Reklama

Kowboje w westernach potrafią czytać ślady i ruszyć ich tropem. Ze mną na pustyni jest podobnie

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

21 lutego 2017, 10:09 • 13 min czytania 2 komentarze

Dlaczego czołowi kierowcy świata są uzależnieni od środków nasennych? Jak zrobić siku w trakcie rajdu… bez wysiadania z auta? Kto z wielkich sław motorsportu pochwalił Kubę Przygońskiego podczas tegorocznego Dakaru? Co największego nasz zawodnik zgubił na drodze? Jak reagował kilka sekund po wypadku, po którym nie chodził przez ponad trzy miesiące? Zapraszamy do lektury wywiadu z jednym z najszybszych polskich rajdowców.

Kowboje w westernach potrafią czytać ślady i ruszyć ich tropem. Ze mną na pustyni jest podobnie

***

„Większość kierowców na ulicach na mnie trąbi, żebym jechał szybciej”. Po czołowym zawodniku Rajdu Dakar raczej nie spodziewałem się takich słów.

Zawsze poruszam się po drodze sprawnie, ale faktycznie, jeżdżę bez pośpiechu. Kiedy jedzie ze mną żona, to czasem śmieje się i mówi „ale się wleczesz!”. Gdy jestem w aucie sam, lubię posłuchać radia. Ale nie muzyki tylko takich stacji, w których głównie się rozmawia. Nie mam wtedy potrzeby, żeby się specjalnie spieszyć, szybką jazdę preferuję głównie na treningach i podczas zawodów.

Podczas driftu jedziesz nawet z prędkością 217 km/h. Pojawia się wtedy myśl typu: „jeden prosty błąd może kosztować mnie życie”?

Reklama

Profesjonalny kierowca nie zakłada, że coś może mu się stać. Patrzy na sprawę inaczej: jestem dobrze przygotowany, ścigam się całe życie, chcę osiągnąć sukces. Myślenie o zagrożeniach totalnie by mnie ograniczało. Musiałbym jechać wolniej, pewnie zacząłbym nawet hamować tam, gdzie nie trzeba. Nie robię tego, jestem szybki, ale umiem za to zareagować w sytuacjach krytycznych. W rajdach często jedzie się „na styk”, czyli tak, że ledwo uda się zmieścić w dany zakręt czy też przeskoczyć dziurę. W tym roku na Dakarze jechaliśmy ze 160 km/h i nagle za wzniesieniem pojawił się potężny zakręt w lewo, około 90 stopni. Weszliśmy w niego z dwa razy większą prędkością niż powinniśmy, miałem ułamek sekundy, żeby wykonać odpowiedni manewr, a tym samym uniknąć wypadku. Na szczęście udało się.

Przeczytałem niedawno o tobie fajny tekst: jest kierowcą z pokolenia Playstation. Jeździ tak, jakby był w wirtualnej rzeczywistości, nie boi się przekraczać granic.

W sporcie nastały takie czasy, że ludzie szukają coraz większej szybkości, możliwości urwania ułamków sekund. To nie tylko domena rajdowców, ale i chociażby biegaczy na 100 metrów. Wszyscy przekraczamy bariery. Czasem po starcie patrzę na odcinek, który zrobiliśmy i myślę: „Matko, dało się go przejechać aż tak szybko? Wow!”

A co do Playstation: sporo jeżdżę na symulatorach. Wspaniale ćwiczy się na nich daną sekwencję zakrętów, można dzięki temu osiągnąć perfekcję. To nie jest taki sprzęt, jak przed laty, gdy szło się do salonu gier, dostawało kierownicę albo joystick i rozpaczliwie próbowało coś z tym zrobić. Obecnie to bardzo precyzyjne układy, na których naprawdę można potrenować.

Lubisz też wchodzić w nowe projekty, które bywają nieco szalone. Kiedyś ścigałeś się z pilotem samolotu odrzutowego TS-11 Iskra. Na odcinku 1200 metrów osiągnąłeś prędkość 250 km/h, przekraczając linię mety tuż przed nim.

