Co łączy Jiriego Parmę, Franci Peteka, Roka Benkovica i Rune Veltę? Dwie rzeczy. Żaden z nich nie został zapamiętany jako skoczek ze światowego topu oraz to, że każdy z nich, paradoksalnie, ma na koncie tytuł… mistrza świata. Historia mistrzostw pokazuje, że wcale nie tak rzadko złote medale przypadały właśnie zawodnikom z drugiego szeregu, żeby nie powiedzieć jeszcze dalszego. Powiedzmy to sobie wprost – niektóre tytuły zdobył narciarski plankton, bo trafiali się nawet tacy, którzy przez całą swoją karierę nie potrafili wygrać choćby jednych zawodów Pucharu Świata (!), więc jakie były przesłanki, żeby dawać im szanse na wygranie wielkiego turnieju? Dlatego niektóre triumfy nawet po latach trudno jest racjonalnie wytłumaczyć. Oby tylko dzisiaj na dużej skoczni w Lahti równowaga w przyrodzie została zachowana i mistrzostwo trafiło w ręce Kamila Stocha. Ale Polak na pewno musi czujnie patrzeć za siebie, bo każdy marzy o sprawieniu sensacji.
Matti Nykaenen najwyraźniej nie patrzył i być może dlatego przerżnął mistrzostwa świata w Oberstdorfie w 1987 r. Chociaż słynny Fin do tego czasu zdążył już wygrać na skoczni wszystko co się dało i był jednym z faworytów, to w konkursie na normalnej skoczni zajął dopiero drugie miejsce dając się wyprzedzić reprezentantowi Czechosłowacji Jiriemu Parmie. Była to największa sensacja tamtych mistrzostw, bo nowy mistrz był jakiś taki… mało mistrzowski.
Parma miał już wprawdzie na koncie brązowy medal z mistrzostw świata z 1984 r., ale w konkursie drużynowym. Indywidualnie już tak dobrze mu nie szło. Owszem, potrafił zajmować miejsca w pierwszej dziesiątce, ale konkursy Pucharu Świata wygrał dotychczas tylko trzykrotnie – i to ostatni raz dość dawno, bo w 1985 r. Słowem, nikt mu nie dawał szans. Ale ostatecznie w Oberstdorfie to on nie dał szans Nykaenenowi pokonując go wyraźnie, bo o blisko 8 pkt. I to by było na tyle, bo więcej żadnych zawodów Parma w życiu już nie wygrał. Później jego największym indywidualnym sukcesem było już tylko 3. miejsce w Turnieju Czterech Skoczni. Zdobył jeszcze brąz na igrzyskach w Albertville w 1992 r., ale znów z drużyną. Karierę zakończył w 1996 r. po serii kiepskich występów. Próbował jeszcze skakać w wieku 35 lat, ale jak później przyznawał „trzy razy skoczył, trzy razy upadł i powiedział dość”.
Czech oczywiście do dzisiaj pozostaje w swoim kraju bardzo popularny, ale żyje raczej daleko od skoków. Pomaga przy prowadzeniu hotelu w leżącej blisko granicy z Polską miejscowości Ostruzna. Mistrz sprzed lat zajmuje się tam wszystkim, jest chociażby złotą rączką, palaczem, a kiedy trzeba nawet i kelnerem. A kiedy hotelowi goście pytają o pamiętny 1987 r., bardzo chętnie opowiada im swoją historię. Hotel zrobił z tego zresztą jedną z atrakcji. – Często jestem zaskoczony, że ludzie jeszcze w ogóle mnie rozpoznają. Z drugiej jednak strony, przychodzą do nas raczej osoby starszej daty. Często proszą o autograf i chętnie go daję. A praca w hotelu? Sport na pewno jest bardziej kolorowy. Podróżujesz, wygrywasz, czujesz wielką radość. Normalna praca jest niestety bardziej monotonna – opowiadał Parma portalowi Lidovky.cz.
