Jeden z najstarszych klubów w Anglii, trzy mistrzostwa, sześć krajowych pucharów i z każdym dniem coraz bledsze wspomnienie lat świetności. Nawet jeśli Blackburn Rovers tak na dobrą sprawę nigdy na stałe nie zagościło w gronie drużyn rozdających na wyspach karty, to jednak miało swój udział przy tworzeniu się pierwszej piłkarskiej ligi w Wielkiej Brytanii. Kilka ostatnich sezonów stanowi niewątpliwie policzek wymierzony w historię ekipy z Ewood Park. Trudno inaczej określić fakt, że tak zasłużonej drużynie obecnie coraz głębiej w oczy zagląda widmo spadku.
Dzisiejsze spotkanie w 1/8 finału FA Cup przeciwko Manchesterowi United mogło jednak choć na chwilę osłodzić ponurą rzeczywistość i przypomnieć fanom The Mighty Blue & Whites, lepsze czasy. Co prawda trener gospodarzy przed meczem starał się przekonywać wszystkich dookoła, że starcie z Czerwonymi Diabłami w obliczu, delikatnie rzecz ujmując, nieciekawej sytuacji w lidze schodzi na dalszy plan, na boisku jak na dłoni widać było, iż chodzi wyłącznie o niezbyt wyszukaną, mającą na celu zamydlenie naiwniakom oczu ściemę. Rzeczywisty cel był bowiem nieco inny – powtórzyć wczorajszy wyczyn Lincoln w potyczce z Burnley.
Rovers starali się dziś zrobić wszystko, by jak najbardziej uprzykrzyć życie United i w jak najlepszy sposób wykorzystać fakt, że Jose Mourinho nie posłał w bój najsilniejszego składu. Pewnie, Blackburn nie zaczęło nagle rozstawiać rywali po kątach i zadawać im pytania, z którego zasłynął niegdyś Patryk Małecki. Najwięcej zagrożenia gospodarze stwarzali sobie po stałych fragmentach, dośrodkowaniach czy indywidualnych błyskach Marvina Emnesa.
Tak czy siak, krzywdzące byłoby stwierdzenie, że wyszli na murawę, by zastosować cementowaną bożą opatrznością murarkę. Więcej – dość szybko udało im się wyjść na prowadzenie. Najpierw wspomniany przed sekundą Emnes postraszył Romero bardzo dobrym uderzeniem zza pola karnego, które Argentyńczyk zdołał jednak z trudem odbić. Po chwili Holender błysnął raz jeszcze – tym razem już z wymiernym efektem – posyłając świetne podanie zamienione na gola przez Grahama. Jak to jednak bywa w tego typu potyczkach, wystarczył jeden błąd, by wszystko musieć budować od nowa. Do przerwy było już 1:1 – obrońcy Blackburn kompletnie pogubili się w ustawieniu, prostopadłą piłkę dostał Marcus Rashford, który na hektarze wolnej przestrzeni minął bramkarza i trafił na pustaka.
Najlepszy dowód na to, że dla Manchesteru nie był to bezproblemowy spacerek? Coraz bardziej wystraszony ewentualną koniecznością rozegrania drugiego meczu Mourinho na pół godziny przed końcem postanowił wpuścić swoje najważniejsze armaty – Zlatana Ibrahimovicia i Paula Pogbę. Pierwszy z nich koniec końców zakończył romantyczny sen kibiców i zawodników Blackburn. Szwed na kwadrans przed finiszem otrzymał długie podanie z głębi pola, następnie zaś spokojnie uderzył obok bramkarza. United mimo wszystko nawet po objęciu prowadzenia nie mogli zyskać poczucia pełnego bezpieczeństwa. Na ostatniej prostej Rovers mieli jeszcze kapitalną okazję, ale bardzo dobrze interweniował Sergio Romero.
Choć gloryfikowanie pięknych porażek nie zawsze wydaje nam się właściwym zabiegiem, dziś naprawdę trudno nie pochwalić dzielnego Blackburn. Cóż, mamy nadzieję, że po powrocie do smutnej na ten moment rzeczywistości starcie z United zadziała na piłkarzy Rovers motywująco. Najzwyczajniej w świecie szkoda by było, gdyby klub o tak bogatej historii za chwilę zaczął się rozbijać po trzecim poziomie rozgrywkowym.
* * *
W drugim z dzisiejszych spotkań Tottenham nie miał najmniejszych problemów, by rozprawić się z innym drugoligowcem – Fulham. Mauricio Pochettino w odróżnieniu do Jose Mourinho swoim zwyczajem posłał na murawę w zasadzie cały pierwszy garnitur. Wszystkie trzy bramki dla Kogutów w spotkaniu bez większej historii strzelił Harry Kane.