Moim głównym celem zawsze pozostaje to, żeby wypaść jak najlepiej na zawodach, ale wiem w jakim kierunku zmierza świat. Ludzie potrzebują czasem obejrzeć coś spektakularnego i ja takie projekty realizuję. Stąd też pomysł, żeby Felix Baumgartner latał nade mną helikopterem, gdy prowadzę driftowy samochód, 1000 konną Toyotę GT86. Albo kolejny – jazda autem terenowym, połączona z ciągnięciem za sobą snowboardzisty po pustyni. Takie projekty doskonale pokazują, co nasz sprzęt potrafi i co potrafimy także my, jako sportowcy.

Reklama

Na ten rok również mam kilka fajnych „zajawek”,  zobaczymy, czy uda się je zrealizować, to nie jest prosta sprawa. Czasem zrobienie wszystkiego od A do Z zajmuje nawet… dwa lata. Zdradzę, że w 2017 chciałbym pokazać coś, co będzie możliwe do powtórzenia dla przeciętnego fana motoryzacji.

MCH14663-2 (1)

Rozpocząłeś ten rok od świetnej jazdy w Dakarze, w którym zająłeś siódme miejsce. Po wszystkim powiedziałeś: „ Zaskoczenie? Z wodą! To znaczy z taką ilością wody. Woda z nieba, woda na dole, woda na samochodzie, wszędzie woda. Lało właściwie codziennie.” Miałeś wtedy myśl w stylu: „dzięki Bogu, że już nie jadę motocyklem”?

Tak, bo motocykl jest najcięższą kategorią na Dakarze. Jest najszybszy, najniebezpieczniejszy, konkurencja jest największa. Kiedy w styczniu jechałem autem i lało, było zero stopni, nie raz i nie dwa mijałem chłopaków na jednośladach. Zmęczonych, przemoczonych do suchej nitki. Widziałem jak cierpią, doceniałem to, że jestem w samochodzie, a nie na zewnątrz.

Kiedy sam prowadziłeś na Dakarze motocykl zdarzało ci się mówić pod nosem „pierdzielę, nie jadę”?

Oczywiście. Co ciekawe, najbardziej kryzysowy moment człowiek przechodzi tam, gdy wstaje. Jest trzecia w nocy, ciemno, zimno, naprawdę nie chcę się ruszyć, za przeproszeniem, tyłka. Ale jak już wystartujesz, humor się poprawia, dostajesz adrenaliny i walczysz, nie odpuszczasz.

Podczas długiej jazdy motocyklem chyba ciężko utrzymać koncentracje?

To prawda, bo odcinek trwa 5-6 godzin. Każdy dłuższy moment rozluźnienia powoduje błąd. Mam na to swój sposób, stosuję go też za kółkiem. Kiedy jest kiepsko i myśli uciekają chociażby w kierunku wakacji, zaczynam powtarzać sobie w głowie jedną liczbę. Na przykład „23, 23, 23”, bo akurat na tym kilometrze odcinka jestem. Wtedy głowa skupia się na jednej rzeczy i jest po prostu łatwiej prowadzić.

Co najbardziej bolało po takim etapie na jednośladzie?

Dłonie. Podczas jazdy są zaciśnięte godzinami, czasem zdarza się, że w nocy też, bo człowiek nie jest w stanie ich rozluźnić.

Na Dakarze bywa nie tylko ciężko, ale i śmiesznie. Co zabawnego spotkało cię podczas tegorocznej edycji?

Na jednym z odcinków bardzo chciało mi się siku. Mogłem się zatrzymać, ale straciłbym na to ze trzy i pół minuty. Musiałbym rozpiąć się z pasów, wyjść z auta, ogarnąć kombinezon – to wszystko by trwało. Wymyśliłem więc co innego: kiedy w pewnej wiosce jechaliśmy na ograniczeniu prędkości 30 km/h, wciskałem prawą nogą gaz, otworzyłem drzwi, jakoś się wygiąłem, Tom złapał kierownicę no i załatwiłem potrzebę. Był moment, że przez dziury na drodze prawie bym wypadł, na szczęście jakoś się uratowałem (śmiech).

Dziwne akcje są też czasem efektem zmęczenia. Kiedyś na asfaltowej drodze dojazdowej na jeden z odcinków pewien Słowak… uderzył w mój motocykl. Jechaliśmy według przepisów, spokojnie, a on walnął we mnie, obaj się przewróciliśmy.

– Stary, co ty odwalasz?

– Sorry!

Patrzę na faceta i widzę, że jest ledwo żywy, słania się na nogach po tygodniu ścigania. Odpuściłem, nie miałem serca się z nim kłócić.

