Reklama

Był mistrzem komputerowych rajdów, a potem zaczął się ścigać w realu

redakcja

Autor:redakcja

06 lutego 2017, 12:27 • 13 min czytania 9 komentarzy

Gdy latami napieprzał w „Colina McRae”, nie miał pojęcia, że uprawia e-sport. Prowizoryczną kierownicę zamienił na sportową kabinę, sączący się z głośników głos Krzysztofa Hołowczyca na znajomość z czołowymi polskimi rajdowcami. Kiedyś godzinami nie wychylał nosa poza wirtualny świat, dziś nie ma czasu, żeby odpalić kompa. Jakub „Colin” Brzeziński szybko zorientował się, że w realu nie znajdzie przycisku „escape”. Prywatnie pasjonat „Pieska Leszka” oraz pierogów ruskich ze schabowym na jednym talerzu.

Był mistrzem komputerowych rajdów, a potem zaczął się ścigać w realu

Tuż po tym, jak Robert Kubica zdobył mistrzostwo świata WRC-2, imprezowaliśmy z jego pilotem. Domówka w Krakowie, na miejscu czterech czołowych polskich zawodników. Kiedy chlanie rozkręciło się na dobre, Maciek Baran wziął do ręki mazak i zaczął rysować na tablicy podobizny gości. Jednego narysował łysego, drugiego grubego. Aż nagle doszedł do mnie. Tak myśli, myśli i przypomniał sobie, że rozmawialiśmy wcześniej o kapciu, którego złapali zahaczając o korzeń podczas Rajdu Polski. Doskonale kojarzyłem to miejsce, bo znam na tamtej trasie każdy kamień i drzewo. Łapał się za głowę: „Skąd ty to wszystko wiesz?!”.

A ty po prostu pracowałeś długo jako tzw. szpieg.

Trzynaście lat pomagałem Tomkowi Kucharowi. Szpieg to taka postać w teamie, która musi precyzyjnie poznać każdy odcinek i godzinę przed startem doradzić załodze, jak najlepiej pojechać.

Maciek chwycił pewniej mazak i narysował psa. Bo „ty masz wszystko wyniuchane”. Wstawieni umówiliśmy się, że każdy wrzuca dzieło Barana na profilówkę. Słowo się rzekło. Ktoś zrobił screena aktywnych osób, a tam obok siebie osiem rysunków. Kiedy rano obudziliśmy się na kacu, to wszyscy wywalili te foty. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Potem piesek wskoczył na nasze ciuchy, na rajdówkę. Szpiegowanie to charakterystyczny etap mojego życia.

Reklama

Kuchar dołączył cię do zespołu w 2005 r. Na początku nie pamiętał twojego nazwiska, więc długo przedstawiał cię: „Colin”.

Nawet moja babcia tak na mnie mówi!

Przyjęło się.

Byłem na wszystkich polskich i europejskich turniejach w „Colina McRae”. Bardzo często na finały zapraszani byli specjalni goście, zwłaszcza kierowcy. Na jednym pojawił się Tomek. Właśnie wrócił z rajdowych mistrzostw świata i ponieważ znów zaczynał jeździć w Polsce, postanowił stworzyć nowy zespół. Pamiętam jak obskakiwałem go na tamtych zawodach. Zasypywałem opowieściami, jak bardzo jestem zafascynowany dyscypliną. Że gram po pięć godzin dziennie…

To niemożliwe, że przez całą podstawówkę ani razu po szkole nie wyszedłeś na dwór.

No tak, naprawdę! Wracałem do domu o 13-tej, wyrzucałem rzeczy z plecaka, zakładałem go na oparcie i… zapinałem pasy. Zdjętą ze ściany półkę wsadziłem pod biurko. Postawiłem ją na krótszym boku, dnem w moja stronę i narysowałem na niej różne guziki. To był mój kokpit.

Reklama

Do której grałeś?

