Reklama

Jeśli nie stracę zębów na Narodowym, to potem skomentuję walkę wieczoru

redakcja

Autor:redakcja

04 lutego 2017, 17:08 • 20 min czytania 38 komentarzy

Człowiek-orkiestra. Komentator, trener, konferansjer, spiker, dziennikarz i ponownie  zawodnik. Łukasza Jurkowskiego nie jest łatwo złapać. Szczególnie teraz, po ogłoszeniu jego powrotu do klatki MMA. Mnie udało się za czwartym podejściem. W ramach rekompensaty „Juras” postawił mi śniadanie. Spotkaliśmy się na pl. Grzybowskim, w popularnym bistro.

Jeśli nie stracę zębów na Narodowym, to potem skomentuję walkę wieczoru

Tu jest zawsze bardzo długo otwarte. Pamiętam jak przyjechaliśmy zjeść po jednym z meczów, każdy miał blisko. Cała ekipa w barwach. Dobra, najpierw jedzenie, na ciepło są tylko jakieś kanapki.

– Do tego poproszę podwójnego Jacka Danielsa, osobno Sprite z kostką lodu.

– Ale my nie serwujemy mocnych alkoholi.

– To niech pani da przynajmniej jakieś piwo.

Reklama

– Piwa też nie ma. Jest wino.

Wyobraź sobie, siedzi siedmiu typów, z miejsca wyglądają na bandę stadionowych troglodytów i gadają o Legii przy… winie. Zrobiliśmy parę butelek, a że nie jestem przyzwyczajony do takiego alkoholu, następnego dnia strasznie bolała mnie głowa. (śmiech)

„Popek” przed walką musiał odstawić wszystko. Ty tylko cygara i whisky.

Mam dwie ulubione whisky. Talisker, a na co dzień burbonik. Cygara dawno nie paliłem. Często dostaję w prezencie, ale jakoś nie ma okazji, żeby rozsiąść się w fotelu i zapalić.

Żartujesz, że chciałbyś zostać menelem, ale nie masz czasu.

Więc może i lepiej, że go nie mam. (śmiech) Kiedy przyjeżdżam na Legię, to często 5 minut przed wyjściem piłkarzy na murawę. Na PZPN-owskich odprawach spikerów reprezentuje Darek (Urbanowicz – przyp. red.). Żyję w biegu, jestem mega pospinany. Szczególnie teraz. Jak się z kimś umawiam, to na minuty. Ten cały szum, burdel w związku z powrotem – dramat, ale taki pozytywny. Wszędzie się spóźniam. Czekam aż to wszystko się wyciszy, żebym mógł sobie spokojnie pożyć.

Reklama

Masz tyle na głowie i jeszcze wymyśliłeś sobie przeprowadzkę?

No widzisz, wszystko zbiegło się w czasie. Muszę. Myślałem, że będę dłużej szukał mieszkania… Na Białołękę uciekam, córka chodzi tam do szkoły.

Wracasz do wyczynowego sportu także trochę ze względu na nią.

W szkole, w rubryczce „czym zajmuje się tata”, wpisuje: „jest komentatorem”. Fajnie, lubię komentować walki. Widzę jednak jak emocjonuje się startami swoich wujków.

Wujka Janka, wujka „Różala”…

…i paru innych. Umówmy się, MMA to moja branża. Janek to członek rodziny, więc z nim Julka spędza sporo czasu. Oglądamy jego walki, naprawdę je przeżywa.

Jak zareagowała na to, że będziesz się bił?

No to fajnie”. Ma 7 lat, nie jest jeszcze tego do końca świadoma. Dopiero jak zobaczy, że faktycznie wszedłem do klatki, zda sobie sprawę, że jestem wojownikiem. Chciałbym, żeby idąc do szkoły mówiła: „Mój tata jest zawodnikiem MMA. Lepiej uważajcie, bo jest mega kozakiem”. To takie moje czysto prywatne spełnienie. Komentator nie brzmi tak groźnie. (śmiech)

Kiedy będziesz miał czas wyłącznie na trening?

Od lutego do początku kwietnia mam zapełniony kalendarz. Przez ostatnich 6 tygodni nie chcę mieć żadnych innych aktywności. W wielu kwestiach odciąży mnie Łukasz Stasiak. Jako szef Alkopoligamii i hip-hopowiec chce się sprawdzić w fight biznesie. Ja będę miał czas tylko dla siebie.

