Reklama

Ciężko pracować, dobrze się bawić, nie zauważać różnicy

redakcja

Autor:redakcja

30 stycznia 2017, 11:04 • 32 min czytania 18 komentarzy

Ojciec w tajemnicy przed matką dał mu na imię Żelisław, czym mało nie doprowadził do rozwodu. Z kim komentator Canal+, Żelek Żyżyński, stoczył na Bałutach najpoważniejszą solówkę? Jaki miał patent na wygrywanie skrzynek browara? Dlaczego pierwszy udział w Lidze+ kosztował go dziewczynę? Jak surowy był Marcin Gortat, gdy zaczynał karierę? Dlaczego żeby poznać się na kobiecie, trzeba pojechać z nią w góry? Gdzie znalazł najpiękniejsze boisko świata? Jak jego życie zmienił Żywek, dlaczego kocha ligę angielską, jaki był najtrudniejszy do skomentowania mecz Ekstraklasy? Zapraszamy.

Ciężko pracować, dobrze się bawić, nie zauważać różnicy

***

Byłem wzorowym uczniem z ekstra opinią, ale cały wolny czas spędzałem ganiając z chłopakami po osiedlu, więc miałem towarzystwo, które niekoniecznie było wzorowymi uczniami. Większe problemy się nie zdarzały, czasem tylko solo po szkole. Najbardziej pamiętną solówkę miałem w siódmej klasie. Jeden gość nazwał moją ówczesną dziewczynę dziwką. Poważna sprawa. Kwestie honorowe, do rozstrzygnięcia tylko przez solo po szkole. On się wystraszył, ale znalazł się zastępca, większy, silniejszy, który powiedział, że w sumie też mojej dziewczyny nie lubi. Mówię – dobra, to będę bił się z tobą. Walka była wyrównana, zadałem więcej ciosów, ale przyjąłem też dwa takie, że miałem podbite oko i rozwalony nos. Najśmieszniejsze, że ten koleś, z którym się biłem, Jacek Rutkowski, do dziś jest moim najlepszym przyjacielem, a ja jestem ojcem chrzestnym jego dziecka. Pamiętam też taką bójkę, że tłukliśmy się ostro i gościa cztery czy pięć razy do ziemi przydusiłem – miałem wtedy masę. Pytam go – masz dość? Puścić cię? On na to, że nigdy, bo brat mu nie daruje. Jego brat przyszedł potem i upomniał się o mnie, ale mi z kolei pomógł gość kilka lat starszy, któremu pomagałem w matematyce. Był z nami w klasie, bo nie zdał, znaliśmy się też z boiska. Pani poprosiła mnie, najlepszego z matmy, żebym pomógł mu zdać. Dał radę, bardzo chciał się nauczyć. Kiedyś wracałem od koleżanki w nocy Limanką i z bramy jacyś kolesie wyszli. Koleżko, masz piątaka? Zanosiło się kiepsko. Nagle jeden mówi: o, to ty Adaś! To był właśnie Sylwek. I takie są moje kochane Bałuty… Notabene wtedy zapowiadało się, że Sylwek karierę może zrobić jedynie w boksie, a ostatnio spotkaliśmy się, wszystko mu się mega dobrze ułożyło.

Adaś, bo długo ponoć nikt nie wiedział, że masz na imię Żelisław.

Ojciec chciał, żebym był ostatni w książce telefonicznej województwa łódzkiego. Mamie nawet nic nie powiedział, że dał mi „Żelisław”. Miałem być podobno Mateusz. Jak tata wrócił z rejestracji, to mama pytała: Grzesiek, zarejestrowałeś? Tak, zarejestrowałem. Nic po sobie nie dawał poznać. Dopiero jak dowód po cichu wyjęła – wtedy się jeszcze imiona dzieci w dowodzie wpisywało – to patrzy, a tam Żelisław. Awantura w domu, trzy dni płaczu.

Reklama

Leciały talerze?

Podobno rozwodem pachniało. Mama poszła do znajomego adwokata.

– Da się zmienić dziecku imię?

– Pewnie, że można. Pięćdziesiąt złotych kosztów sądowych i trochę fatygi. Nie ma problemu.

– Świetnie, to zmieniamy, co potrzebne?

– Tylko podpis twój i Grześka.

Reklama

– Grześka?

– No… ojca.

– Przecież Grzesiek nie da podpisu!

– A. No to nie można.