Do dwudziestej, potem rodzice chcieli oglądać filmy. Dlatego nie zamierzałem tracić ani  sekundy! Grałem, żeby być blisko dyscypliny.

Gdy już rodzicom brakowało pomysłu, jak wygonić cię sprzed ekranu komputera, używali ostatecznego argumentu: „może byś chociaż na rajd pojechał?”. Od pierwszego wszystko się zaczęło. Miałeś 11 lat i nie za bardzo chciałeś dotknąć czegoś nieznanego.

Nie było co robić w weekend, nudziłem się. Ojciec pracował w firmie, która sponsorowała jedną z załóg i stąd myśl, żeby zobaczyć popisy Hołowczyca, Kuliga i Herby. To był otwierający sezon MP Rajd Zimowy. Najważniejsze, że stanęliśmy w odpowiednim miejscu przy trasie. Wielu kibiców wybiera miejsce, gdzie dużo widać. Moim zdaniem znacznie lepiej objąć wzrokiem krótszy odcinek, ale stanąć bliżej. Zakochałem się w dyscyplinie, o której nie miałem zielonego pojęcia. Rajdy znalazły się w szufladce „fajne” i później wszystko zaczęło dziać się lawinowo.

Wyprosiłeś tatę o „Colina McRae Rally”. Z czasem pojawiły się wspomniane turnieje.

I w każdym udawało mi się coś wygrać! Tu kierownicę, tam monitor, wreszcie komputer. Dla dzieciaka to było jak trafienie szóstki w totka! Tych turniejów było kilkadziesiąt.  Świadomy swojej siły, zabierałem na kolejne wielką torbę na nagrody. To, co wygrałem, wystawiałem od razu na Allegro. Odkładałem na swoje pierwsze auto.

Twój debiutancki kontakt z rajdówką nie należał do przyjemnych.

Kolega testował corollę. Następnego dnia miałem egzamin na prawo jazdy, chciałem wyczuć sprzęgło. To była moja pierwsza prawdziwa styczność z samochodem. Nauki jazdy nie liczę, bo przemieszczanie się po mieście to zupełnie inny temat. Jako mistrz wirtualnych rajdów uważałem się za nie wiadomo kogo. Ruszyłem. Dwójka, trójka, nie minęło 200 metrów i zaliczyłem dachowanie. Na pierwszym zakręcie zrolowałem auto.

Poszedłeś dzień później na egzamin?

Tak, zdałem po szkole, z tym nie było problemu. Ale byłem mocno przestraszony. Najtrudniejsze było to, żeby rodzice nie dowiedzieli się, że muszę odkupić komuś samochód. Wiesz, chodziłem wtedy jednak do liceum. Zaraz po kraksie wróciłem do domu, przykryłem się kocem i trochę poryczałem. Przez kilka pierwszych dni zachowywałem się jak baba. Na szczęście miałem pieniądze z nagród. Szybko naprawiłem szkody.

Wrażliwy z ciebie człowiek. Łezka w oku zakręciła ci się także podczas Rajdu Portugalii.

Bo przejazd kultowym odcinkiem Fafe to jak występ na Camp Nou dla kibica futbolu.

Pamiętam jak przez wiele lat, jako dzieciak, jeździłem po osiedlu rowerem, oklejonym w barwy Leszka Kuzaja. Wielokrotnie puszczałem sobie na walkmanie «Rajd z Hołkiem», który leciał wtedy na Wizji. M.in. godzinną relację z Portugalii. W ilu momentach wracałem do hasła «fafe», «hopa»…”.

Często ryczę na rajdach. Przez większość życia marzyłem, aby uprawiać sport, którym się dzisiaj zajmuję. Nie jestem bogaty z domu. W młodości nawet nie wyobrażałem sobie, że mogę w przyszłości jeździć najlepszą rajdówką świata, walczyć o czołowe lokaty w Polsce i brać udział w mistrzostwach globu. Ścigać się na odcinkach, które znałem z Colina! Widzisz, nawet teraz gniotę na sto razy rękawiczkę, gdy o tym mówię.