Na początku kariery pomagał ci tata.

W sprawach organizacyjnych. Tak naprawdę całe życie sam byłem swoim menadżerem. Sam dogadywałem umowy, sam wskazywałem kierunek, którym będę podążał.

Od trzynastego roku życia sam się utrzymujesz?

W domu była nas czwórka, nie przelewało się. Mieliśmy co zjeść, co założyć – zawsze na to było, bo rodzice ciężko pracowali. Ale widzieliśmy z bratem, ile ich to kosztuje i postanowiliśmy ich odciążyć. Stało się pod Baltoną i myło szyby, zbierało butelki, pracowało w rozlewni Danone’a na taśmie lub w magazynie, chwytało się prac sezonowych. Byliśmy wszędzie, gdzie pojawiła się możliwość zarobienia dodatkowych kilku groszy, zawsze znalazło się coś do roboty. Wreszcie przyszła cieciówka. Jak zatrudniłem się w firmie ochroniarskiej, nie byłem pełnoletni.

Pilnowanie obiektów to nie zawsze ciężki kawałek chleba.

Raz zabezpieczaliśmy osiedle na Kabatach. Mój ziomek z cieciówy lubił sobie wypić. Zawsze przychodził dziabnięty, dobrze mu się spało. Mnie to nawet odpowiadało, bo nie musiałem z nikim gadać. Akurat przygotowywałem się do matury i przesiadywałem całe noce z książką. W dzień nie miałem czasu. Po pracy szkoła, trening i dopiero wracałem do domu. Którejś nocy nie dopilnowaliśmy porządku, komuś zginął rower. Byłem zaczytany, przegapiłem to.

Jakieś konsekwencje?

Wysłali nas pod Płońsk, do Blichowa. Była tam trzypoziomowa dyskoteka, której nikt nie chciał ochraniać. Co sobotę do Blichowa zjeżdżali się autokarami mieszkańcy okolicznych wsi. To były bardzo grube czasy. Szykowałeś się jak na wojnę, jak komandos. Tu granat, tu pistolet, na plecach miecz. Od początku do końca imprezy było co robić. Jak wyrzuciłeś jednego chama, to wracał z dziesięcioma i z siekierami. No ale płacili dużo lepiej niż za Kabaty.

„Pudzian” śmiał się, że w wieku 15 lat sterroryzował 2,5-tysięczne miasteczko. „Juras” uczeń podstawówki sterroryzował Legionowo?

Nie no, aż tak to nie. Wyszło twarde wychowanie zegrzyńskie. Urodziłem się nad Zegrzem. Z braku możliwości fajnego spędzenia czasu robiło się łuk i łaziło po bagnach. Albo chodziło nad wodę.

Na ryby?

Bardziej poskakać na główkę, czy włamać się do jakiejś żaglówki i tam sobie posiedzieć. Na osiedlu mieliśmy górkę, na której odbywały się solówki. Co najmniej raz w tygodniu trzeba było się z kimś umówić. Rutyna.

Rzeczywiście, rutyna.

Biłem się często i dość szybko wyrobiłem sobie taką pozycję, że skończyli mi się rywale. Myślę o swoim i rok wyższym roczniku. Zacząłem się konfrontować z dużo starszymi chłopakami. Tu różnica w gabarytach robiła swoje. Pamiętam solówkę z pięć lat starszym  gościem. Wywrócił mnie i sprzedał mi dwa liście. Byłem tak wściekły z powodu tej porażki, że gdy odchodził, wziąłem w rękę coś ciężkiego i w niego rzuciłem. Zwykły wyraz frustracji. Niestety, trafiłem go w tył głowy. Myślałem, że jego koledzy zaraz mnie zlinczują. Ku mojemu zdziwieniu, potraktowali to na zasadzie: „Małolat ma jaja. Dostał w łeb, a mimo to stanął z powrotem do walki”. Od tego czasu się z nimi bujałem. Byłem tym charakternym gościem z Zegrza.

Także w Legionowie?