Mama wynegocjowała tyle, że na drugie dostałem Adam, a potem dbała, by  tak mnie nazywano. Tak nawet byłem podpisany na świadectwach.

Ojciec też mówił Adam?

Nie. Do dziś mama mówi na mnie Adam, tata Żelek. Cała rodzina i starzy kumple też mówią Adam, a ludzie, których poznałem później, Żelek. Ciężko to wytłumaczyć, ale jak kolega z podstawówki powiedział do mnie ostatnio „Żelek”, to zabrzmiało to dziwnie. Takie „o co chodzi, o kim on mówi”.

Przyznałeś, że rzadkie imię wiele razy się przydawało.

Tak, dopóki nie obrabuję banku, a na żółtym pasku nie zacznie się pojawiać „poszukiwany Żelisław Ż.”, to nie ma problemu. Wiele razy imię ułatwiało mi kontakt – w klubie studenckim, z dziewczynami. Od razu jest o czym gadać, zapada też w pamięć (śmiech). Wygrałem też przez nie kilka skrzynek browarów. Najczęściej zakłady szły o to, że nie zgadną mojego imienia albo że imię „Żelek” nie istnieje. Raz cwaniaki na obozie narciarskim mieli dwadzieścia pytań, żeby odszukać moje imię. Cwani byli, zaczęli dzielić alfabet – czy po tej literze, czy po tamtej.

Jak blisko doszli?

Walczyli dzielnie, przynosili jakieś kalendarze, ale nie dali rady. To była jednak najtrudniejsza wygrana.

Imieniny masz kiedy?

23 lipca. Choć teraz znajdziesz tak drobiazgowe kalendarze, że w styczniu ktoś zadzwoni, w kwietniu. Swoją drogą ojciec zawsze kupował tylko te, w których była zapisana data moich imienin. To był podstawowy warunek stawiany wszelkim kalendarzom. Fajnie też jak wygrałem konkurs „Lata z radiem” na ostatniego Polaka w alfabecie. Pełno ludzi wtedy tego słuchało, w tym moja mama z wypiekami na twarzy.

Byłeś nawet na finale.

Czterdzieści tysięcy ludzi na skwerze Kościuszki w Gdyni, transmisja w TVP. Mieliśmy wyjść na scenę razem z Agnieszką Aab, ale nie przyjechała. Chajzer i Czejarek zapytali czy jestem kawalerem, odpowiedziałem, że tak, jestem, bo nie znalazłem póki co dziewczyny, która zgodzi się dać synowi na imię „Żywisław”. To było 15 lat temu.

A dziś masz syna Żywka. Był problemy, żeby przekonać żonę do tego imienia?

Śmiałem się, że zastrzegłem to sobie w kontrakcie małżeńskim. Ale skoro podobało jej się Żelek, to czemu nie Żywek? Powiedziała tylko, że jak urodzi się córka, to ma nie mieć „Ż” w imieniu. Przebąkiwałem o „Żywia”, ale uległem.

Twoje imię jest starosłowiańskie. Co znaczy?

Żądny sławy.

Jesteś żądny sławy?

A kto nie jest? To tak jak z właścicielami psów: dzielą się na tych, którzy pozwalają swoim psom na spanie w łóżku, a także na tych, którzy twierdzą, że nie pozwalają.

W Łodzi chodziłeś do LO Kopernika, znanego jako szkoła dla kujonów.

Miało opinię szkoły kujonów, ale tam mieli fajne podejście. Zachęcali do specjalizacji – jak byłeś z czegoś dobry, to miałeś totalną bujankęz innych przedmiotów. Mogłeś pójść mocno w to, co cię naprawdę interesowało. Ktoś był super z chemii, okej, niech przechodzi ze wszystkiego innego po linii najmniejszego oporu, a skupi się na tym, w czym jest znakomity. Ja trafiłem tam dzięki udziałom w olimpiadach matematycznych, ale nasz nauczyciel matmy, pan Bogdan Janczar, był fantastycznym facetem, który jednak nie bardzo umiał zmotywować do nauki. On miał podejście: jak nie chcecie się uczyć, to na siłę was uczył nie będę. A tak w ogóle to wam się dziwię, że wy tacy spokojni, ja w waszym wieku uciekałem z domu i budowałem zaporę w Solinie. Pamiętam czasami graliśmy w brydża po cichu pod ławkami. Nagle pan Bogusław kumpla ciach w plecy! Co to był za wist?! Jak możesz wistować w ten sposób przy takiej karcie? Skończ rozdanie to ci wytłumaczę. W tej sytuacji matma mi odpadła, a że na inne olimpiady byłem za słaby, mogłem spokojnie grać w kosza i jechać na dobrej opinii. Do kosza zachęcał nas nawet sam prof. Janczar – zamówił salę na klasę, a gdy kiedyś chcieliśmy odwołać gierkę „bo jutro klasówka, a my nieprzygotowani”, zapytał tylko z czego. Gdy zaskoczyliśmy go, że z matmy, powiedział, że też przygotowany nie jest, więc przekładamy, a w kosza gramy. Ekstra szkoła, gdzie dużo się też w góry większymi grupami jeździło. A z tymi kujonami to legendy, wynikające z wygranych uczniów w międzynarodowych olimpiadach.

