Kolejny klub, kolejne wyzwanie, kolejne miejsce na mapie świata, chciałem oszukać przeznaczenie i już nic nie zmieniać, zostać w Benfica, w Luandzie przy europejskim standardzie życia ale chyba nie jest mi to pisane żeby w końcu było normalnie, po piłkarsku. Klub w którym spędziłem ostatnie pół roku ku zdziwieniu całej piłkarskiej Angoli i nie tylko, nie przystąpił do rozgrywek Girabola 2017. Cóż miałem zrobić? Przebranżowić się z boiskowego kopacza na kopacza dołów na budowie ogromnego osiedla Boa Vida, żeby tylko zostać w stolicy albo wrócić do Polski i zakończyć ten rozdział piłkarskiego życia? Tymczasem kolejny raz utwierdziłem się, że marka jaką sobie wyrobiłem na angolskich boiskach jest na tak wysokim poziomie, że natychmiast po oficjalnej informacji o przyszłości Benfiki pojawiła się kolejna propozycja.
Sagrada Esperanca klub, który jako pierwszy zgłosił się po mnie po moim pierwszym sezonie w Angoli i przedstawił konkretną ofertę z której wtedy nie skorzystałem z powodu chęci zamieszkania w Luandzie, ponownie proponuje kontrakt. Niełatwa sytuacja i brak zbyt dużego pola manewru skłania mnie do skorzystania z propozycji tym bardziej, że są też dodatkowe plusy o których opowiem wam później.
Głównym sponsorem klubu o biblijnej nazwie jest państwowa spółka Endiama zajmująca się wydobywaniem diamentów na terenie Angoli i ich dystrybucją zagranicę. Brzmi nieźle prawda? Siedziba klubu mieści się w prowincji Lunda Nord dokładnie w mieście Dundo w północno-wschodniej części Angoli. Tylko 8 kilometrów dzieli to miasteczko od granicy z Demokratyczną Republika Kongo. Głęboka, czarna, dzika, pełna diamentów Afryka. Co tu robić? No jak to – trenować, odpoczywać, strzelać i tęsknić. Bo, niestety, moja Pani została w Luandzie z powodu swoich obowiązków związanych z pracą, której nie mogła zostawić z dnia na dzień. Czyli u mnie jak zwykle nie jest nudno.
Cofnijmy się na chwilę do końcówki ubiegłego roku, żeby opowiedzieć kilka interesujących historii. Po zakończeniu sezonu Girabola 2016, który obfitował niestety w kontuzje i ciągnące się drobne urazy, ustrzeliłem tylko trzy bramki dla imienniczki mistrza Portugalii. Po zakończeniu sezonu, kiedy wszyscy mieli już ochotę na relaks i odpoczynek, władze wszystkich ekstraklasowych zespołów z Luandy wymyśliły sobie rozegranie turnieju o nazwie Puchar Niepodległości. W rozgrywkach wzięło udział sześć drużyn ze stolicy Angoli, mecze rozgrywane były w pełnym wymiarze czasowym w systemie każdy z każdym, środa-sobota.
Jak mus to mus. W pierwszym tego typu turnieju w historii zajęliśmy z Benfiką 2. miejsce, z czego nasz trener i dyrekcja byli bardzo zadowoleni. Już wtedy był temat niepewnej przyszłości jednego z najlepszych klubów w Luandzie, ale wszyscy myśleli że ten mały sukces przyczyni się do pozytywnej decyzji prezesa w sprawie dalszego finansowania klubu. Niestety jak wiecie finalnie tak się jednak nie stało. Turniej zakończył się 26 listopada i teoretycznie już wtedy mogłem cieszyć się urlopem w tropikalnej scenerii czekając na Kingę, która musiała być w Angoli do połowy grudnia ze względu na swoją pracę. Korzystałem z upałów i zabrałem się międzyczasie za wykonanie pamiątki wideo z moich dwóch lat spędzonych na boiskach Giraboli.