Tam zastała mnie cywilizacja. Ale dobrze zapamiętałem słowa pani nauczycielki. Na pierwszej wychowawczej powiedziała: „Klasa powinna trzymać się razem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Ja nigdy nie rozpoczynałem awantur. Jak mnie ktoś strasznie drażnił, a widziałem, że nie chce konfrontacji, to różnymi zagraniami psychologicznymi doprowadzałem go do takiego stanu, że sam mówił: „No dobra, idziemy za szkołę”. Co innego, gdy ktoś zaczepiał mojego kolegę z klasy. Trzeba było wejść i rozdać. A jak 9-cio latek bije w twarz pięścią zamiast łapać za głowę i targać za włosy, to ludzie są w szoku. Lubiłem rywalizować i czekałem na pewne sytuacje. Patrzę, ktoś popycha kogoś na korytarzu – od razu stawał się moim celem.

– Co go, kurwa, pchasz?

– O chuj ci chodzi!

– Długa przerwa za szkołą.

„W czwartej lub piątej klasie pisaliśmy pracę na temat: «Kim chciałbyś zostać?». Ja zawsze pisałem, że muzykiem rockowym lub sportowcem. Po czym dopisywałem, że jakby mi nie wyszło, to chciałbym mieć licencję na zabijanie od rządu, aby wszystkie szumowiny świata móc legalnie zlikwidować”.

Cały czas tak mam. Dzwonek telefonu nie wystawia mi najlepszej opinii – to intro z „Dextera”, jeden z moich ulubionych seriali. Zawsze widziałem się w roli gościa, który sprząta złych ludzi. Najlepiej ich kroić i gdzieś chować, żeby nie było z nimi problemów. Mam zakrzywione poczucie sprawiedliwości. Złych ludzi powinien spotykać zły los. Oko za oko, ząb za ząb. Nie jestem fanem sadzania ich w ławie sądowej i zamykania do więzień.

Ale pozwól mi jeszcze wrócić do czasów szkolnych.

Proszę.

To, że nigdy nie dostałem od nikogo porządnie w łeb, osłabiło moją czujność. Uważam, że nie potrzebuję żadnych sztuk walki. Broniłem się przed taekwondo, pytałem znajomych: „Po co mi to, skoro jestem królem osiedla na pięści?”. Występowałem w Legionovii, reprezentowałem szkołę w każdych możliwych zawodach – czy to była piłka nożna czy ręczna, siatkówka czy koszykówka. Wzięli mnie nawet na kapitana drużyny lekkoatletycznej, chociaż nie byłem najszybszy w klasie. Dla atmosfery, dla trzymania ducha zespołu. Fatalnie czułem się z tym, że blokuję komuś miejsce. W każdym razie, pierwszy trening taekwondo mnie zweryfikował. Pamiętam dokładnie, miałem wtedy 17 lat i 8 miesięcy.

Co jest takiego fajnego w byciu rockmanem?

Rockandrollowe życie. Kobiety, wino, śpiew. Zawsze mnie kręciło.

Niech zgadnę. Śpiew najlepiej wychodzi ci w tłumie, a twoja ulubiona piosenka to „Sen o Warszawie”?

Dokładnie! Chciałbym, żeby 27 maja odśpiewał ją stadion, a cappella. Fajnie byłoby, gdybym wyszedł do miksu – utworu Niemena oraz „K.S.W.” Żółfia i Miexona. Wielu kibiców chciałoby jeszcze raz usłyszeć ten kawałek. Jak tylko pojawił się temat mojego powrotu, co chwile ktoś wrzucał mi go na stronę lub podsyłał w wiadomościach prywatnych. Myślę, że Matheo (producent muzyczny KSW) ogarnie temat, żeby zajebiście to wybrzmiało.

Wygrałeś pierwszą edycję KSW. Podczas drugiej i trzeciej gali w Championsie musiałeś uznać wyższość Antoniego Chmielewskiego. „Antonio” założył ci balachę, a następnie „udusił” cię wykorzystując klasyczny strój taekwondo. Po odklepaniu wściekły «Juras» cisnął o ziemię kimonem” – wspomina Martin Lewandowski.

To było duszenie kołnierzem. Coś, o czym nie miałem pojęcia przygotowując się do tamtego turnieju. Jeśli trenowałem jiu-jitsu, to jako walkę bez gi. Poznawałem parter dopiero od kilku miesięcy i na tle tak doświadczonego w tej płaszczyźnie zawodnika, judoki, byłem jak dziecko, nie reagowałem. Frajerskie poddanie.

Ostro opowiadałeś się za tym, aby zrezygnować z koncepcji klasycznych strojów?

