Nie jest tak utytułowany jak Tomasz Adamek, ani tak popularny jak Artur Szpilka. Ale to on wydaje się być w tej chwili najlepszym polskim pięściarzem. Jest niepokonany i żądny sportowych wyzwań. Mówi, że zbyt ciężko trenuje, aby obijać kelnerów. Czy Maciej Sulęcki będzie naszym kolejnym mistrzem świata?
– Kiedy patrzę jak trenuje, widzę u niego totalne zaangażowanie, dążenie do doskonałości. To perfekcjonista, pięściarz bardzo skoncentrowany. Czy ćwiczy sam, czy pomaga mu Paweł Kłak – w każdej sytuacji widać, że jest realizatorem swojego programu – komplementuje Sulęckiego jego były opiekun, trener Andrzej Gmitruk. Panowie spotykają się regularnie w Legia Fight Club, gdzie „Striczu” doskonali umiejętności przy okazji pobytów w Polsce.
To właśnie Gmitruk stał w narożniku Sulęckiego podczas jednej z jego najważniejszych potyczek. W listopadzie 2014 r. warszawiak zastopował Grzegorza Proksę, zawodnika mającego za sobą bój o mistrzostwo świata z Giennadijem Gołowkinem. – Byłem przekonany na milion procent, że Proksa znokautuje Sulęckiego. W ogóle nie dochodziła do mnie myśl, że może być inaczej. Sparowałem z Grześkiem, bił wszystkich – wraca pamięcią Maciej Miszkiń. Ekspert boksu i były kolega z grupy Proksy nie był odosobniony w takim twierdzeniu. Piotr Momot z Ringpolska.pl także stawiał na gładką wygraną faworyzowanego „Super G”. – Ten pojedynek uświadomił mi nie tylko, jaki regres z walki na walkę robi Proksa, jak świetnie rozpracował go Gmitruk, ale i że nie doceniałem Maćka. Myślałem, że jest to pięściarz, którego da się złamać w ringu. Sądziłem, że wystarczy usiąść na niego i będzie po zawodach. Okazało się, że wcale nie jest to takie proste. On naprawdę dojrzał i pokazał w tamtej walce jaja.
Proksa jest członkiem Rady Nadzorczej jednego z oddziałów BPS. Dwa dni po konfrontacji z Sulęckim miał w banku naradę. – Przyszedłem na nią. Chociaż po walce z Maćkiem do mojej sytuacji najlepiej pasował cytat z „Kariery Nikosia Dyzmy”. Główny bohater spogląda w lustro po rządowym rauszu i mówi: „kompletna korozja”.
Według znawców tematu boksującego pierwszy raz w Polsce byłego mistrza Europy zjadła presja. Jego pewność siebie w czasie przygotowań miała topnieć z minuty na minutę. Przytłaczała go świadomość, że wszyscy oczekują, iż ubije gówniarza. Tuż przed pojedynkiem Proksa był tak nienaturalnie pobudzony, że w szatni rozwalił sobie rękę. – Nie mógł zapanować nad emocjami, w efekcie czego w ringu zobaczyliśmy 20% tego, co prezentował na sparingach – relacjonuje Momot. – Natomiast nie umniejsza to sukcesu Maćka. Po tej walce uwierzyłem, że to jest gość, z którego może być mistrz świata.
Miszkiń dostrzegł w „Striczu” nadzieję polskiego boksu nieco później. – Wiedziałem, że w Krakowie to przede wszystkim Grzesiek był słaby. Dlatego Sulęcki musiał mnie do siebie przekonać kolejnymi walkami. I faktycznie to zrobił. Maciek napatrzył się w Stanach na swobodną, bliską obronę i przestał się czegokolwiek obawiać. Dalej wykorzystuje swoje warunki fizyczne, ale i nie boi się wpuścić rywala do półdystansu. Czuje, że nie musi sprawdzać w każdej walce swojego charakteru. Mój punkt widzenia zmienił się o 180 stopni, bo dawniej uważałem, że jest miękki. Że nie wytrzyma ani fizycznie, ani mentalnie starcia z mocno bijącym zawodnikiem. Jak jeszcze boksowałem, bardzo chciałem z nim walczyć. Teraz moje szanse w konfrontacji z Sulęckim byłyby dużo mniejsze. Zrobił bardzo duży progres.
27-latek zajął miejsce Proksy w KnockOut Promotions i związał się umową z Alem Haymonem. Z zawodnika z zaledwie trzema nokautami na koncie, stał się zabójcą, który każdy możliwy pojedynek kończy przed czasem. – Kiedy nokautuje się takiego gościa jak Grzesiek, wszystko staje się łatwiejsze. Często jedna walka robi z ciebie mężczyznę, niesamowicie cię buduje. Nagle wiesz co masz robić, bijesz z większym przekonaniem – uważa Momot.
Trenujący na Florydzie pod okiem Chico Rivasa pięściarz pozbawił złudzeń kolejno: Cunninghama (Darryla, nie mylić ze Stevem), Rodrigueza Berrio, Findley’a (dawny pogromca Andrzeja Fonfary) oraz Centeno Juniora. Polak przełamał niepokonanego Amerykanina dwie minuty przed końcem dziesięciorundowego starcia. Po Proksie był to najważniejszy egzamin w jego zawodowej karierze. – Wyszedłem do tej walki nie żeby ją wygrać, ale żeby rozerwać go na strzępy – wspomina w rozmowie z Łączynaspasja Sulęcki. – Nie szanował mnie przed pojedynkiem, nie zrobił odpowiedniej wagi i w momencie, kiedy posłałem go na deski byłem bardzo usatysfakcjonowany. Cieszyłem się z takiego obrotu spraw.