Czteronapędowa Fiesta R5 rozpędza się do setki w trzy sekundy. Naprawdę chciałeś zastawić mieszkanie, byle tylko zdobyć ten samochód?

Jeśli żona by się zgodziła, to tak, zastawiłbym. Chyba nikogo nie zdziwi, że nie była przychylnie nastawiona do tego pomysłu. (śmiech) Kiedy zacząłem ją męczyć, na szczęście pojawiła się firma Go+Cars. Powiedzieli: „zapraszamy”.

Dlaczego nie masz w domu drzwi?

Już mam, ale faktycznie, długo nie było. (śmiech)

Kiedy zacząłem startować – mimo że miałem osobę, która mi pomagała – i tak swoje wydałem. Dookoła rajdów jest tyle tematów… Weźmy nawet dzisiaj, mamy testy. Samochód rajdowy kosztuje 1,5 miliona złotych, każdy przejechany kilometr to koszt rzędu 800 zł. Weekend rajdowy wynosi nas prawie 200 tys. Skąd się to bierze? Przegląd motoru w R5-tce trzeba zrobić co 1500 km. Wykonać możesz go tylko w fabrycznym oddziale Forda w Wielkiej Brytanii. Kolejne 20 tys., tym razem euro. Po dwóch dniach intensywnej jazdy skrzynia zwykle nadaje się do wymiany – 10 tys. Do tego amortyzatory, opony.

Nie myślało się więc o drzwiach czy firankach. Był materac, była łazienka…

A co gdy odwiedzili was znajomi?

Łazienkę mamy naprzeciwko kuchni. Początkowo osłonę stanowił ręcznik. Znajomi  zaczęli jednak czuć się u nas na tyle swobodnie, że został zdjęty. Impreza w kuchni, a tam ktoś siedzi na „dwójce”. (śmiech)

Na starcie kariery rajdowca pomagał ci… twój kursant. Trzy lata temu człowiek, którego szkoliłeś, zaproponował ci jazdę w swoim citroenie.

Grzegorz Czarnecki z Krakowa, mój dobry przyjaciel. Ja już miałem licencję, on zapowiedział, że szybko zrobi i pojedziemy sobie w jakimś rajdzie. Wystartowaliśmy w tzw. drugiej lidze i o dziwo triumfowaliśmy w generalce. Spodobało nam się. Drugie, trzecie, czwarte zawody – same zwycięstwa i wicemistrzostwo Polski (końcowa klasyfikacja uwzględniała dziesięć startów – przyp. HK). Fajne rozpoczęcie.

Zanim postanowiłeś uczyć rajdowej jazdy, szkoliłeś z bezpiecznej w szkole wzmiankowanego Kuchara.

Jak tak trułem mu, że chciałbym jeździć, to w końcu zaproponował, żebym wpadł na testy.

Nie zraził go twój brak doświadczenia?

Tomek wychodził z założenia, że lepiej mieć kogoś świeżego i poświęcić mu rok, niż gościa ze środowiska skażonego przeróżnymi tematami.

Po testach dołączyłem do zespołu Kuchara. Ja, uczeń drugiej klasy liceum. Od tego momentu pojawiałem się na wszystkich rundach RSMP. Zostałem także instruktorem w otwartej później przez Tomka Akademii Bezpiecznej Jazdy. Trzon kadry nauczycielskiej stanowili czołowi zawodnicy kraju. Uczyliśmy zwykłych kierowców. Minimum 200 grupowych szkoleń w roku. Dobrze poznałem świat z perspektywy prawego siedzenia – kilka lat, kilka tys. kierowców. Cenna, wnikliwa obserwacja, co może stać się z samochodem po wykonaniu pewnych odruchów. Wynajmowaliśmy hotele, wieczorem siadaliśmy i omawialiśmy zajęcia. Dyskusje bywały gorące, bo nie ma złotej recepty na jazdę, jednego sposobu. Co najwyżej jest ogólny wyznacznik, jak powinno się jeździć. Ja przez 10 lat funkcjonowania w Akademii rozkładałem każde zachowanie na drodze na czynniki pierwsze.