Tak, od początku. To trochę inny sport jak masz za co złapać rywala. Spoconego, bez góry, musisz kontrolować chwytami – to mi bardziej odpowiadało. Zresztą, na całym świecie walczono tylko w bardzo krótkich, ciasnych spodenkach. Te tradycyjne stroje dla każdej dyscypliny to był celowy zabieg Martina i Maćka. Chcieli uczłowieczyć MMA w Polsce, które miało na początku dość czarny pijar. To się udało. Widzowie uwierzyli, że przychodzą na konfrontację judoki z taekwondoką, zapaśnika z bokserem. A w rzeczywistości każdy ze startujących zaczynał pierwsze treningi MMA. Martin i Maciek krok po kroku przyzwyczajali ludzi do współczesnego wizerunku tego sportu. To wszystko były ich kompetencje i decyzje.

Zanim oni zdecydowali się na konfrontacje stylów, postanowiliście zrobić to sami. Sto metrów od Championsa, na Dworcu Centralnym. Wcześniej przekrzykiwaliście się na forum.

Tam było tak, że ci co trenowali jiu jitsu twierdzili, że ono jest najskuteczniejsze. Ja z kolei uważałem, że nie wywróci mnie żaden chwytacz, bo jestem za szybki. Że nim spróbują, każdego sześć razy znokautuję kolanem. Byłem już zawodnikiem o uznanej marce w taekwondo i zawsze wchodziłem w spór z jednym chłopakiem. Chciał pokazać mi, że się mylę, bardzo mocno mi jechał. Ustaliliśmy, że przyjedzie z Łodzi i w sobotę o 9.50  sprawdzimy się na Centralnym. Gołe pięści zdecydują, kto ma rację. Naszą dyskusję obserwowało na forum wielu użytkowników. To była strona SFD.pl, pierwszy polski dział poświęcony MMA. Wiadomo było, że ci co stoją przy umówionej kasie przyszli na dworzec w jednym celu. Zjechało się trochę ludzi.

Kto miał rację?

Nic się nie wydarzyło, gość nie dojechał. Tłumaczył się spóźnieniem na pociąg, brakiem biletu – typowy internetowy piewca. Ale nie był to stracony wypad. Poznałem kolegę, który namówił mnie na pierwszy trening brazylijskiego jiu jitsu. Zajęcia odbywały się u Mirka Oknińskiego. „Mówicie, że to takie świetne, oglądam w UFC Royce’a  Graciego. Dobra, podjadę, sprawdzę”. W klubie spotkałem Marka Pasierbskiego. Miał czarny pas, ale był ode mnie 30 kg lżejszy.

Dałeś radę?

Gdzie tam! Zrobiliśmy jedną pięciominutową rundę, podczas której klepałem jakbym robił w zespole u Rubika. Poddał mnie z dziesięć razy. Mówię: „wow, to jest naprawdę coś mega”. Tak zaczęła się moja przygoda z jiu jitsu. Widzisz, internet jest pełen idiotów, ale czasami pomaga stworzyć fajne historie.

Opowiem ci fajną. 12-letni początkujący bramkarz i zagorzały kibic Legii śni o autografie Grzegorza Szamotulskiego. „Hej, Grzesiek” – wyrywa się dostrzegając zmierzającego na trening piłkarza. „Szamo” patrzy na niego z pogardą: „Nie ślizgaliśmy się na jednym gównie, żebyś mówił do mnie po imieniu

(wybuch śmiechu) Skąd ja to znam!

Zasmarkany Cezary Pazura usłyszał od Janusza Gajosa na planie „Czterech pancernych” pieszczotliwe „spierdalaj”. Po latach zagrali razem w „Psach”.

A my z Grześkiem mamy zrobić sparing. Jest cały czas w gotowości.

Dzisiaj pracujecie w jednym klubie, zbijacie piątki. Kupiłeś wymarzony samochód.

Audi A6. Tylko takie wiesz, potwór! Czterysta koni, wyposażony. Zawsze chorowałem na audi. To, że udało się kupić ten samochód, jest dla mnie wykładnikiem wykonanej pracy. Bardzo dużo pracuję, właściwie non stop. Z dwiema małymi przerwami – tydzień urlopu w zimie, tydzień w lecie. Zapieprzam, jeżdżę po Polsce, robię na wielu frontach. I dzięki temu kupiłem sobie trochę droższy samochód. Wsiadam do niego i czuję się mega spełniony. Tworzę jeden nadrzędny cel, a w międzyczasie pojawiają się te mniejsze, które staram się realizować. Jara mnie to, że mi wychodzi.