Efekt możecie zobaczyć tutaj:
Chwilę wcześniej naszego kolegę, pracującego również przy projekcie Boa Vida, odwiedziła przyjaciółka. Stewardessa linii Emirates. Miała akurat odpoczynek między lotami trwający, uwaga, 75 godzin. Ponad trzy doby w najlepszym hotelu w całej Angoli i możliwość zwiedzania afrykańskiego kraju. Skorzystaliśmy z okazji i podczas wspólnej wycieczki na safari przepytaliśmy naszą międzynarodową Polkę na temat jej wyjątkowej pracy. Mieszkanie w Dubaju, latanie po całym świecie, możliwość zwiedzania naszej planety podczas przerwy między lotami, kieszonkowe w walutach całego świata i ogromne zniżki na loty prywatne liniami Emirates to tylko niektóre przywileje pracujących w chmurach pokładowych specjalistów od wszystkiego.
Opowieści naszej stweardessy na temat Dubaju tak nas zafascynowały, że postanowiliśmy odwiedzić to najszybciej rozwijające się miasto na świecie. Zabukowaliśmy z moja Księżniczką bilety, oczywiście liniami Emirates, do Polski, z 3-dniowym przystankiem w Dubaju. Zaplanowaliśmy cały pobyt tak żeby zobaczyć wszystkie główne atrakcje najbardziej znanego Emiratu. Cały pierwszy dzień spędziliśmy z prywatną przewodniczką, która pokierowała nas w miejsca, które chcieliśmy zobaczyć i na przykładach opowiadała o życiu w tym fascynującym miejscu. Chyba domyślacie się, kim ona jest? Później musiała już lecieć do pracy w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Lecąc do Zjednoczonych Emiratów Arabskich mieliśmy zarezerwowany hotel, ale nasza przyjaciółka zaprosiła nas do siebie i mimo tego, że mieliśmy dwie noce spędzić samemu w jej mieszkaniu, zaufała nam na tyle, że odwołaliśmy rezerwację. To było coś fantastycznego, ponieważ na ten krótki czas zamieszkaliśmy w 50-piętrowym budynku w którym mieszkają tylko powietrzni pracownicy Emirates, od strony praktycznej mogliśmy obserwować ich (nie)codzienne życie.
Dubaj nas oczarował. Piękny, nowoczesny, zjawiskowy, magiczny, czysty i perfekcyjnie zorganizowany. W naszym przypadku na pewno zadziałało zjawisko kontrastu, bo po Angoli wiele miejsc byłoby ocenionych właśnie w ten sposób. Lecz mimo wszystko Dubaj jest niesamowity i wart odwiedzenia. Po siedmiu miesiącach w Afryce i trzech dniach w Azji, 21 grudnia wylądowałem w naszej cudownej Polsce. Było szaro, zimno, deszczowo i wietrznie, ale mimo wszystko byłem podekscytowany, że jestem w ojczyźnie i będę mógł nacieszyć się rodziną, przyjaciółmi, polskim jedzeniem i polskim językiem.
Pobyt w Polsce, jak to zwykle, był bardzo intensywny i wypełniony obowiązkami oraz przyjemnościami. Najważniejszym, a zarazem najprzyjemniejszym obowiązkiem było postawienie ostatniego kroku w szkolnej edukacji. Obroniłem pracę magisterską i zdobyłem tytuł Magistra Menadżera Sportu, na który tak ciężko pracowałem w nietypowych, międzykontynentalnych warunkach. Pozatreningowy czas wypełniały studia i myślałem, że będę teraz miał więcej luźnych wieczorów. Ale ja chyba nie potrafię tak funkcjonować, bo od nowego roku z moimi dwoma zaufanymi kolegami – adwokatem specjalizującym się w prawie sportowym Grzegorzem Manią i założycielem Junior Football Academy, Michałem Wirkusem zaczęliśmy dłubać przy perfekcyjnie-sportowo-promocyjnym projekcie, którego efekty będziecie mogli zobaczyć już niebawem. Stawiamy pierwsze kroki i zbieramy doświadczenia, ale świadome i przemyślane plany są ogromne. Jestem przekonany, że ten projekt wypełni czas mojego drugiego życia. Tego po piłkarskim spełnianiu marzeń na boisku.