Od mistrza do doktora geografii i pedagoga
Mówi wam coś nazwisko Franci Petek? Pewnie niewiele, ale na pewno dobrze pamięta je Jens Weissflog. Gwiazdor z Niemiec podczas mistrzostw w 1991 r. w Val di Fiemme na dużej skoczni był dopiero trzeci, a wygrał właśnie wspomniany reprezentant ówczesnej Jugosławii. Można powiedzieć chłopak znikąd, bo w całej swojej karierze najwyżej w klasyfikacji końcowej Pucharu Świata był na 11. miejscu, a swój jedyny wygrany konkurs zaliczył w 1990 r. w szwajcarskim Engelbergu.
Petek w ogóle był efemerydą, bo rzucił skoki mając raptem 24 lata. Ostatecznie jego CV wyglądało więc dość nietypowo, bo obok prestiżowego tytułu mistrza świata z Włoch miał jeszcze tylko medale uniwersjady i mistrzostw świata juniorów, ale i tak tylko srebrne i brązowe. Zawodową karierę skończył zresztą dość kiepsko, bo w swoim ostatnim sezonie zaliczył jeden z koszmarniejszych upadków, do jakich doszło na skoczniach w latach 90. Na Holmenkollen w Oslo miał jednak furę szczęścia, bo równie dobrze mógł zostać wtedy kaleką.
Potrafił jednak odnaleźć się w życiu po karierze skoczka. Był dyrektorem sportowym w słoweńskim związku, zrobił nawet doktorat z geografii. Mało tego, pracował też – co ciekawe – w prywatnym przedszkolu prowadzonym metodą Montessori, czyli kultywującą indywidualne podejście do dziecka, a nie jedynie suche wkładanie mu wiedzy do głowy. I były mistrz świata ponoć świetnie się w tej robocie sprawdzał.
Kto wie, czy największym numerem nie był jednak Słoweniec Rok Benkovic, który sensacyjnie wygrał mistrzostwo świata na normalnej skoczni w Oberstdorfie w 2005 r. Chociaż 19-latek w całej swojej karierze nawet raz nie stanął na podium indywidualnych zawodów Pucharu Świata i pałętał się w najlepszym wypadku w drugiej dziesiątce klasyfikacji końcowej, to wtedy jednak miał swoje pięć minut. Wyszedł mu tak naprawdę jeden skok i tym jednym skokiem przyklepał sobie złoty medal. W pierwszej serii skoczył aż 101 m i był jedynym zawodnikiem, który tamtego dnia przekroczył granicę setnego metra. Druga próba była już mocno średnia – 91 m – ale to i tak wystarczyło, żeby w ostatecznych rozrachunku pokonać takich gwiazdorów jak Jakub Janda i Janne Ahonen. Nasz Adam Małysz był wtedy szósty.
Nastolatek zdobył jeszcze w Niemczech brązowy medal w konkursie drużynowym, ale jak się okazało, były to jego pierwsze i ostatnie sukcesy w karierze, którą ostatecznie zakończył bardzo szybko, bo w 2007 r. Oficjalnie przez brak motywacji do uprawiania sportu, chociaż nie było wielką tajemnicą, że Benkovic kompletnie nie radził sobie przede wszystkim z ogromną presją mediów i kibiców, którą sam na siebie nałożył wygrywając mistrzostwo. Dlatego w pewnym momencie niemalże zaszył się przed światem, a dziś w wolnych chwilach oddaje się swoim pasjom, czyli podróżowaniu i alpinizmowi. – Obecność w mediach, wywiady i pytania od dziennikarzy nie miały końca. Starałem się podchodzić do tego profesjonalnie, ale zawsze bardziej cieszyło mnie skakanie, niż wszystkie te sprawy towarzyszące – mówił w 2015 r. w wywiadzie dla słoweńskiego Kamnik.info.
„Jeszcze wczoraj w to nie wierzyłem”
Podczas turnieju w Falun w 2015 r. walka o złoto miała rozegrać się przede wszystkim między Severinem Freundem, Peterem Prevcem i Stefanem Kraftem. W konkursie na normalnej skoczni wszystkich pogodził jednak Norweg Rune Velta, dla którego – tak, tak – była to jak się później okazało jedyna wygrana w zawodach indywidualnych w życiu. Velta pokonał Freunda dosłownie o włos, bo zaledwie o 0,4 pkt. Później, kiedy stał na podium, kompletnie puściły mu emocje – popłakał się jak bóbr. – Jeszcze wczoraj nie wierzyłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Ale po próbnym skoku miałem dobre przeczucie, chciałem zachować to do konkursu. No i teraz jestem mistrzem świata! – mówił chwilę po wygranej rozradowany i wciąż trochę zszokowany Norweg.