Metoda dwóch równych skoków.

Dokładnie, step by step. Następny cel to fajny apartament. Albo nie, postawienie domu.

Willi w Konstancinie?

Niekoniecznie. (śmiech)

Kiedy pożyczałeś od dziewczyny kasę na dojazd na trening, to na co: na wachę czy bilet?

Oczywiście, że na bilet. Wtedy nie było mowy o jakimś poważnym transporcie. Dopiero później dostałem od sponsora Seicento Van 1.1 w gazie. Red diabolo, mistrzostwo świata!  Zawsze uważałem, że nie potrzebuję prawka. Samochód zmobilizował mnie, żeby zrobić je w wieku 24 lat.

To były czasy: dziś piwo w knajpie, jutro biały ser z Tesco?

Długo nie było żadnych pieniędzy. Wiesz, nawet czasy pierwszego Torwaru. Wydawało się, że MMA rośnie w siłę, a ty dalej dostajesz 3 tys. za walkę, wydając 5 na przygotowania. Oczywiście nie masz tych pięciu, więc w najlepszym wypadku wychodzisz na zero. Gdyby nie bliscy, mogło być różnie. Były takie chwile, że myślałem: „fuck that, przecież więcej zarobię na bramkach”. Ale jednak konsekwentnie postawiłem na sport.

Na początku KSW często płaciło barterem. 

Pamiętam, że po drugiej gali dostałem voucher na wypad ze znajomymi do Championsa. Problem w tym, że miałem limit 200 zł, a piwo tam kosztuje 18. Poszalałem! (śmiech)

Nawet będąc twarzą federacji zaznaczałeś, że na walkach bardziej dorabiasz. Główne źródło dochodu stanowiło dla ciebie komentowanie walk i trenowanie.

Zdecydowanie tak było. Największe pieniądze w karierze wziąłem za Stany. To było kilka miesięcy przed moją ostatnią walką, z Veltonenem. Dostałem 3,5 tys. dolarów plus bonus za nokaut wieczoru. Wyszła prawie piątka. Czułem się jak Leonardo Di Caprio w „Wilku z Wall Street”.

Tak naprawdę dopiero jak kończyłem, zaczynał się boom na MMA. Wcześniej nie było pomagających co miesiąc sponsorów. Mieszkanie, rachunki, dziecko, żona. Musiałbym walczyć siedem razy w roku, żeby to wszystko spiąć. Teraz jest infrastruktura.

Dzisiaj pierwszoplanową postacią KSW jest Mamed Khalidov, ludzie oglądają go chętniej niż Pudzianowskiego. Maciej Kawulski wyznaje, że włodarzom federacji nie przeszło nawet przez myśli odebranie pasa Mamedowi, gdy ten poprosił o dłuższą przerwę w występach. Ty – niezależnie od tego, o czym przed chwilą rozmawialiśmy – też miałeś u nich specjalne względy. Przed galą otrzymywałeś listę potencjalnych rywali i wybierałeś tego, z którym chciałbyś się zmierzyć.

I zawsze wybierałem najmocniejszego, który był dostępny. Mi nie zależało na budowaniu nieskazitelnego rekordu, bardziej na szukaniu wyzwań. Teraz strasznie drażni mnie to kalkulowanie przez młodych zawodników, ich menadżerów i trenerów. Zaczyna być jak w boksie – temu nie pasują rękawice, temu kolor sznurówek. „Z tym nie zawalczę, bo mogę przegrać, z tym też nie”. Budowanie rekordów. Każdy by chciał zrobić 7-0 i przejść do KSW, albo od razu do UFC. Nie o to chodzi, bo za chwilkę zostanie brutalnie zweryfikowany. A siłą MMA jest prawdziwość, nadrzędnym celem powinno być bicie.

W tym właśnie kickboxing i MMA długo różniły się od boksu. Rekord 15-10 może oznaczać równie dobrze, że ktoś jest ringowym zabijaką.

Dokładnie, spójrz na wciąż aktywnego Tito Ortiza. Ma 19-12, a jest legendą. Oczywiście z zachowaniem odpowiedniej proporcji. (śmiech)

Dlatego 19 marca 2011 r. byłem zaskoczony twoją decyzją. A jeszcze bardziej tym, że wcześniej nie znała jej ani twoja rodzina, ani twój narożnik.

