS-ie na ludzi, którym trzeba by było nogę lub głowę urwać, żeby odpuścili. Na przykład Grzegorz Krysiak. Albo Marek Saganowski, który był wtedy po wypadku i operacji. Czasami nie trafiał z pięciu metrów, ale cały czas: praca, praca i praca.
W końcówce kariery co chwilę szedłeś pod nóż.
Miałem cztery operacje w trzy i pół miesiąca. Tak noga na to wszystko reagowała, organizm się buntował. Można było to odwlekać, ale nie było sensu. Decyzję o definitywnym zakończeniu kariery podjąłem przed świętami w 2015 roku, po 14 miesiącach rehabilitacji. I tak długo się oszukiwałem. Zdałem sobie sprawę, że próbowałem wrócić zbyt dużym kosztem. Zainteresowanie ciągle było, pewnie ktoś dałbym mi jeszcze trochę pobiegać, nawet badania mógłbym przejść, ale ile by to potrwało? Dwa miesiące? Pół roku? Nie było sensu ryzykować, bo mógłbym sobie zrobić jeszcze większą krzywdę.
To prawda, że lekarze od kilku lat powtarzali ci, że to cud, że jeszcze biegasz?
Tak. Nawet ostatnio usłyszałem, że nie powinienem normalnie chodzić. Przez ten czas, w którym zdaniem lekarzy powinienem mieć problemy ze zwykłym bieganiem, zdobyłem mistrzostwo i medale ze Śląskiem (śmiech). Oczywiście dziś możemy się z tego pośmiać, bo wiemy jak to się skończyło, ale były momenty, w których do śmiechu mi nie było.
Nie żałujesz, że po okresie w Śląsku nie pojechałeś jeszcze na ostatni duży kontrakt? Wiesz, żeby wycisnąć jak najwięcej.
Przed podpisaniem kontraktu z Górnikiem trenowałem z Huddersfield, które grało wtedy w Championship, jednak coś tam się nie poukładało. Chciałem wyjechać, ale niekoniecznie za pieniędzmi. Bardziej po to, by jeszcze pożyć gdzieś indziej, coś zobaczyć, dać córkę do szkoły za granicą, żeby nauczyła się szybciej języka. No i trochę pograć. Rozbiło się o to, że miałem jechać z nimi na obóz bez umowy. Niełatwa decyzja, ale postanowiłem, że korzystniej będzie podpisać umowę w Górniku. Podziękowałem trenerowi, spakowałem się i wróciłem do Polski.
Zawsze ciągnęło cię do tej Anglii, nie?
Ciągnęło mnie tam do tego stopnia, że ściąłem się z władzami Porto, gdy odchodziłem na wypożyczenie do Derby. Nie chcieli tego, mieli coś innego – wysyłali mnie do PAOK-u Saloniki. Ale dla mnie Anglia była spełnieniem marzeń. Nie udało się z Premier League, to chociaż zahaczyłem się w Championship. To był dobry ruch. Po pierwsze był to dobry zespół, spadkowicz z najwyższej ligi, a po drugie zobaczyłem, jak to wszystko funkcjonuje. Atmosfera pierwsza klasa. Klub gra w pucharach z trzecią czy czwartą ligą, a i tak jest pełny stadion. Na wyjazd do Stoke, które grało w Premier League, potrafiło pojechać 6 tysięcy naszych kibiców. W środku tygodnia na mecze o 20.30 przychodziło 20 tysięcy!
Skąd wzięła się ta fascynacja?
Stąd, że miałem tam jeszcze jedno podejście, gdy byłem bardzo młody. Pojechaliśmy z Rafałem Grzelakiem na testy do Sunderlandu. Miałem tam zostać, ale poszło o jakieś sprawy formalne, pozwolenie na pracę. Szkoda. Ale zobaczyłem, jak to wygląda i bardzo chciałem wrócić.
Miałeś dobrą karierę?
Chyba ciężko byłoby z niej wycisnąć coś więcej. Przede wszystkim przez kolano, które przypominało o sobie w różnych momentach.
Zacząłeś ją mocno, bo od złotego medalu na Euro U-18.