Ciekawą historię miałeś też w Brazylii. Gość przewrócił się na trasie, a gdy wstał, to był tak skołowany, że zaczął jechać pod prąd. Co jeszcze interesującego przydarzyło ci się za motocyklowych czasów?

Trzy lata temu na Dakarze mieszkałem w camperze z Matthiasem Walknerem. Śpimy i nagle o 2 w nocy Austriak wstaje i zapala światło. Byłem zdziwiony, bo przecież mogliśmy jeszcze podrzemać dwie godziny, a przecież wiadomo, że na takiej imprezie odpoczynek jest kluczowy.

– Co robisz?

– Ubieram się, muszę być gotowy na start!

– Ale mamy jeszcze dwie godziny, idź spać.

Był totalnie skołowany, wszystko mu się ze zmęczenia pomieszało. Nie dość, że już nie zasnął, to jeszcze wycofał się z rajdu, chociaż dzień czy dwa wcześniej wygrał odcinek.

Ile godzin na dobę udaje ci się przekimać podczas Dakaru?

Staram się spać sześć, ale wiadomo, że nie zawsze to się udaje. W tym roku na jednym z odcinków siedzieliśmy w samochodzie ciągiem 21 godzin. Skończyłem prowadzić o 1.30, położyłem się tylko na cztery godzinki. Ale nie narzekam, gorzej ode mnie mają mechanicy, bo kiedy ja odpoczywam oni dłubią przy aucie. Pilot też nie ma łatwo, po etapie przygotowuje przecież jeszcze mapę na kolejny. Na biwaku dakarowym generalnie jest bardzo głośno. Każdy zespół ma swój agregat do produkowania prądu, ciągle ktoś coś sprawdza. Nie są to łatwe warunki do odpoczynku, mnie ratują w tej sytuacji stopery do uszu, ale znam zawodników, nawet tych czołowych, którzy przez te nieustanne hałasy uzależnili się od środków nasennych. Gdyby nie tabletki, po prostu nie daliby rady zmrużyć oka.

Co największego zgubiłeś w trakcie jazdy autem na rajdzie?

Koło zapasowe. Jest usytuowane pod samochodem, wysuwa się z boku. Waży 30 kg, więc to solidny ładunek. Dojeżdżamy do mety, patrzymy: nie ma. W trakcie etapu było tak głośno, że nawet nie słyszeliśmy kiedy się odczepiło.

IMG_1922

Jesteś już lepszym kierowcą niż motocyklistą?

Jeszcze nie. Na motocyklu ścigałem się siedemnaście lat, autem jeżdżę od trzech, więc siłą rzeczy brakuje mi jeszcze trochę doświadczenia. Umiejętność prowadzenia samochodu szybko jednak się u mnie rozwija. Powód? Z jednośladu dosyć łatwo przesiąść się za kółko, bo technika jazdy motocyklem jest trudniejsza niż rajdówką.

W aucie masz trzy parametry: kierownicę, gaz i hamulec. W motocyklu to gaz, hamulec przedni i tylny plus masa człowieka, który w trakcie jazdy się przesuwa. Z tego względu tym drugim jeździ się trudniej.

Bywa, że motocykliści stają się świetnymi kierowcami, a czy ktoś przeszedł drogę w drugą stronę?

No właśnie nie. Taki Krzysiek Hołowczyc jeździ na motocyklu terenowym, ale to jest poziom amatorski i nigdy nie będzie w stanie naprawdę szybko „zasuwać”. Z innymi zawodnikami byłoby podobnie. Nie ma szans, żeby np. Sebastian Loeb został nagle motocyklistą na światowym poziomie, choćby nie wiem ile trenował.

Jacek Czachor powiedział nam w trakcie Dakaru o tobie coś takiego: „W żadnym wypadku nie jest jeszcze zawodnikiem światowego poziomu, trochę mu do tego miana brakuje”.

Nawet powiem ci czego: trzeba po prostu szybciej jeździć! (uśmiech). Pamiętaj, że ja na Dakarze rywalizuję z kierowcami, którzy są ode mnie starsi o dwadzieścia lub więcej lat, jak chociażby Carlos Sainz czy Stephane Peterhansel. To ogromne doświadczenie sprawia, że na teraz są ode mnie lepsi, ale próbuję ich gonić. Ja za kierownicą auta startowałem w Dakarze w tym roku po raz drugi i ukończyłem rajd na 7. miejscu. Wiem, że za rok będę jeszcze dynamiczniejszy niż w 2017, ten dystans do czołówki może się zmniejszać, szczególnie, że jestem najmłodszym kierowcą w elicie, więc sporo ścigania przede mną. Mistrzowie potrafią mnie docenić, na tegorocznym Dakarze kilka ciepłych słów powiedział mi chociażby Nasser Al-Attiyah.