Swoją przygodę z boksem warszawiak rozpoczął w wieku jedenastu lat, po jednej ze szkolnych awantur. Na Halę Mirowską, gdzie na piętrze trenowali pięściarze Gwardii, przyprowadziła go mama. – Byłem niegrzecznym dzieckiem, rozrabiaką. Ciągnęło mnie tam, gdzie działo się coś złego – opisuje w materiale „To Jest Boks”.
Wcześniej, podobnie jak dziadek, ojciec i brat, spędzał czas na piłkarskim boisku. Nie szło mu, ponieważ zamiast piłki kopał… kolegów. „Striczu” nie jest jedynym pięściarzem, który okazał się zbyt agresywny, by uprawiać najpopularniejszy sport świata. Kończący powoli zawodową karierę Rafał Jackiewicz do dziś utrzymuje, że najlepszą „wątrobę” w życiu sprzedał sędziemu A-klasowych rozgrywek. – U mnie też czerwone kartki sypały się ostro. Raz pobiłem się z kolegą z tej samej drużyny. Poszło o to, który z nas ma wykonywać rzut wolny. Sędzia jeszcze przed wykonaniem stałego fragmentu gry wręczył nam po czerwieni. Jak wchodziłem na murawę, to chciałem grać od razu na wszystkich możliwych pozycjach. Jestem indywidualistą – zaznacza Sulęcki.
W czasach szkolnych nie chciał się uczyć, za co dostał od rodziców szlaban na boks. Bić lubił się od zawsze. Od dłuższego czasu nie kręcą go już jednak bójki na ulicy. Wie, że nikt mu za nie nie zapłaci.
A zarabiać ma coraz więcej. – Sulęcki ociera się o przedsionki walk telewizyjnych. Jest w stajni Ala Haymona i kiedyś ten debiut na antenie musi uzyskać. Tym tłumaczę jego przenosiny do kategorii junior średniej – kombinuje Miszkiń. – Po zakontraktowaniu starcia Gołowkin-Jacobs, Sulęcki musiałby pokonać niezwykle ciężkiego rywala. A skoro już walczyć z naprawdę wymagającym przeciwnikiem, to najlepiej od razu o tytuł. Ok, w dywizji średniej czempionem jest Bill Joe Saunders – gość do zrobienia przez Sulęckiego. Natomiast jeżeli do tej walki by nie doszło, Polak mógłby się bić ze wspomnianym Jacobsem, Quillinem czy Charlo. To wszystko bardzo podobny poziom, a na szali tytułu brak. W dywizji do 69 kg po odejściu Mayweathera pasy się rozmyły. Alvarez i Cotto robią ucieczki do wagi wyżej. Oni będą walczyć z nazwiskami, a nie z młodymi byczkami.
Miszkiń chwali niespodziewaną decyzję Sulęckiego. Stawia, że w kategorii junior średniej swoje zrobią warunki fizyczne Polaka (185 cm wzrostu) i właśnie w tej dywizji będzie mu łatwiej sięgnąć po mistrzowski tytuł. Innego zdania jest Momot. – W kategorii średniej, poza Gołowkinem, Sulęcki już dzisiaj mógłby wygrać z każdym. Waga do 69 jest znacznie mocniej obsadzona. Pięściarze w niej rywalizujący wcale nie są słabsi fizycznie, a charakteryzuje ich lepsza technika i dużo większa szybkość. Według mnie „GGG” zunifikuje pasy i w przyszłym roku przeniesie się do wagi superśredniej. Maciek jest w czołowej dziesiątce niemal wszystkich rankingów, więc na pewno walczyłby o któreś z wakujących trofeów.
Czyżby Sulęckiemu brakowało zatem cierpliwości?
– Gdyby był pięściarzem, który mocno kalkuluje w życiu nie zrobiłby takiego kroku. Ale jest facetem, który lubi ryzyko. Ten ruch pokazuje ambicje Maćka – kontynuuje Momot.
– Umówmy się, te przenosiny to duże wyzwanie, lecz cele są do realizowania – zauważa Gmitruk. – Dużo będzie zależało tutaj od organizmu Sulęckiego. Zawodnik musi poznać go w nowej świadomości metabolicznej. Odpowiedzieć sobie na pytania: czy utrzymuje motorykę, czy wciąż ma dobry refleks. No i jak jest z kondycją.
Jeszcze przed pojedynkiem z Proksą polski prospekt ważył 86 kilogramów. Teraz nie ma u niego okresu poza sezonem.
– Jest cały czas w treningu, mimo że nie ma wyznaczonej żadnej walki. To mi imponuje. Jest zdyscyplinowany, trzyma wagę. Ma świadomość, w jakim miejscu się znalazł i co chce osiągnąć. Poczynił największy postęp spośród wszystkich polskich pięściarzy – docenia niedoszłego rywala Miszkiń.
– Czy jest naszym numerem jeden? – zastanawia się Momot. – Być może, ale musi to jeszcze udokumentować. Fonfara i Głowacki przegrali w zeszłym roku walki, ale pokonywali już zawodników na światowym poziomie. Sulęcki wciąż czeka na wielki pojedynek.
„Striczu” nie boi się żadnego z potencjalnych rywali. Nie kręcą go rankingi, chce być najlepszym z najlepszych. Napędza go perspektywa kolekcjonowania tytułów. – Ci ze szczytu piramidy też mają dwie ręce i dwie nogi. Chętnie porozmawiam z nimi w ringu – powtarza. Pragnie idealnie zadawać lewy prosty, perfekcyjnie chodzić na nogach. A jeżeli coś sobie postanowi, potrafi być uparty jak osioł. Bo od lat wszędzie chce grać pierwsze skrzypce. Czy za jakiś czas areną jego występów będzie MGM Grand?
HUBERT KĘSKA