Trochę przypadkowo znalazłem się w tej kadrze – ktoś złapał kontuzję i wskoczyłem. Generalnie nikt wtedy na mnie za bardzo nie stawiał, ale spotkałem dobrych ludzi na swojej drodze. Na przykład trener Dawidowski, który szkolił nasz rocznik w ŁKS-ie. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski, a około dziesięciu chłopaków zagrało w Ekstraklasie lub w I lidze. To nie lada wyczyn. Albo trener Pietrzak, z którym bardzo dużo pracowałem indywidualnie jeszcze przed ŁKS-em. Miałem 192 centymetry wzrostu, a ważyłem 75 kilogramów. No powiedzmy sobie szczerze, że średnie warunki. Odbijałbym się od wszystkich. Ale dzięki pracy z trenerem do drużyny poszedłem już lepiej przygotowany. I to nie tylko fizycznie, ale też mentalnie, bo wyrobiłem sobie wtedy pewne nawyki, które nie były normą.
Kto z tej kadry powinien osiągnąć najwięcej?
Rafał Grzelak, Łukasz Madej, Łukasz Nawotczyński. Mieli potencjał na maksa.
Czyli jaki?
Czyli taki, że powinni być czołowymi postaciami w drużynach z czterech najlepszych lig świata.
To dlaczego nikt z was nie zrobił wielkiej kariery?
Rozmawiałem na ten temat w kilkoma trenerami, m.in. z Portugalii, ale również z Czech. I u nich było tak, że gdy zawodnicy zdobywali medale w juniorach, to od razu wyjeżdżali z kraju do szkółek w dobrych ligach. Po to, żeby nauczyć się profesjonalizmu, podejścia do diety, do wszystkiego. No i nabrać pokory, by nie było myślenia, że „już gram w seniorach, więc jestem Panem Piłkarzem”. U nas chyba tego zabrakło, bo ten wzrost świadomości u zawodników to kwestia dopiero ostatnich lat. A z Polski nie było łatwo wtedy odejść. Chłopacy najpierw zrobili wicemistrzostwo Europy, powoli wchodzili do seniorów, później wywalczyli złoto. No i podejście było takie, że skoro to złote pokolenie, to można mocno licytować. Zdarzały się zaporowe ceny, choć ja akurat takich problemów nie miałem.
Komentowałeś kiedyś sprawę tych oskarżeń o gwałt i zatrzymania po mistrzostwach w Finlandii?
Chyba nie. I może niech tak zostanie. To zamknięty temat.
Antoni Ptak mówił kiedyś, że było mu ciebie szkoda, gdy patrzył na to, co robią z tobą na treningach jego Brazylijczycy.
Większość z tych zawodników potrafiła zrobić cuda z piłką na treningach, ale co z tego, skoro nie przekładało się to na boisko i na grę dla drużyny. A co do tego, że odstawałem, to przypominam sobie, jak po jednym z meczów mieliśmy wesele – chyba Pawła Golańskiego, na którym byłem ja i Rafał Grzelak. Następnego dnia o 10 mieliśmy trening, na którym graliśmy w siatkonogę. Byliśmy niewyspani i lekko zmęczeni, ale jakoś z tymi Brazylijczykami wygraliśmy, więc chyba nie było aż tak źle (śmiech).
Ten projekt miał jakiekolwiek szanse na sukces?
Myślę, że gdyby zrobiono mieszany zespół, to spokojnie. Było tam kilku naprawdę dobrych zawodników, na których pan Ptak mógł w przyszłości sporo zarobić. Gdyby z tamtej dwudziestki wybrać tych, którzy nie skupiali się na fajerwerkach, tylko na grze dla zespołu i dokooptować ich do ekipy, która była, to mielibyśmy mocną paczkę. Edi, Julcimar, Amaral, Fernando, Batata, może ktoś jeszcze. Reszta przeważnie miała takie podejście, że przyjedzie tu na trzy miesiące, pogra pod siebie, skasuje pieniądze, wróci do kraju i później znów przyleci do Polski, by powtórzyć manewr. I tak dalej. Ale też umówmy się – to, że siedzieli cały czas w Gutowie Małym też nie było łatwe. Ile możesz wytrzymać na zgrupowaniu? Z drugiej strony – nikt nie chciał, żeby rozeszli się po mieście.
Ostatecznie nie mieściłeś się w ramach tego pomysłu na klub.
I dzięki temu trochę łatwiej było odejść. Wielu piłkarzy rozjechało się po Polsce i grało dobrze, a ja z Rafałem poszliśmy na wypożyczenie do Boavisty. Byłem wtedy bardzo blisko Wisły Kraków – my dogadywaliśmy się przez pół roku, a na koniec i tak z klubem nie dogadał się pan Ptak. Wyszło dobrze, ale wtedy bardzo chciałem iść do Krakowa. Dla mnie to było ogromne wyróżnienie, że chciała mnie Wisła i trener Petrescu. Mógłbym się tam wiele nauczyć.