Z czasem ludzie zaczęli przychodzić do mnie prywatnie, prosili o pomoc w zakresie techniki jazdy sportowej. Odsunąłem się od Tomka i otworzyłem własną działalność. Dziś prowadzę szkolenia z jazdy rajdowej dla kierowców z różnych dyscyplin sportu samochodowego.

Szkoliłeś choćby Adama Małysza. Z „Orłem z Wisły” łączy cię słabość do pierogów ruskich.

Co to jest za gaduła! Pamiętałem go z telewizji, gdy powtarzał w kółko: „liczą się dwa dobre skoki” i w życiu bym się nie spodziewał, że przebywając za parę lat w jego towarzystwie będę musiał pisać podanie o głos. Ilekroć się rozgadywał, wyrywałem kartkę z zeszytu i wysoko ją podnosiłem. (śmiech)

Przygotowywałeś go do zawodów cross country?

W każdej dyscyplinie motorsportowej obowiązuje ta sama technika jazdy. Nieważne czy jedzie się po asfalcie, czy po pustyni na Dakarze. Sposób jazdy jest taki sam, tyle że do nawierzchni należy dobrać odpowiednie odruchy – punkty hamowań, momenty skrętu. Z Adamem ćwiczyliśmy poprawę techniki jazdy, zwiększenie prędkości, tempa. Dbaliśmy o pewność i bezpieczeństwo przejazdu. Do dzisiaj mamy bardzo fajny kontakt.

colinmałysz

Co dokładnie robi rajdowy szpieg?

Zapoznaje się z odcinkiem, z każdym szczegółem trasy. Robi się to zawsze trzy dni przed rajdem. Wykonywałem sto przejazdów za Tomka, by potem przekazać mu przydatne informacje. Dla takiego żółtodzioba jak ja to była fantastyczna funkcja. Niby ósmy pionek, którego nigdzie nie widać, ale ma do czynienia rywalizacją, jest na rajdzie. Obmyśla koncepcję jak najszybciej przejechać daną partię odcinków. To mi pasowało.

Później, jak testowałem jakąś grę, wyskakiwała mi gęsia skórka, kiedy przejeżdżałem po znanym fragmencie drogi. Kojarzyłem, że jest tam niebezpiecznie. Te dzisiejsze doskonale  odwzorowują ukształtowanie terenu. Producenci biją się o jak największy realizm.

Zdarza ci się jeszcze grać?

Dzisiaj gram tylko z żoną. Muszę ją zamieszać, wybłagać, żeby mnie czasami wypuściła na miasto. (śmiech)

Colin poszedł w odstawkę?

Wielu kierowców pomiędzy rajdami trenuje na symulatorach, żeby porobić kilometry. Ja prawie codziennie jestem gdzieś rajdówką, więc tego nie potrzebuję. Właśnie zaczynamy przygotowania do sezonu. Sytuacja idealna. Wczoraj, dzisiaj testy, jutro jedziemy na WOŚP (rozmawialiśmy 13 stycznia). W poniedziałek podróż do Monte Carlo – kolejne próby, w weekend oglądanie rajdu, by za rok móc w nim skutecznie rywalizować. Wracamy z Monako i testujemy na północy. Jeśli mam wolne, to wolę posiedzieć na ogródku lub zwyczajnie popatrzeć w sufit. Chwilę nie myśleć o rajdach. Oczywiście zawsze wyciągam telefon i oglądam jakieś on boardy. (śmiech)

Rafała Sonika na testy i zawody wozi osobisty szofer. Jak ty dojeżdżasz?