Nikt, naprawdę nikt nie wiedział o tym, że porażka z Valtonenem – dziesiąta w karierze, będzie oznaczała dla mnie pożegnanie z zawodowym MMA. To postanowienie z 2006 r., po tym jak zaliczyłem trzecią przegraną z rzędu. Pomimo całej mojej otwartości, z nikim o tym nie gadałem. Lubię dzielić się swoim życiem z ludźmi, ale dużo rzeczy zostawiam dla siebie.

Nie było czego świętować, więc zamiast na after party pojechałeś do Orange Sport komentować galę UFC. I tak do 7.30 z MMA. Serio rozważasz komentowanie imprezy na Narodowym po zakończeniu twojej walki?

Jeżeli wyjdę z niej w pełnym zdrowiu, a będę jeszcze dobrze naładowany adrenaliną, to przypuszczam, że mogę robić różne głupoty. Może nie będę biegał po koronie Stadionu Narodowego z radości po zwycięstwie, albo skakał z niej ze smutku po porażce. Ale komentowanie? Tak, to jest realne. Na razie sobie z tego trochę żartujemy z Andrzejem Janiszem, bo wiesz, wszelkie nasze ustalenia byłyby tutaj nie fair w stosunku do co-komentatora gali. „Dobra, małolat, jeb. Wstawaj, szef wrócił” – tak nie będzie. Niefajnie byłoby zabrać komuś tak historyczną chwilę. No ale jeżeli zaproponują, żebym siadł na walkę wieczoru, w to mi graj. Jak tylko będę miał zęby, skomentuję. Widza trzeba szanować!

Uwznioślony akcją #JurasMusisz rzuciłeś: „Choćbym rozbił głowę, złamał nogę czy stracił wszystkie zęby – to wypluję zęby, nogę sobie wstawię w gips i ja wiem, że do tej klatki wyjdę i zrobię wszystko, żeby zwyciężyć”

Tak, naprawdę, jadę dalej! Jestem tak zdeterminowany i nakręcony tym pojedynkiem, całym powrotem, Stadionem Narodowym , że nie ma mowy, abym w którymś momencie walki powiedział: „O Jezu, dramat. Dobra, już mi się nie chce”. Mnie trzeba będzie ubić. Poddać? Kilka razy w karierze nie odklepałem i raczej nie odklepie teraz. W ogóle nie dopuszczam takiej możliwości w mojej głowie.

LEGIONOWO 19.04.2013 GALA PROFESJONALNA LIGA MMA ANDRZEJ JANISZ LUKASZ JURAS JURKOWSKI FOT. PIOTR KUCZA

Świadomy swojej wartości marketingowej finansów nawet nie negocjowałeś. Od razu zgodziłeś się na zaproponowaną kwotę. Wiadomo, że nie zarobisz tyle co Pudzianowski, Khalidov czy Różalski. Postawiłeś włodarzom KSW jeden warunek – 27 maja nie możesz być faworytem.

Nie chcę być postrzegany jako cyrkowiec.

Nie mam na myśli freak fightu. Podpisałeś kontrakt na dwie walki. Kiedy do MMA  wracał Paweł Nastula, jego przystawką przed daniem głównym był Kevin Asplund.

Tak, ale mnie nie chodzi tylko o to, żeby wyjść do klatki ku uciesze kibiców. Co mi to da, że wygram w 15 sekund z jakimś plackiem? Taki pojedynek nie zaspokoi moich sportowych ambicji. Chcę mocnej walki, w której będę underdogiem. Chodzi o wyzwanie. Widziałem listę potencjalnych przeciwników i powiem ci, że każdy dla mnie takim będzie. Nie będzie nikogo, kto zarzuci mi, że jestem pod parasolem ochronnym i do emeryta przyprowadzili jeszcze większego emeryta – bez nogi czy ręki. Już widzę te komentarze: „Juras se wygrał do rekordu”. Mogę przegrać, krwawić, skończyć z połamanym nosem. Byle po zacnej bijatyce z bardzo dobrym rywalem.

„Czuję się lepszym zawodnikiem niż przed sześcioma laty”. Ciekawe, bardzo ciekawe.