Najważniejsze dla ciebie książki w tamtym czasie?

Trylogię kocham do dziś. Jako dzieciak zaczytywałem się w Niziurskim, z poważniejszych autorów – Kapuściński. Kocham „Kwadrans Śpiącej Królewny” Makowieckiego, doskonałego, choć mało znanego pisarza łódzkiego. W podstawówce przeczytałem tez zbiór felietonów Mętraka, który pisał między innymi do „Piłki nożnej”. Zafascynował mnie jego styl, potem czytałem też jego wiersze. Tak mnie jakoś wtedy wzięło na poezję, że na przykład Bursą do dzisiaj jestem zafascynowany. Sporo jego wierszy znam na pamięć.

Bursa kojarzy mi się z mocną ironią, czasem wręcz czarnym humorem.

Często tak. Na przykład – cytuję z pamięci, więc pokaleczę, ale sens będzie się zgadzał: „Zachód słońca jest za darmo, a więc nie jest piękny. Żeby rzygać w lokalu prima sort trzeba zapłacić za wódkę, więc klozet jest piękny, a zachód słońca nie. Cóż, widziałem wiele zachodów słońca i wychodek w nocnym lokalu. Powiem szczerze, nie widzę żadnej różnicy”.

Cały Bursa.

Wiersz „Nadzieja” to mój ulubiony toast, korzystam z niego regularnie. „Jeżeli nam się uda to, cośmy zamierzyli / i wszystkie słońca, które wyhodowaliśmy w doniczkach / naszych kameralnych rozmów i zaściankowych umysłów / rozświetlą szeroki widnokrąg / i nie będziemy musieli mówić, że jesteśmy geniuszami / bo inni powiedzą to za nas… / aureole, tęczowe aureole… / …ech szkoda gadać, panowie, jeżeli to się uda / To zalejemy się jak jasna cholera.”. Za taką nadzieję warto się napić… Lubię tych naszych kaskaderów literatury, Wojaczka również. Ale Tuwim i jego miłość do Łodzi też mnie bierze. Leśmian też jest genialny.

Nurt pobudzonej wyobraźni.

Uważam, że nie ma w dziennikarstwie niczego mocniejszego, niż dobre porównanie. Siedzi we mnie też takie porównanie z wiersza Bursy. „Gdy będziesz siedział na Broadwayu w barze piękniejszym niż oczy szatana, spytają cię niezawodnie: czy twój ojciec pali fajkę? Wtedy odpowiesz z uśmiechem: yes, my father smokes the pipe. Widzisz, jak to będzie cudowne. Ten tekst „w barze piękniejszym niż oczy szatana” jest genialny.

To czemu nigdy nie użyłeś jego parafrazy w transmisji?

Nie dostałem tak dobrego meczu (śmiech). Ale okej, umowa stoi, jeśli doczekam komentowania na przykład finału europejskiego pucharu, będę miał go z tyłu głowy.

Wspomniane felietony Mętraka miały na ciebie taki wpływ, że wprowadziło cię to na dziennikarską ścieżkę? w Tempie debiutowałeś jako siedemnastolatek.