Po WOŚP wracam do rodzinnego Poznania pociągiem, stamtąd mam wylot. Nie raz wsiadam w autobus. Jestem chłopak z osiedla, a nie jakiś lord. Z osiedla i sprzed komputera. (śmiech)

Ile robisz kilometrów rocznie?

Nie liczę. Generalnie na co dzień nie lubię poruszać się samochodem. Jeżdżę bardzo wolno i zasypiam za kierownicą. (śmiech)

Najwięcej kilometrów robię oczywiście w sportowych autach. Kiedyś jedna z film paliwowych zaprosiła mnie na event. Testowałem paliwo, które miało niebawem trafić do otwartej sprzedaży. A żeby warunki były niezmienne, hermetyczne, to zarezerwowano lotnisko. Zrobiliśmy tam zapętloną trasę. Główny pas, droga kołowania – 10 km. Miałem podstawione trzy samochody. Chodziło o to, żeby chociaż jeden dojechał. Miałem poruszać się w miarę szybko, a przede wszystkim zaliczyć 60 tys. kilometrów. Auto mogło być wyłączone między drugą a szóstą rano. Cała operacja trwała pół roku, co kilka tys. przeprowadzano badania. Jak przejechałem pierwszą dychę, to zrozumiałem, że jazda nie zawsze musi być fajna. Jezu Chryste, 60 tys. po jednej pętli! Nigdy więcej.

Na twojej stronie napotkałem na złotą myśl Waltera Röhrla: „Samochód jest dopiero wtedy szybki, kiedy rano stoisz przed nim i boisz się go otworzyć”. Obawiałeś się trochę tej R5-tki?

To najwyższa rajdówka, jaka tylko może być. Bryła, konstrukcja, wszystko napompowane – jak się koło tego stanie, to nie wiadomo, co to za zwierz. Ale tak naprawdę im bardziej zaawansowany samochód, tym łatwiej się go prowadzi. Prościej skupić się na torze jazdy, aspektach technicznych. Co nie zmienia faktu, że na każdym rajdzie stresowałem się raz – całą otoczką, mnóstwem osób w strefie serwisowej, dwa – właśnie samochodem, który wygląda przepięknie, lecz jest bardzo groźny, szybki. Jednak jak się do niego wsiądzie, zamknie drzwi… Jest bajecznie. Czuję się jak u siebie w kuchni.

Pewnie nawet lepiej niż w kuchni. Domyślam się, że z twoją podzielnością uwagi, nieraz przesoliłeś pomidorówkę.

W życiu codziennym wszystko co się da, mam pogubione. Dowód osobisty wyrabiałem z osiem razy, zgubiłem paszport, a za dwa miesiące lecimy na pierwszy rajd do Argentyny. Odkąd zawitałem w Bieszczady (testy, przy okazji których się spotkaliśmy, odbywały się nieopodal Uścia Gorlickiego) zdążyłem już zgubić dwie kurtki. Wziąłem dla ciebie kartę SD,  poślizgnąłem się i automatycznie o niej zapomniałem. Totalny reset. Śmieję się, że mam IQ kury. (śmiech)

Jesteś ciekawym zjawiskiem. Zawsze uważałem rajdowców za skrajnie  ogarniętych ludzi.