Na logikę. Jak jesteś zawodnikiem i toczysz 3-4 walki w roku, to nie masz tak naprawdę czasu na podstawową edukację. Kiedy trafiłem do Pawła Nastuli, to owszem uczyliśmy się technik – pokazałem Pawłowi i Robertowi Joczowi coś ze stójki, oni mnie ułożenie w parterze, ale to nie była metodyka treningowa, nauka poszczególnych elementów. Tylko zazwyczaj 10 minut techniki i „dobra, bijemy się”. Edukacja przez walkę. A to jednak co innego niż suchy, świeży trening i łapanie nawyków w parterze. Przez te wszystkie lata wspólnych zajęć głównie sparowałem. Po zakończeniu kariery natomiast, miałem okazję chodzić w miarę regularnie na brazylijskie jiu jitsu i uczyć się tego, co tak naprawdę powinienem umieć zanim rozpocząłem starty w MMA. Przez te 6 lat bawiłem się sportem, przyswajałem go na różnych płaszczyznach. I to niekoniecznie dzięki jeżdżeniu na seminaria. Analizujemy z podopiecznymi poszczególne akcje – czy wychodzimy w tę stronę dźwigni, czy w tę. Jestem bogatszym w wiedzę, bardziej świadomym zawodnikiem sztuk walki. Świetnie wykorzystany czas. Chcę pokazać, że tak jak kiedyś byłem poprawnym fighterem, tak teraz jestem trochę lepiej niż dobrym.

Uczciwie przyznawałeś, że w starciu z Błachowiczem nie miałbyś szans.

Bądźmy poważni. Chmielewski, Błachowicz mną rzucali, poddawali mnie, przegrywałem te pojedynki. To, że jestem najlepszy w Polsce, miałem prawo mówić jedynie po pierwszym turnieju KSW. Ale czy naprawdę byłem? Pewnie nie. Gdzieś w Trójmieście MMA rozkręcał Grzesiek „Jakubek”, gdzieś w Łodzi był świetny zapasior Temik Teresiewicz. Było kilka nazwisk, z którymi gdybym wyszedł, miałbym bardzo ciężko.

Opowiadasz o tym z perspektywy czasu. Ale po pierwszych udanych turniejach  uderzyła ci do głowy sodówka.

Zwariowałem. Zaczął pokazywać mnie Polsat, ziomeczki rozpoznawały mnie na ulicy. Człowiek od razu się pompował. Z 90 kilo zrobiło się 120 – i to czystej masy mięśniowej. Głupie zachowania, szczeniackie odzywki do znajomych, wstyd mi za to. Mówili, że się zmieniłem, odjebało mi, gwiazdorzę. To trwało na szczęście tylko dwa miesiące, epizod. Brat szybko mnie usadził. To było fajne doświadczenie do pracy z młodzieżą, bo teraz ja brutalnie sprowadzam na ziemię chłopaków, którzy zaczynają odlatywać. Niektórych się nie udało.

Mniej więcej w tym okresie rzuciłeś studia.

Nie dostałem indywidualnego toku na warszawskim AWF-ie. Pani dziekan jasno zakomunikowała: „Panie Łukaszu, albo edukacja, albo sport”. A wiesz, ja poszedłem na AWF, a nie na dziennikarstwo na Uniwersytecie, tylko dlatego, że chciałem kontynuować karierę. Kiedy usłyszałem coś takiego na sportowej uczelni, pomyślałem, że coś jest nie  halo.

Zdecydował fakt, że MMA nie jest sportem olimpijskim?

Otóż to. Jeżeli indywidualny tok na AWF, to tylko dyscypliny olimpijskie. Ja go nie dostałem, mimo że miałem klasę mistrzowską międzynarodową w taekwondo. Na moje miejsce wskoczył baseballista. Mieliśmy trzech reprezentantów tej dyscypliny, wystarczyło. Taki paradoks. Byłem strasznie zły. Postawiłem wszystko na jedną kartę.

Kupujesz już produkty Bakomy?

(śmiech) Teraz już tak. Ale swego czasu, jak sponsorowała Widzew, omijałem je szerokim łukiem. Tak samo jak Hoop Colę.

Piłeś Pepsi.

Gdy zaczęła sponsorować Legię, wyrosłem już z takiego myślenia. To bardziej takie przekonania małolata. Chociaż… Jako szowinistyczny warszawiak zawsze będę trochę je miał, niezależnie od pozycji społecznej. Mam kolegów, którzy raczej nie przyjdą do Fortuny. Ja na pewno nie zagram w STS-ie.

To gdzie postawisz na siebie?

Jestem z LV Bet, jakby co.

Postawisz?