Oglądałem mecze w domu, a potem do szuflady pisałem z tego teksty. Stwierdziłem, że muszę umieć pisać na maszynie, jeśli chcę trafić do redakcji, więc trenowałem u ojca. Trafiłem na przesłuchanie do Zbyszka Wojciechowskiego, który był łódzkim korespondentem Tempa. Był moim nauczycielem, Mistrzem przez wielkie M. Pamiętam naszą pierwszą rozmowę: chcesz pisać? Chcę. Umiesz? Myślę, że umiem. Dał mi kartkę A4, a potem zapytał o pucharowy mecz ŁKS, chyba ze Stalą Mielec. Widziałeś ten mecz, czytałeś relacje na jego temat? Nie, nie widziałem. To świetnie, napisz na górze kartki: ŁKS zremisował ze Stalą 2:2. A teraz masz to w pół godzinki rozpisać na dwie strony maszynopisu.

I jak ci poszło?

Jakoś nie sprawiło mi to problemu. Wiedziałem jaka to faza, wiedziałem kogo ŁKS wcześniej wyeliminował, coś popisałem o spotkaniu klubów z historią, zahaczyłem o kibiców i ich marzenia. Wymieniłem też kilku zawodników ŁKS, którzy byli w formie. O tej kartce powtarzałem też studentom Uniwersytetu Warszawskiego, gdy prowadziłem tam zajęcia o dziennikarstwie. Zawsze, czy to w prasie, radiu, telewizji, jest przed tobą biała kartka, którą musisz zapisać.

Chyba Jerzy Pilch napisał: zawsze jest biała kartka. Później nad nią siadasz i czekasz, aż z głowy zacznie na nią kapać krew.

Zajebiste, nie słyszałem tego. W przypadku Pilcha to widać, bo u nas to może co najwyżej łupież spaść na kartkę (śmiech). Ale żarty żartami, nie jestem zwolennikiem marginalizowania dziennikarstwa sportowego. Byłem w kilku redakcjach i wiem, że dziennikarz sportowy prędzej da sobie radę w innym dziale, przy innych wyzwaniach, niż ktoś z innej branży. Uważam, że nie musimy bić się w pierś, tak jak czasem mówi Krzysiek Stanowski, że uprawiamy najmniej potrzebny zawód świata. Mój kumpel, fenomenalny chirurg Michał Duszewski, z którym włóczę się do dziś po Bieszczadach, zawsze się ze mną kłóci, gdy mówię, jak ważny jest jego zawód,  a jak mało mój: „Jak wracamy z chłopakami po operacji do domu, oglądamy mecz, chcemy posłuchać ciekawych rzeczy. Bez was, komentatorów, trudniej by się było wyluzować”. Choć śmiał się też ze mnie i nauczył fraszki: „Gdy maszynista się pomyli, to katastrofa w jednej chwili / lekarz błąd zrobi, większa dawka i na pacjencie rośnie trawka. / Lecz gdy dziennikarz strzeli byka, to jest licentia poetica”.

Krzysiek mówił też, że dziennikarz sportowy ma pakiet umiejętności większy, niż dziennikarz z wielu innych dziedzin, np. polityczny.

Zgadzam się w stu procentach. Szanujmy to dziennikarstwo sportowe, zwłaszcza patrząc na to, co dzieje się choćby właśnie w dziennikarstwie politycznym. Kiedyś pisanie obiektywne, bez opowiedzenia się za jedną ze stron, było cnotą. Uważam, że mi się to udawało. Jak wchodziłem na ŁKS, mówili mi – cześć ty Żydu, idź na swój Widzew. Ostro, ale z sympatią, serio. Jak wchodziłem na Widzew, mówili – cześć ty Żydu, idź na swój ŁKS. To było trochę żartobliwe, niemniej miałem też satysfakcję, że w jednym i drugim klubie złapałem fajne kontakty i nigdy nie spotkałem się z atakiem, że faworyzuję któryś klub.

W Tempie przełomem był wyjazd na Brondby – Widzew?

Wyszło to dosyć przypadkowo, bo Zbyszek Wojciechowski miał wykupione na ten termin wczasy. W Danii mieszkałem w pokoju z Andrzejem Szymańskim, tłukliśmy na maszynach teksty całą noc, a potem biegaliśmy na pocztę to wysyłać, bo faks w hotelu się zaciął. Inne czasy. Przed internetem moim podstawowym narzędziem dziennikarskim były sterty „Tempa” i starych wydań „Przeglądu”, a także prowadzenie zeszytu, gdzie zapisywałeś sam dane o piłkarzach.

Paweł Zarzeczny opowiadał o tym, że w redakcji „Piłki Nożnej” nauczył się pić, bo piło się tam codziennie. Jak było w „Tempie”?