Powiedziałeś kiedyś ciekawe zdanie, mianowicie „umiem czytać pustynię”. Rozwiń proszę tę myśl.

W westernach pojawia się czasem postać kowboja, który potrafi czytać ślady i ruszyć ich tropem. Ze mną jest podobnie. Jestem w stanie dostrzec na piasku ślad, potrafię ocenić czy był zrobiony trzy minuty temu, czy też dzień wcześniej. Jeśli jest świeży, mogę nim podążać nawet i 200 km. Dodam, że to nie jest wrodzona umiejętność, a kwestia zrobionych kilometrów i doświadczenia na pustyni.

Na co dzień trenujesz jednak raczej nie w egzotycznych warunkach, a chociażby na Mazurach.

W Polsce, żeby poćwiczyć rajdówką, trzeba się trochę nagimnastykować. Muszę dogadać się z wójtem danej miejscowości, żeby zamknęli drogę. Kiedy wyrazi na to zgodę, trzeba zaangażować policję i pogotowie, karetka w takiej sytuacji jest obowiązkowa. Dalej: na każdym skrzyżowaniu powinno stać 10-15 osób, które kontrolują, żeby ktoś z boku mi nie wyjechał. Cały dzień takiego treningu to około 150 zrobionych kilometrów. Po wszystkim droga ma koleiny, trzeba ją jeszcze wyrównać. Często po naszych zajęciach wygląda lepiej niż wcześniej, więc wójtowie są zadowoleni (śmiech).

Jeśli natomiast chcę udać się za granicę, warto odwiedzić Maroko. Nie jest aż tak daleko od Polski, łatwo tam wjechać, ma pustynię, wydmy, generalnie tereny są podobne do tych w Ameryce Południowej. Oczywiście nie są to tanie wyprawy, dlatego nie mogę odbywać ich tak często, jakbym tego pragnął. No ale u nas też trzeba płacić.

IMG_0048

Kuba Przygoński-kierowca rajdowy unika na szczęście poważnych wypadków. Kuba Przygoński- motocyklista, złamał kiedyś kręgosłup w Abu Zabi. Zeskoczyłeś z wysokiej wydmy, źle obliczyłeś odległość i katastrofa gotowa.

Wywróciłem się i od razu czułem, że jest bardzo niedobrze. Mocno bolały mnie plecy i ręka, jak się później okazało, zerwałem też mięśnie w łokciu. Moją nadrzędną myślą było wtedy to, żeby wezwać pomoc. Doczołgałem się do motocykla, nacisnąłem czerwony panic button. To powinno wezwać helikopter, ale nigdy nie wiadomo, czy w trudnych warunkach zadziała.

Po tym, jak to zrobiłem, starałem się jak najszybciej odsunąć od maszyny, bałem się, żeby kolejny zawodnik na mnie nie spadł. Tarzałem się po piasku, wydawało mi się, że jestem daleko od motocykla i że to wszystko trwa wieczność. Jak się potem okazało, odsunąłem się od niego zaledwie pół metra. Po wypadku szybko przyjechało dwóch zawodników, pomogli mi, ale ja zupełnie tego nie pamiętam. Po dziesięciu minutach przyleciał helikopter, ja miałem pierwsze wrażenie, że trwało to przynajmniej pół godziny.

Ta kraksa to był efekt twojego gapiostwa?

Nie, w Abu Zabi często bywa tak, że wydmy się ze sobą zlewają. Czasem jest bardzo trudno ocenić, czy się urywają, czy jeszcze ciągną pod górę. To trochę tak jakbyś jechał nartami w super mgłę i nie wiedział, czy śmigasz jeszcze w dół, czy też już masz muldy. Na szczęście nie jechałem szybko – około 40 km/h – ale i tak skok z dziesięciu metrów w dół na płaską powierzchnię wygenerował dużą siłę.

Dzień wcześniej reanimowałeś podczas tej imprezy sportowca, który ostatecznie zmarł. Jakim cudem w ogóle miałeś siłę, żeby po czymś takim wsiąść na motocykl i wystartować?

