1112 dni. Niejedno małżeństwo nie przetrwało tyle czasu. Niejeden człowiek w krótszym okresie zdołał przejść drogę od pucybuta do milionera. Wymieniamy tę liczbę nieprzypadkowo: właśnie tyle minęło od ostatniego zwycięstwa Justyny Kowalczyk w Pucharze Świata. Dziś Polka znów okazała się najlepsza! Na południowokoreańskiej trasie w Pjongczang przypominała siebie z najlepszych lat: od samego początku narzuciła tempo, którego rywalki nie zdołały wytrzymać. W efekcie nad drugą z nich – Elisabeth Stephen z USA – miała aż 56 sekund przewagi.
Dziewczyny biegły dziś 7,5 + 7,5 km. Pierwszą część dystansu ukochanym przez Kowalczyk klasykiem, drugą – znienawidzoną łyżwą. Polka właściwie jej nie trenuje, ponieważ oszczędza kolana i piszczele. Mimo to Justyna… powiększyła swoją przewagę nad rywalkami właśnie biegnąc tą techniką. W efekcie wygrała 50. zawody PŚ w karierze. W historii całej dyscypliny lepsza jest od niej tylko Marit Bjoergen. A właśnie – Norweżki, podobnie jak wielu innych zawodniczek z czołówki, zabrakło na azjatyckiej trasie. To niewątpliwie mocno ułatwiło zadanie Kowalczyk. Nie zamierzamy jednaj deprecjonować sukcesu Justyny. Nie, wolimy skupić się nad tym, że jej forma rośnie. To dobrze wróży przed imprezą sezonu, czyli mistrzostwami świata w Lahti. 28 lutego – zakreślcie tę datę na czerwono w waszych kalendarzach.
Właśnie wtedy siadamy przed telewizorami i dopingujemy pannę Kowalczyk licząc, że znowu wszystkich zadziwi. Że po raz kolejny zamknie usta krytykom. Że da nam nadzieję przed przyszłorocznymi igrzyskami olimpijskimi. Innymi słowy: że w biegu 10 km klasykiem znajdzie się na podium. Jeśli wywalczy medal MŚ po tych wszystkich kontuzjach i zawirowaniach w życiu prywatnym, będzie to jedna z najpiękniejszych sportowych historii w polskim sporcie w 2017 roku. Justyna, wielka prośba: „napisz” ją złotą czcionką!