Czas wracać do Afryki. Wznieśmy się nad chmury, gdzie z większą ekipą pracujących w Angoli Polaków siedzieliśmy w samolocie linii Emirates lecącym – a jakże by inaczej – do Dubaju. Zajęliśmy z Kinią nasze miejsca… no, może nie do końca nasze, bo z powodu przepełnionego samolotu na tej trasie nie mogliśmy wcześniej wybrać miejsc obok siebie, ale życzliwy pasażer zgodził się na zamianę siedzenia i mogliśmy cieszyć się wspólną podróżą. Zaraz obok nas siedziała studentka z Lublina, która, jak się okazało, leciała do Dubaju tylko na 3-dniową domówkę nad brzegiem oceanu i wracała na egzaminy do Polski. Nie ma to jak studenckie życie.
Poza wspomnianą koleżanką spotkaliśmy jeszcze kogoś, kto w piłce nożnej sięgnął po najcenniejszy klubowy puchar. Chodzi oczywiście o Puchar Ligi Mistrzów, i to w jaki sposób to zrobił! Zapewne pamiętacie jeden z najbardziej dramatycznych finałów Champions League i jej głównego bohatera? Tak, na pokładzie samolotu spotkałem Jurka Dudka w towarzystwie Mariusza Czerkawskiego i jeszcze jednego kumpla. Lecieli na tydzień nad Zatokę Perską pograć w golfa, ot tak. Pozwoliłem sobie podejść do naszego bramkarza i zamienić kilka zdań. Co chwilę ktoś go zaczepiał prosząc o zdjęcie, a Dudi z niebiańską cierpliwością pozował do fotek. Opowiedział mi trochę o szatni Realu i o kulisach pamiętnego finału. Przeczytałem dwie książki naszego mistrza i śmiało mogę przyznać, że jest tym samym, bardzo otwartym i luźnym gościem, który jest przedstawiany właśnie w tych publikacjach. 20-minutowa rozmowa uświadomiła mi, że to, w jaki sposób piłkarze Realu podziękowali mu za wspólną walkę o najwyższe cele w barwach królewskich, nie było przypadkiem. W szatni Realu Jurek, mimo że był najczęściej rezerwowym, stanowił ważne ogniwo dbające o atmosferę. Zawsze profesjonalny i gotowy żeby wskoczyć między słupki.
Po wylądowaniu zamieniliśmy jeszcze kilka słów w strefie odbioru bagażu i każdy poszedł w swoją stronę. My z Kingą i resztą Polaków pojechaliśmy do hotelu, który nam przysługiwał z powodu dwunastogodzinnej przerwy między lotami. Natychmiast skontaktowaliśmy się z naszą stewardessą aby umówić się na nocne spotkanie w jednym z dubajskich pubów w centrum. Szybki prysznic, kolacja i we czwórkę i pojechaliśmy w okolice najwyższego budynku na świecie Burj Khalifa. Nocą prezentuje się magicznie. Po godzinnej posiadówce ruszyliśmy na krótki spacer, a że sceneria była wyjątkowa, zaczęły się sesje zdjęciowe. Podczas wykonywania jednego ze zdjęć, poniosła nas z Kingą fantazja i daliśmy sobie soczystego buziaka. Zapomnieliśmy, że jesteśmy w państwie arabskim i w tym momencie przejeżdżający patrol policji natychmiast się zatrzymał, policjant nie wysiadając z auta wskazał na mnie palcem i pokazał, żebym do niego podszedł. Przyjaznym głosem, po angielsku mówi:
– Dobry wieczór, jak masz na imię?
– Dobry wieczór, Jacek.
– Skąd jesteście?
– z Polski.
– Co tutaj robicie?
– Mamy przerwę między lotami i postanowiliśmy spotkać się z przyjaciółmi.