Boavista mogła zaoferować chyba jednak trochę więcej.
Ciekawy klub. Kilka lat wcześniej sięgnięto tam po historyczne mistrzostwo. I nas prowadził ten sam trener, który po kilku latach od tego sukcesu wrócił do klubu. Jaime Pacheco. Bardzo duży nacisk kładł na zawziętość. Nauczyłem się wtedy, że nie ma żadnego odpuszczania.
W Portugalii? Myślałem, że powiesz o technice, taktyce.
Tam zawodnicy byli bardzo dobrze wyszkoleni, ale liczyła się przede wszystkim ciężka robota. Marek Saganowski pracował z Pacheco wcześniej w Guimaraes i pewnie może potwierdzić, że u niego nie było zmiłuj. Nie obchodziło go na przykład, że było zimno – masz być ubrany jak na mecz, krótkie spodenki, deski na nogi, żadnej czapki. Często przesadzał właśnie z takimi drobiazgami, ale to właśnie budowało charakter. Potem każdy trening był dla nas jak mecz.
Na spotkanie towarzyskie zapraszał cię wtedy sam Luis Figo.
Miłe zaskoczenie. To był mecz charytatywny na stadionie Sportingu. Pojechałem tam z dwoma zawodnikami z Boavisty, Williamem oraz Rolandem Linzem. Mega frajda. Miałem adrenalinkę w szatni przed meczem, gdy zobaczyłem z kim będę tam obcował. Ostatecznie byłem… zmiennikiem Zidane’a (śmiech).
Jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, liga portugalska to był duży przeskok?
Trochę inaczej się tam trenowało, bo nie było trzech miesięcy przerwy, biegania po jakimś lesie i górach, okresu, w którym w ogóle nie widzisz piłki. Pod tym względem było trochę łatwiej. Jednak dla mnie w Portugalii było ciężej z innego powodu – zawodnicy byli znacznie lepiej wyszkoleni, a ta jakość rzutowała na wszystko. Wyższe tempo, piłka przyklejona do nogi, trudniej ją komuś zabrać. Ale gdy złapałem swój rytm, a u nich doszło zmęczenie, wszystko się równało. Na świeżości zrobisz dużo, ale nie o to chodzi. Tak więc też nie mogę powiedzieć, żebym tam odstawał.
A możesz powiedzieć, że byłeś ulubieńcem trybun?
Nie wiem. Na pewno jakiś wkład w wyniki miałem. Bardzo dobrze wspominam ten klub. Była opcja, żebym został w Boaviście po wypożyczeniu, a później poszedł gdzieś dalej, ale to nie wypaliło. Jednak ludzie doceniali to, że ciężko pracowałem i byłem normalnym gościem, któremu nigdy nie odbiło. Nikt nie miał pretensji, że poszedłem później do FC Porto. Więcej – prezes Boavisty polecał mnie tam w rozmowie z Pinto da Costą, co w przypadku drużyn z jednego miasta nie jest pewnie powszechną praktyką. Później dowiedziałem się, że Porto chciało mnie już pół roku wcześniej.
Chciała cię też Benfica.
Tak, najpierw prezes Ptak i jego syn rozmawiali na mój temat właśnie z Benfiką. I z perspektywy finansowej chyba bardziej opłacałby się im ten ruch. Ja z kolei od początku chciałem iść do Porto. Może to nie do końca było dobre podejście, ale uparłem się, bo mieszkałem tam i wiedziałem, ile znaczy ten klub. Ogromne wrażenie robił na mnie stadion – zwracałeś na niego uwagę w różnych sytuacjach, np. na zakupach czy na obiedzie. Oczywiście Benfica to też wielki klub, ale jednak to Porto kilka lat wcześniej wygrało Ligę Mistrzów, Puchar UEFA i dominowało na krajowym podwórku. Większość ludzi, która wiedziała jak Porto funkcjonuje, doradzała mi ten ruch. Później okazało się, że wewnątrz klubu panuje naprawdę rodzinna atmosfera. Była rywalizacja, ale na linii zawodnik-zawodnik i tak dało się odczuć wsparcie z każdej strony.
Tak szczerze – czułeś się piłkarzem na Porto?