Rzeczywiście. Dlaczego ta dyscyplina tak wciąga? Bo jest nieprzewidywalna. Niby jednoosobowa, ale nie do końca. To nie rzut oszczepem, poza techniką dochodzi cały szereg kwestii. Przede wszystkim przygotowanie auta, dbanie o jego bezawaryjność. W R5-tce jednym klikiem możesz sprawić, że przestaje się ją prowadzić jak beemkę, a przypomina coś zupełnie innego. Do tego dochodzi pogoda, dobór opon. Czytasz drogę, prognozujesz jak zmienią się warunki. Ostatnia rzecz – psychologia, powstrzymanie emocji. Podjeżdżasz pod start OS-u, sędzia podchodzi i mówi: „to wasza minuta”. Myślisz: „co ja tutaj robię?”. I nagle przypominasz sobie o czym marzyłeś, na co zbierałeś pieniądze. Gdyby ktoś zmierzył mi w takiej chwili tętno, pulsometr mógłby nie wytrzymać. Jak już wskazówka ląduje na zerze, cyk, idziemy i jest spoko. Wcześniej masz 5 gałęzi, z których każda ma 48 rozgałęzień. Trzeba to wszystko dograć, zorganizować. Rajdy to nie tylko samo jeżdżenie.

Kierowca musi widzieć parę ruchów do przodu?

Może nie kilka minut, bo nie powinno wyprzedzać się własnego położenia o 10 km, ale  patrzeć o trzy zakręty dalej – tak.

Colin McRae mawiał: „Proste są dla szybkich samochodów. Zakręty – dla szybkich kierowców”.

Rajdy to nie jest sztuka wejścia w zakręt z maksymalną prędkością. W każdy można wejść z dowolną. Pytanie, czy z niego wyjdziemy.

Ważne, aby nie jeździć szybciej niż lata nasz Anioł Stróż?

Ważne, aby tak to sobie poukładać, żeby wiedzieć jak wyjść. Dlatego wszystko musi być zaplanowane. Nie patrzysz 10 metrów przed siebie, bo to dla ciebie historia.

colinprofil

Potrafisz śmiać się z tekstu: „jak wypadł Kubica”?

Jak ktoś się nie zna, to wiadomo, że łatwo mu się wypowiadać. Rajdy to bardzo wiele zmiennych. Robert miał prędkość. Akurat w jego przypadku przyczyny tych wszystkich komentarzy należy szukać w tym, że był z F1. Wskoczył do basenu WRC na bombę. Gdybyśmy zobaczyli, jak na początku kariery radził sobie Ogier… Każdy bił, dzwonił, wypadał. Tyle że Robert nie był jakimś tam Jankiem Nowakiem, wszyscy patrzyli i dlatego na niego siedli. Kubica potrafi jechać na torze, gdzie masz non stop to samo. A rajdy na drogach to osobna specyfika. Mimo że przejechałem dzisiaj OS pięćdziesiąt razy, to każde kółko było inne. Tu taka szerokość, tam leżał śnieg. Musisz podjąć decyzję w danym momencie, mieć doświadczenie rajdowe. Jakby Robert pojeździł jeszcze rok, dwa…

Na symulatorze zwykle go ogrywałeś?

Różnie, wymienialiśmy się. Dobry jest. W ostatnim roku moich wirtualnych startów, pokonał mnie, wygrał turniej. Trenowałem, ale był po prostu szybszy.

Spędzając całe dnie przy Colinie nie miałeś pojęcia, że uprawiasz e-sport. Dzisiaj wirtualne rozgrywki transmitowane są w telewizji, ogląda je na żywo kilkanaście tysięcy osób. Komentujący takie zmagania „izak” Skowyrski przebojem wdarł się na antenę TVP. Legia Warszawa otworzyła sekcję e-sportu. To wszystko jest ok?

Pytasz o Legię?

Na przykład.

Myślę, że nie, ale została do tego zmuszona. Takie czasy, chyba wszyscy żyjemy internetem.

Im więcej chwil spędzasz przed kompem, tym zręczniej posługujesz się myszką, klawiaturą, konsolą czy kierownicą. Jak robisz coś milion razy, to te umiejętności muszą przyjść. Nie widzę niczego złego w samym graniu, to może być fajne urozmaicenie czasu. Pytanie, kiedy, jak długo i do czego może nas to doprowadzić…

ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA

Fot. archiwum Jakuba Brzezińskiego

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...