– Ok, super (uśmiechnął się), tylko nie zapominajcie ze jesteście w Dubaju i nie całujcie się więcej w miejscach publicznych.
Zasalutowałem mu mówiąc:
– Yes Sir!
Uśmiechnął się i powiedział:
– Miłego pobytu w Dubaju.
Podziękowałem i odjechali. Jakże sympatyczny sposób zwrócenia uwagi za niewielkie wykroczenie, które zostanie zapewne w pamięci, w szufladzie przyjemnych wspomnień. Po wykonaniu jeszcze kilku fotek zabraliśmy się taksówką do hotelu, krótka kimka, śniadanie i podróż na lotnisko skąd polecieliśmy do Luandy. Pierwszy tydzień był bardzo spokojny – adaptacja do gorącego tropikalnego klimatu, delikatne wprowadzenie do treningu, bieganie, siłownia oraz oczekiwanie na wieści z Benfiki. W międzyczasie oczywiście pojawiały się inne tematy ale wszystkie spoza stolicy. Cóż, musiałem brać taką opcje pod uwagę, bo informacje płynące z mediów były negatywne i tak naprawdę czekałem na wyrok. W piątek około południa zadzwonił mój przyjaciel Edi:
– Hej, niestety to już pewne. Benfica nie będzie uczestniczyć w rozgrywkach w tym sezonie. Rozmawiałem z wiceprezesem, to już oficjalne stanowisko klubu.
– Hmm… No to co? Ruszamy z planem B.
– Ok, dam znać jak będę coś wiedział.
W planie B była jak zawsze Academica, z której dzwonili do mnie wszyscy – od prezesa, przez jego prawą rękę, po drugiego trenera, aż wreszcie pierwszego trenera, którym był ojciec mojego kumpla Wilsona – z którym zresztą razem mieszkaliśmy w drugiej części sezonu w Lobito. Inną drużyną była właśnie Sagrada. Dyrektor sportowy chciał, żebym do nich dołączył jeszcze pod koniec 2016 roku, ale wiceprezes Sagrady czuł się urażony po mojej ostatniej odmowie i nie chciał widzieć mojego nazwiska na liście zawodników do pozyskania. Był bardzo konsekwentny i pozostawał niewzruszony na namowy przychylnych mi osób. W drużynie z Dundo miałem jeszcze jednego sprzymierzeńca, trenerem zespołu został Ekrem Asma z którym pracowałem w Academice do Lobito w pierwszym moim sezonie w Angoli. Mimo nastawienia wiceprezesa wspomniana dwójka bardzo chciała abym dołączył do zespołu. W piątkowy wieczór, kiedy jechaliśmy z Kingą na kolację do jednej z luandyńskich restauracji, zadzwonił mój telefon. Spoglądam kto dzwoni. Wiceprezes Sagrada. “O proszę”, pomyślałem, zjechałem na bok zatrzymałem auto i odebrałem połączenie:
– Dobry wieczór, Ramos Sagrada Esperanca.
– Dobry wieczór prezesie.
– Co słychać , wszystko ok?
– Tak wszystko dobrze dziękuje.
– Słuchaj, trener i nasz dyrektor sportowy uważają, że nam się bardzo przydasz. Jeśli chcesz zagrać w Sagradzie, jutro masz być w Bengueli (miasto 20 km od Lobito, gdzie drużyna była na obozie)
– Nie wiem czy dam radę, czy będą miejsca w samolocie.
– Postaraj się, najpóźniej w niedzielę masz być, żeby rozpocząć proces podpisania kontraktu. Mamy mało czasu, żeby zgłosić zawodników.
– Dobrze, do niedzieli będę na zgrupowaniu.
– Tylko pamiętaj – to jest twoja ostatnia szansa i jak mnie wystawisz po raz drugi, drzwi do Sagrady będą zamknięte na zawsze.
– Ok, rozumiem. Do zobaczenia
– Dobranoc – zakończył wiceprezes.