Teraz myślę, że to był błąd, że nie powinienem wtedy jechać, bo byłem za mocno zdekoncentrowany. A ten człowiek miał podobny wypadek do mnie, też zeskoczył z wydmy, natomiast sama reanimacja… straszna sytuacja. Robiłem, co mogłem, walczyłem o jego życie dwanaście minut, po tym czasie przyleciał helikopter. On nie był świadomy tego, co się działo, stracił przytomność po wypadku. Okropna historia, szczerze to staram się do niej nie wracać myślami. Po tym wszystkim przez dwa lata, gdy widziałem filmy, w których było dużo krwi, źle się czułem, naprawdę kiepsko mi się kojarzyły.

Po twoim wypadku miałeś rehabilitację przez pięć miesięcy po sześć godzin dziennie. Jak w ogóle to wytrzymać? Niektórzy sportowcy mówią, że takie ćwiczenia są straszne, bo ciężko pracujesz, a na początku nie widać żadnych efektów.

Dałem radę, bo miałem cel: jak najszybciej osiągnąć pełną sprawność. Po wypadku zrobiliśmy dużo badań, zobaczyliśmy, że nie grozi mi paraliż, że organizm prędzej czy później się wygoi. Ta wiedza mobilizowała mnie do ciężkiej pracy. W jej efekcie trzy i pół miesiąca po kraksie zacząłem normalnie chodzić. Nie było łatwo dojść do formy, bo przecież leczyliśmy dwa urazy naraz: pleców i łokcia. Dużo prościej wracać do zdrowia, kiedy ma się tylko jedną groźną kontuzję.

Cała ta historia wpłynęła na to, że przesiadłeś się z motocykla do auta?

Tak. Pamiętaj, że ja po rehabilitacji wziąłem jeszcze udział w Dakarze na jednośladzie. Chciałem sobie udowodnić, że nadal potrafię, że mogę. Jednocześnie zauważyłem jednak, że straciłem dużo prędkości i pewności, że goście, z którymi się ścigałem, trochę mi uciekli. Pomyślałem wtedy, że warto byłoby to moje czytanie pustyni wykorzystać w samochodzie, że to będzie fajna kontynuacja sportowej kariery.

Jest szansa, że za kilka lat przejdziesz odwrotną drogę?

Nie, ten etap jest już zamknięty. Wiem, że nie byłbym w stanie przejechać Dakaru na motocyklu z taką szybkością, na jakiej mi zależy. Owszem, mógłbym „zasuwać” przez kilka minut, ale nie parę godzin, więc nie ma to sensu. Skupiam się na samochodzie, na tym, żeby się rozwijać. Początki w aucie są fajne, bo człowiek notuje szybki progres. Na motocyklu miałem już tak, że dobiłem do granicy swoich możliwości i przesunięcie jej choćby o centymetr wymagało niesamowitej pracy. W rajdówce robię na razie większe postępy, mam nadzieję, że ten stan rzeczy utrzyma się jak najdłużej.

Gdyby jazda autami ci się kiedyś znudziła, zawsze możesz przy nich zostać jako inżynier.

Fakt, kończyłem Politechnikę Warszawską, studiowałem kierunek: samochody i maszyny robocze, znam się na tym, mógłbym na przykład konstruować silniki. Zresztą jako motocyklista przez pewien czas sam sobie byłem mechanikiem. Z kolei driftowa Toyota GT86, która ma tysiąc koni mechanicznych, to samochód zbudowany przeze mnie i moich kolegów, ale to ja byłem jego mózgiem konstrukcyjnym. Lubię podłubać pod maską, choć mam na to coraz mniej czasu.

Wracając do studiów: gdy udało się je skończyć, to zostawiłem w dziekanacie Politechniki Warszawskiej duże zdjęcie z autografem. Cztery lata stałem w niekończących się kolejkach do niego, pomyślałem, że jak moi następcy w końcu przekroczą magiczne drzwi, dojdą do biurka pań i zobaczą foto kolegi-sportowca, to zrobi im się raźniej (śmiech). Chyba osiągnąłem zamierzony efekt, ostatnio spotkałem studentów, którzy sami z siebie zagadali i powiedzieli, że ta fotka dodaje im otuchy. Miło!

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. materiały prasowe/przygonski.com

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...