Pewnie, z dychę! Wierzę w siebie. Pieniądze za walkę zainwestuję w mieszkanie, a kasę z wygranej w kolejne akcje fundacji krwiodawstwa „Krwawy sport”. Będzie dobry kurs.

WARSZAWA 19.11.2015 OTWARCIE KLINIKI ENEL SPORT NA STADIONIE LEGII WARSZAWA --- OPENING OF ENEL SPORTS CLINIC ON THE LEGIA WARSAW STADIUM LUKASZ JURAS JURKOWSKI WOJCIECH CLAPINSKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

***

„Juras” po godzinach

Przez te 6 lat stagnacji dostałem powyżej dziesięciu propozycji. Czy odezwał się ktoś z UFC? Tę informację zabiorę ze sobą do grobu.

***

Mój pies wabi się Fedor. Proste, że od Emelianenki! Żeby było śmieszniej, to nie ja to wymyśliłem, tylko była żona. Krzysiek Głowacki obraża się, gdy ktoś nazywa psa Tyson? Przecież to popularne imię dla pitbulli. Ja traktuję Fedora jak członka rodziny. Dla mnie mógłby nazywać się Juras Junior i nikt nie powinien mieć z tym problemu.

***

Wyjdę do każdego. Jak jutro dostanę telefon, że gościa potrzebuje Clain Velasquez, spakuję się i jadę się z nim bić. Fajne pieniądze, a że na 99,9% zmieli mnie jak szmatę? Frajdą będzie samo stanięcie naprzeciwko takiego kogoś i powymienianie ciosów. Może krótko, ale zawsze.

***

Son Goku ambasadorem igrzysk w Tokio? Borys Mańkowski musi mieć teraz w domu gwiazdkę.

***

Miałem uciekać przed zdolnym Piotrkiem Zalewskim? Jak trafił do Oknińskiego, ja już u niego nie trenowałem. Mirek jest patologicznym kłamcą. Wytrzymał najdłużej dwa tygodnie zanim po raz kolejny we mnie uderzył. Następnym razem okaże się, że sprzedaję narkotyki pod szkołą i wykorzystuję seksualnie krowy.

***

Pokrajac? To wciąż UFC. Chociaż, jeżeli znów przegra, może być do maja wolnym zawodnikiem. Myślę, że na naszą trzecią walkę zgodziłby się z pocałowaniem ręki. Jest 1-1, wyjaśnilibyśmy wszystko raz na zawsze. Czy znajduje się na liście potencjalnych rywali? Widzisz nóż, którym kroję croissanta? Nie mogę powiedzieć. Musiałbym cię zabić.

***

Pracując dla Darka Cholewy jako matchmaker byłem zaskoczony, do jakich kwot mogę zejść negocjując z zawodnikami. Na swoją pierwszą galę Darek wniósł niesamowity budżet. Jak poznałem te kwoty, byłem w szoku. Będąc zawodnikiem nie widziałem takich pieniędzy na oczy. Mało tego, większość uznanych zawodników KSW nie zarabiało wtedy tyle co fighterzy za swój pierwszy występ dla MMA Attack. Darek przeszarżował.

***

Tuż po emisji drugiej gali MMA Grochów napisałem na profilu: „Smutek, żal, rozpacz”. Miałem być głosem tego wydarzenia. Za chwilę dostałem sms-a od Bartka Walaszka (producent i pomysłodawca „Blok Ekipy”). „Sorry Juras, to był sponsorowany odcinek”. Wszystko jasne, konflikt interesów. Tam Berserklabs i „Kornik”, a ja Iron Horse. Jako fan „Blok Ekipy” tak łatwo nie odpuszczę. Wystąpię tam w jakiejkolwiek roli.

***

Walki rycerzy na galach MMA? Świetnie się to ogląda. Nie mam nic przeciwko, żeby dodawać rozrywki, mieszkać elementy. Jestem przekonany, że kiedy MMA zacznie być traktowane jak boks, to pojawią się próby szukania kolejnych rozwiązań. Historia zatacza koło i prędzej czy później wrócimy do czasów Koloseum. Może nie za 10, ale za 30 lat  nikogo nie będzie podniecać bitka na pięści. Po pierwszej rundzie w klatce wylądują miecze  i zawodnicy będą ucinali sobie głowy. Jeżeli będzie zapotrzebowanie, to znajdą się i tacy wojownicy.

ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

38 komentarzy

Loading...