Trudno wyobrazić sobie mniej wdzięczną rolę niż ta, jaką w tym sezonie pełni w Legii Łukasz Broź. Jeszcze latem prawy obrońca mógł mieć nadzieję, że zła karta się odwróci, bo w końcu z zespołu odszedł Artur Jędrzejczyk. Jeszcze u trenera Czerczesowa był numerem dwa na swojej pozycji i częściej pojawiał się na boisku, niż rywalizujący z nim Bartosz Bereszyński. Natomiast tej zimy jego sytuacja wydawała się już zupełnie beznadziejna i właściwie można zaryzykować stwierdzenie, że temat odejścia piłkarza nie trafił na wokandę tylko z jednego powodu – z Ajaksem nie mógł zagrać wracający do Legii Jędrzejczyk.
Rzecz jasna za taką a nie inną pozycję w drużynie w największej mierze odpowiada sam Broź, który jesienią po prostu nie bronił się na boisku. Najlepszym podsumowaniem jego dyspozycji był fakt, że jako jedyny piłkarz pierwszej drużyny nie zaliczył ani minuty w Lidze Mistrzów (sześć razy przesiedział cały mecz na ławce rezerwowych). Występy w najbardziej elitarnych rozgrywkach w swoich CV mogli zapisać Langil, Aleksandrov, Cierzniak czy Wieteska, natomiast Łukasz nie dostał nawet minuty. I musiało to być dla niego tym bardziej bolesne, bo przed dwoma laty był ważną częścią drużyny, która zmiażdżyła Celtic na boisku, a z gry o elitę odpadła w wiadomych okolicznościach. A teraz, kiedy w końcu udało się awansować (w czym Broź wydatnie pomógł zaliczając 180 minut z Dundalk), jego piłkarskie marzenie zostało zabite decyzjami sztabu szkoleniowego.
Zimą Broź nawet przez chwilę nie mógł poczuć się bliżej miejsca w podstawowym składzie, bo jeszcze zanim sprzedano Bereszyńskiego, pozyskano Jędrzejczyka. I to tym razem nie na kilka miesięcy, ale na stałe – oferując mu ogromny kontrakt i wiążąc z nim wielkie nadzieje. Przy “Jędzy” Broź praktycznie nie będzie miał szans na grę, czego przecież doświadczył już przed rokiem, oglądając jego popisy w pozycji siedzącej. To wszystko zebrane do kupy spokojnie mogłoby sprawić, by Łukasz poczuł się w Legii jak piąte koło u wozu. I pewnie tak by w istocie było, gdyby nie dwumecz z Ajaksem.
Dwumecz, przed którym nagle całe legijne środowisko znów trzymało za niego kciuki, by zdążył wyleczyć kontuzję i wystąpić od pierwszych minut. I tak naprawdę Broź miałby pełne prawo zawieść, każdy by to zrozumiał. Bez rytmu meczowego, formy, zdrowia i uznania w oczach sztabu szkoleniowego (co wyszło w LM) Łukasz był niemal pewniakiem do wykręcenia jakiegoś numeru. Tymczasem on podołał zadaniu i zrobił swoje. Co prawda nie mieliśmy z jego strony jakichś fajerwerków, ale też – a raczej przede wszystkim – niczego nie zawalił. Pamiętamy, że to jego stroną poszedł atak, z którego de facto padł gol, ale też wina Brozia nie była tam największa. Fakty są takie, że czyste konto to w dużej mierze zasługa także i tego zawodnika. I naprawdę ciężko zakładać, że gdyby z Ajaksem mógł jednak zagrać Jędrzejczyk, to wynik byłby dla Legii bardziej korzystny.
Jakkolwiek spojrzeć, zawodnikowi należą się pochwały, bo niejeden piłkarz zareagowałby znacznie gorzej na zaistniałą sytuację. Broź grał z Ajaksem ze świadomością, że koniec przygody z Ligą Europy może być dla niego równoznaczny może nie końcem, ale poważnym ograniczeniem występów praktycznie do samego końca sezonu. Inna sprawa, że takimi występem jak wczoraj – w którym udowodnił, że rola zadaniowca nie jest mu straszna – jest w stanie wiele sobie wygrać, jeżeli już nie w samej Legii, to w kontekście transferu do innego kluby.
Dziś natomiast Broź może bez wstydu spojrzeć w lustro, ze świadomością, że zero z tyłu z Ajaksem to sukces, który w dużej mierze idzie też na jego konto.
Fot. FotoPyK