Na pewno mogłem się tam dużo nauczyć (śmiech). Już przy podpisywaniu kontraktu rozmawialiśmy o tym, że niezależnie od tego co się stanie, to będzie dla mnie trampolina. Wiadomo było, że nie będę miał łatwo o grę. Wiadomo było, że nie będzie łatwo skasować za mnie później 20 milionów. Jednak z jednej strony nikt mnie nie skreślał, wszystko było w moich nogach, a z drugiej – gdyby nie wyszło, to z takim Porto w CV mogłem później trafić w naprawdę fajne miejsce. Mogłem zostać i walczyć dalej, ale skoro miałem sygnały, że w kolejnym sezonie będę grał jeszcze mniej, a zaliczyłem wtedy 14 występów, to nie chciałem się na siłę tego trzymać. Nie kręciło mnie samo bycie zawodnikiem tego klubu bez możliwości pokazania się. Zawsze mogło być lepiej, ale swoją cegiełkę do mistrzostwa dołożyłem. Szkoda, że tych liczb nie miałem, choć okazje były, zdarzały się jakieś słupki. Konkurencja była – ujmijmy to – nie najgorsza.
Ale Porto jednak nigdy nie kojarzyło się z graczami o twojej charakterystyce.
Nie do końca. Mario Bolatti, który był jednym z moich konkurentów, też miał ponad 190 centymetrów. Chyba zaliczył w Porto tyle samo występów co ja, a później grał z Messim u Maradony w argentyńskiej kadrze na mundialu. Bodajże w tym samym czasie do Porto trafił też Fernando, który od razu został wypożyczony, ale to kolejna wysoka, silna “szóstka”. Dziś zresztą gra w Manchesterze City. Jednak moimi głównymi rywalami do gry byli wtedy Paulo Assuncao i Raul Meireles.
Kilku poważnych piłkarzy tam spotkałeś.
Meireles, Lucho Gonzalez, Quaresma, Bosingwa, Bruno Alves, Lisandro Lopez, przez chwilę też Pepe, który trenował z nami na obozie, ale odszedł do Realu. Czyli było trzech mistrzów Europy z czerwca. Większość z tej “11”, która wtedy grała, wyjechała z Porto za wielką kasę.
Który z nich był najlepszy?
Lucho. Niesamowity piłkarz. Jak tracił jakąkolwiek piłkę w trakcie meczu, to myślałem sobie: oho, chyba jest podmęczony. Innej opcji nie było. Ale taki Bruno Alves też potrafił robić z piłką cuda, co przy jego warunkach oczywiste nie było. Bosingwa z kolei jeździł motorem po boisku. Objeżdżał ludzi jak chciał. Później obserwowałem go w Chelsea i już z taką łatwością mu to nie przychodziło, ale też dawał radę.
To prawda, że Quaresma był totalnym leniem?
Mogło tak być, ale nie w tym okresie. Może wcześniej w okolicach gry w Barcelonie, gdy był tym numerem jeden w Portugalii przed Cristiano Ronaldo. Słyszałem na przykład, że różnie ze spóźnieniami bywało. Jednak ja przez ten rok widziałem gościa, który trenował na 110%.
Na treningach też krzyżaki, zewniaki?
Oczywiście, że tak. Ale nie robił tego nagminnie. Strzelanie z fałsza dopracował do perfekcji. Nogi nabite, ale mała stópka, więc miał predyspozycje. Przepiłkarz.
Nad wszystkim czuwał trener Jesualdo Ferreira, który…
…ściągał mnie do Boavisty i w dużej mierze dzięki niemu trafiłem do Porto. Jednak nie względu na ładne oczy. Dużo mnie nauczył, jeśli chodzi o taktykę. Tak naprawdę to były podstawy, które miałem, ale nie zwracałem na nie uwagi. Potrafił dostrzec takie rezerwy. W Porto nauczyłem się też tego, jak radzić sobie z tym, że nie grałem. Był taki okres, że przez miesiąc nie wskakiwałem nawet do 18-tki. I trzeba było poradzić sobie z presją z otoczenia, no i z tą, którą sam sobie narzucałem. Generalnie świetny czas. Uśmiechnięci i pomocni ludzie. Piękny klimat.
I zamieniłeś to na brzydką Anglię.
Anglia to co innego, rozmawialiśmy o tym. Skoro pojawiła się szansa, to musiałem skorzystać. Gdybym poszedł do tego PAOK-u, to mógłbym mieć później trochę trudniej z przenosinami na Wyspy. A z Anglii do Grecji zawsze można jechać. Dlatego im się postawiłem. Bardziej niż w niektórych sytuacjach prezesowi Ptakowi (śmiech).
O Porto mówisz bez większego żalu, jak o fajnej przygodzie. A co z tą wymarzoną Anglią?