Niesamowicie żarło mu jednak podczas całych szwedzkich mistrzostwach, bo na dużej skoczni zdobył jeszcze złoto z drużyną i brąz indywidualnie. Dorzucił do tego również srebro w mieszanym konkursie drużynowym. Kiedy dziennikarze oficjalnej strony internetowej FIS-u (Międzynarodowej Federacji Narciarskiej – red.) zaczepili później trenera Norwegów Alexandra Stoeckla z pytaniem, czy przed konkursem postawiłby swoje prywatne pieniądze na wygraną Velty, szkoleniowiec próbował nieco wykręcić się od odpowiedzi.
– Nie spodziewałem się, że może wygrać złoto w pierwszym konkursie, ale wiedziałem, że może walczyć o medal. Byłem pozytywnie nastawiony przed mistrzostwami, bo był bardzo konsekwentny w tym sezonie (Velta w Pucharze Świata był w tamtym sezonie ostatecznie ósmy – red.). Wszystko jednak zadziałało perfekcyjnie, włącznie ze zbiegiem okoliczności i szczęściem – przyznawał Stoeckl.
Velta jednak nigdy później już swojego potencjału na skoczni nie potwierdził. Szło mu wręcz coraz gorzej. Do tego stopnia, że rok temu w trakcie sezonu letniego niespodziewanie ogłosił zakończenie kariery mając zaledwie 27 lat. Podobnie jak Benkovic, rzekomo przez brak motywacji do sportu.
Tytuł czasami jak los na loterii
Wygrana każdego z czterech wymienionych skoczków była sensacją, ale były też niespodzianki, kiedy złote medale mistrzostw świata zgarniali zawodniczy solidni, ale raczej nigdy nie łączeni z mistrzowskim poziomem.
Najlepszym przykładem był turnieju organizowany w Libercu w 2009 r., kiedy mistrzem świata na normalnej skoczni został Wolfgang Loitzl. Austriak długo uchodził przede wszystkim za dobre uzupełnienie swojej reprezentacji, z którą regularnie zdobywał medale, ale indywidualnie te zawsze jakoś go omijały. Ale początek 2009 r. miał kapitalny, bo wygrywając 3 z 4 konkursów Turnieju Czterech Skoczni zapewnił sobie nieoczekiwanie wygraną w całej imprezie. Później dorzucił jeszcze wygraną w Zakopanem, dlatego w Libercu był już jednym z faworytów do podium. Ale czy do zgarnięcia pełnej puli? A jednak. Loitzl był najlepszy pokonując swojego faworyzowanego kolegę z kadry Gregora Schlierenzauera, który był drugi. Tamto złoto z Czech było jego największym indywidualnym wyczynem w karierze.
Mimo wszystko pewną niespodzianką była też wygrana na dużej skoczni Szwajcara Andreasa Kuettela, który chociaż od kilku lat był w szerokiej światowej czołówce (miał już na koncie wygrane w pięciu konkursach Pucharu Świata, a w sezonie 2005/06 był trzeci w klasyfikacji generalnej), to nawet w swojej ojczyźnie zawsze pozostawał w cieniu Simona Ammanna. Konkurs w Libercu przez obfite opady śniegu odbywał się jednak w loteryjnych warunkach, dlatego przeprowadzono tylko jedną serię. 133,5 m Szwajcara wystarczyło, żeby o zaledwie 0,4 pkt. wyprzedzić odbudowującego formę Martina Schmitta. I zdziwienie było spore.
Dobrym znakiem dla Kamila Stocha przed konkursem w Lahti jest na pewno to, że do największych sensacji dochodziło jednak najczęściej na skoczniach normalnych. Tam różnice w punktacji zwykle są minimalne, co sprzyja zaskakującym wynikom. Mamy więc nadzieję, że dzisiaj Polak nie spotka na swojej drodze kolejnego Peteka czy Benkovcia…
RAFAŁ BIEŃKOWSKI