Odłożyłem telefon i poczułem się bardzo dziwnie. Z jednej strony kolejny raz niełatwa sytuacja się rozwiązała i mogłem kontynuować swoją piłkarska przygodę w Giraboli, w jednym z najbardziej zorganizowanych klubów w Angoli. Z innej strony siedziała obok mnie moja druga połówka i ze wcześniejszych naszych rozmów wynikało, że przynajmniej na początku tego roku będziemy osobno na afrykańskiej ziemi. Kinia polubiła swoją pracę, gdzie jest ceniona, zbiera doświadczenia i się rozwija. Dundo to miejsce, w którym ptaki zawracają, myśląc że to koniec świata. Jedyne co mogłaby tutaj robić, to pokazywać im, że jednak tak nie jest, że mogą lecieć dalej. Dlatego najbardziej dojrzałą decyzją było kontynuowanie pracy z innymi zaufanymi Polakami i poukładanie naszego wspólnego życia w dalszej części roku. Decyzja oczywiście nie była łatwa, ale w życiu nie ma idealnych rozwiązań. Dlatego też trzeba wybierać te najlepsze w danym momencie.
Udało mi się złapać samolot w sobotę i dołączyć do drużyny. Spakowałem się tylko na obóz, bo pierwotny plan był taki, że zespół po obozie poleci do Luandy, a później do Dundo. Miałbym więc czas, żeby spotkać się jeszcze z moją Kobietą i spakować więcej rzeczy. Tymczasem okazało się jednak, że samolotem należącym do Endiamy polecimy prosto do Dundo. Ach to nieprzewidywalne piłkarsko-afrykańskie życie!
Dzień przed wylotem znowu zmiana planów, ponieważ okazało się, że kilku nowych zawodników musi odbyć badania wydolnościowe. A można je było zrobić tylko w Luandzie. Jednak jestem szczęściarzem! Polecieliśmy z całą drużyną do Dundo, ale oni wysiedli, a nasza czwórka została w samolocie i ruszyliśmy dalej w stronę stolicy. Z krajowego lotniska w Luandzie odebrał nas wspomniany wcześniej dyrektor sportowy i zawiózł wszystkich do hotelu, żeby wypocząć, a nazajutrz wykonać badania. Prawie wszystkich, bo ja od razu mu oznajmiłam, że jadę do Kingi i jutro rano dojadę sam do kliniki. Uśmiechnął się i kiwną głowa, że się zgadza.
Kindze nic nie powiedziałem, tylko utrzymywałem wersję, że lecimy prosto do Dundo. Niespodzianka się udała. Na drugi dzień badania, kolejnego podróż do Dundo. Co ciekawe, wylądowaliśmy na tym samym czerwonym polu z hangarami (lotnisko w Lucapa), gdzie spędziłem z czarnymi braćmi z Academica Wielkanocną Niedzielę w 2015 roku.
Klub, w którym gram, przedstawiłem wam na początku, dodam tylko, że większość piłkarzy grających tutaj jest spoza Dundo. Dlatego wszyscy mieszkamy razem, w jednym budynku. Razem jemy, razem jedziemy na treningi, zupełnie jakby to było jedno, wielkie, całoroczne zgrupowanie. Trenujemy na naszym stadionie, który w weekendy wypełnia się po brzegi, a kibice żyją każdym zagraniem. Do tej pory zagraliśmy dwie kolejki, w których zdobyliśmy cztery punkty. W obu meczach wchodziłem z ławki rezerwowych, ale liczę, że na trzeci mecz, który rozegramy u siebie, już wyjdę w pierwszym składzie i przywitam się z naszymi kibicami w najlepszy sposób. Całkiem możliwe, że kiedy będziecie to czytać, mecz będzie już rozegrany, dlatego zapraszam was na mojego Facebooka i Twittera żeby sprawdzić wynik oraz sposób w jaki zaprezentowałem się kibicom Sagrady.
Pozdrawiam z głębi Afryki,
Jacek Magdziński