Pół roku grałem, pół nie. Bardzo żałuję, bo chciałem tam zostać dłużej. Może gdybym po tym roku zachował się inaczej, to zrobiłbym tam większą karierę? Były oferty. Może warto było wyczekać, nawet zejść jeszcze ligę niżej.
Ale pobyt w Derby również wspominam miło. To był duży klub z ambicjami, żeby na dłużej zaistnieć w Premier League. Piękna akademia, nowy ośrodek treningowy. Miasto bez szału, można było skupić się na futbolu. Czułem się tam doceniany – nawet jak nie grałem, to widziałem, że ludzie szanują to, że ciężko pracuję. A naprawdę trzeba było dużo od siebie dać, żeby wytrzymać tempo. Kiedyś pracowałem z trenerem Smudą i wydawało mi się, że było ciężko. W Anglii zrozumiałem, że tak – wydawało mi się. Paul Jewell potrafił dołożyć.
On na ciebie stawiał. Nigel Clough już nie.
Nie tylko ja poszedłem w odstawkę. Nagle zależało im tylko na piłkarzach, którzy mieli kontrakty z klubem. Później miałem taką przedziwną sytuację – nie grałem przez dwa czy trzy miesiące, w sobotę o 11 skończyłem swój trening, a o 15… zagrałem w meczu ligowym. Wcześniej nawet jak nie było ludzi do grania, to na mnie nie stawiał, do tego stopnia byłem zbędny, że czasami chodziłem na treningi z akademią. Aż tu nagle schodzę z siłowego treningu i mówi mi, że o 13.30 zbiórka na stadionie. Ale wygraliśmy i zacząłem wtedy trochę jeździć z drużyną.
Później pokłóciliście się w mediach.
Nie do końca, coś tam było przekręcone.
Powiedziałeś, że Clough nie lubi obcokrajowców. A on powiedział, że lubi.
Nie powiedziałem, ale wiem, że tak poszło, bo dostałem wtedy karę finansową. I to całkiem sporą (śmiech). Było między nami inne spięcie w szatni. Dał mi zagrać w pierwszym składzie w meczu z liderem. Wszyscy byli w ciężkim szoku, gdy pokazał tablicę ze składem. Strzeliłem bramkę, zagrałem połówkę, bo z kimś się zderzyłem, no i coś mu tam później napyskowałem. Niepotrzebne to było, ale ujmę to tak – jak ci nawet nie mówią “dzień dobry”, gdy przychodzisz to szatni, to mogą puścić nerwy. Trzeba mieć swoją dumę. Może gdybym tego nie zrobił, to nawet bym został w Derby u tego trenera, ale jakoś nie potrafiłem się ugryźć w język.
W Derby też natknąłeś się na kilku oryginałów. Na przykład Roy Carroll, którego oskarżono o obstawianie i ustawianie meczów.
Obstawianie jest pewnie powszechniejsze niż nam się wydaje, nawet w Polsce. Trudno coś powiedzieć. Trenował, grał dobrze, nie widziałem, by miał problemy. Normalny, uśmiechnięty gość.
A Robbie Savage?
Jakbyś go zobaczył na żywo, to byś nie powiedział, że był w stanie tyle biegać i walczyć. A na treningach – mimo że miał już 35 lat – gonił cały czas. Śpiewał, wygłupiał się, jak każdy.
Został kiedyś wybrany najostrzej grającym piłkarzem w historii Premier League. Dało się to odczuć na treningach?
Nie. Generalnie przez ten rok w Anglii wyglądało to tak, że bardziej ludzie kopią się podczas meczów niż na treningach. Na zajęciach był pełen respekt. Do tego stopnia, że nawet w Portugalii więcej się kopaliśmy po nogach. Nie mówię, że odpuszczali, ale złośliwości nie było.
W którym sezonie w karierze osiągnąłeś najwyższą formę? W tym pierwszym w Śląsku?
Gdybym nie miał kontuzji, to może zostałbym wtedy królem strzelców! (śmiech) Strzeliłem 8 bramek, ale grałem tylko do 23. kolejki, a koronę zdobył wtedy Frankowski z 14 golami. Trudno powiedzieć, kiedy miałem najlepszy czas. Tak naprawdę w każdym klubie, może poza Łęczna, miałem dobry okres. Po wspomnianym sezonie trener Lenczyk bardzo spokojnie wprowadzał mnie po kontuzji, ale też w końcu wróciłem do dobrej dyspozycji i zdobyliśmy mistrzostwo.
Trochę niespodziewanie.
Nie, dlaczego? Ja już sezon wcześniej widziałem, że mamy ogromny potencjał. Przede wszystkim mieliśmy bardzo fajną, równą, szeroką kadrę, która była budowana już przez Ryszarda Tarasiewicza. Później niezależnie od tego, kto wskoczył, to ciągnął ten wózek we właściwym kierunku.
Nie miałeś problemów, żeby dogadać się Lenczykiem?
Nie mogę powiedzieć złego słowa na jego temat.
Ale czujesz pewien niesmak w związku z tym, jak to się skończyło? Na przykład Sebastian Dudek otwarcie krytykował później trenera, z którym odnieśliście wielki sukces.
Sebastian go krytykował? Chyba nie czytałem. Trener jest specyficzny, ma swoje wymagania, oczekuje dyscypliny, ale moim zdaniem nie było w tym nic złego. Ludzie zarzucają mu np. że był rasistą. Nieporozumienie, on po prostu wymagał równo od wszystkich, co nie było normą. Gdy ja wyjeżdżałem za granicę, nie mogłem sobie pozwolić, żeby ktoś mi mógł zarzucić, że się nie przykładam. A do nas przyjeżdżali goście z podejściem „należy mi się, bo przyszedłem tylko do Polski”. Trener Lenczyk nie pozwalał na coś takiego. Może niektórzy mieli z nim inne stosunki, ale ja dzięki niemu – i dzięki temu, że sprowadził mnie trener Tarasiewicz – mam na koncie mistrzostwo Polski.
Ekipę mieliście do tańca i do różańca. Sebastian Mila opowiadał w Lidze+ Extra, że piliście z buta Cristiana Diaza.
Zdarzały się różne sytuacje, ale wiedzieliśmy, kiedy mogliśmy sobie na to pozwolić. I wyniki nas broniły. To chyba był klucz do sukcesu. Nawet nie chodzi, czy było pite czy nie, ale trzymaliśmy się wszyscy – no, prawie wszyscy – razem w szatni, nikt nie był w stanie nas poróżnić. Nie tylko piłkarsko byliśmy dobrze dobrani, ale też pod względem charakterów.
Które mistrzostwo smakowało lepiej – w Polsce czy w Portugalii?
W Polsce, bo jednak miałem większy wpływ na ten sukces.
W reprezentacji grałeś zarówno z Mirosławem Szymkowiakiem, jak i z Piotrem Zielińskim, co pokazuje, że bardzo długo byłeś brany pod uwagę przy powołaniach. W tym kontekście 11 występów wygląda chyba trochę mizernie.
No szkoda, że nie udało się więcej. Ale jeszcze bardziej żałuję, że nie byłem na żadnej dużej imprezie. Byłem systematycznie powoływany przez trenera Beenhakkera przed Euro 2008, grałem w eliminacjach, strzeliłem w nich gola. Ale poszedłem do Porto, grałem mniej i straciłem to miejsce. W niektórych przypadkach brak gry trenerowi nie przeszkadzał, ale oczywiście nie mam w związku z tym żalu do niego. Gdybym poszedł wtedy do słabszego klubu, to może zostałbym w kadrze. Podjąłem decyzję i liczyłem się z konsekwencjami. Może zabrakło trochę szczęścia, a może po prostu umiejętności.
Byłeś w kadrze u trzech różnych selekcjonerów, ale nie kolejnych, bo nigdy nie dostałeś szansy od Smudy. Uparł się na Polańskiego, choć tak jak rozmawialiśmy, też byłeś w wysokiej formie.
Dla mnie każde powołanie to zawsze był zaszczyt. Bajka, spełnianie dziecięcych marzeń. A z drugiej strony – jeśli nie mieściłem się w czyjeś koncepcji, to trudno. Robiłem co mogłem, grałem jak najlepiej dla klubu.
Nie uwierzę, że się nie gotowałeś, gdy selekcjoner publicznie nazywał cię drewniakiem.
Nie. I tak kibicowałem tej reprezentacji, bo nigdy nie byłem zawistny. Nie zmieniło tego to, że trener mnie nie powoływał czy powiedział o jedno zdanie za dużo.
Masz swoją ulubioną bramkę? Byłeś specjalistą od pięknych goli.
Nie mam, trudno wybrać. Klika razy się piłka odbiła od drewna (śmiech).
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK, 400mm.pl
To piąty odcinek cyklu “15 rund z Rokim”. Poprzednie znajdziesz TUTAJ.