Była tradycja, że jak wydamy Skarb Kibica, to trzeba się napić. Powiedziałem jako najmłodszy: panowie, to ja biegnę po flaszeczkę. Ale starszyzna wyjaśniła mi zasadę: tak, biegniesz, ale nie stawiasz. My ci damy pieniądze. Wtedy się z nimi pierwszy raz napiłem, ale na co dzień nie było picia. Inaczej wygląda praca w codziennej redakcji, inaczej w tygodniku. Co nie przeszkadzało nikomu w Przeglądzie czasem wyjść na jedno czy drugie piwo. Ale pamiętam w Tempie mecz redakcji z okazji Dni Zakliczyna. Jako były przecinak juniorów Startu Łódź, zagrałem 90minut i nieźle wyglądałem. Później zorganizowali taką imprezę na naszą cześć… Początkowo myślałem, że to czyjeś wesele (śmiech). Zbyszkowi Wojciechowskiemu pomagałem aż do końca krakowskiego Tempa. Potem Przegląd przejął część dziennikarzy, w tym mnie. Dostałem propozycję od dawnych kolegów i korciło mnie, żeby zostać w Tempie, ale w Przeglądzie były lepsze perspektywy rozwoju.

Ze smutkiem mówisz o Tempie. Widać po tobie żal, że to pismo upadło.

To była kapitalna gazeta. Przegląd uchodził wtedy za bardzo prowarszawski, a Tempo, choć krakowskie, potrafiło być obiektywne. Po meczu Wisła – Legia nie mieli oporów dać tytuł „Jak kurtyzana z klientem”. Miało świetną publicystykę i nie tuszowało rzeczywistości. Po latach Jacek Kmiecik zaszantażował mnie, gdy Sypek (Igor Sypniewski – przyp. red.) zaginął. Zapadł się pod ziemię po sprawach w Wiśle, kilka miesięcy nikt nie potrafił go znaleźć. Kmiecik powiedział mi: jak nie znajdziesz Sypniewskiego w tydzień, to wypierdalasz. Zwalniam cię z pracy. Czego ja nie robiłem! Wykonałem dziesiątki telefonów. Powstał z tego mocny tekst, a dzień przed publikacją zadzwonił do mnie Sypa. „Co ty odpierdalasz? Czego o mnie wypytujesz? Ja się nie zgadzam!”. Kurwa, Igor, muszę napisać tekst o tobie! Albo z tobą, albo bez ciebie. A co ty chcesz napisać? Dużo rzeczy, mogę napisać mniej, jak się spotkamy. No dobra. Spotkaliśmy się na boisku przy Sukienniczej, o tutaj. Poszła z tego rozkładówka, Kmiecik przeczytał tekst i powiedział tak: tym się różni szkoła warszawska od łódzkiej i krakowskiej. Jak dziennikarz ze szkoły warszawskiej widzi zachlanego piłkarza na ulicy, to zawoła fotoreportera, zrobi zdjęcie, a jak poleje wódki, to żeby piłkarz jeszcze raz upadł. Dziennikarz ze szkoły łódzkiej lub krakowskiej weźmie gościa, umyje, postawi piwo, żeby ten znalazł pion, a potem napisze poruszający wywiad jak to się w życiu nie powiodło, ale będzie lepiej.

Jak wspominasz pracę przy „Zasypanym”?

Potwornie ciężko. I psychicznie i fizycznie. Piekielnie ciężka praca, żadna bujanka, że siadasz i dostajesz samograj. Wykonałem dziesiątki telefonów. Odkurzyłem piłkarzy Radomska z 2002 roku. Dotarłem do Jonasa Therna. Dzwoniłem po piłkarzach, żeby ich historie naprowadziły Igora na właściwy trop. Chciał coś opowiedzieć, ale zwyczajnie nie pamiętał. Przypominał sobie, gdy dostał trop… Dlatego ludzie zarzucają, że w tej książce jest za mało szatni.

Jest mało,bo Igor nigdy nie był częścią szatni.

On jak najszybciej chciał się stamtąd wyrwać. Rozumiał chłopaków stąd, spod tego sklepu. On tu mieszka, w tym bloku, widzisz? (Żelek wskazuje za okno – przyp. Red.). Dzisiaj też jestem z Sypą umówiony na herbatę.

Do  Canal+ przeszedłeś trzy dni po powrocie z Igrzysk w Pekinie. Niezłe tempo.

Najpierw pojawiałem się w Canalu jako ekspert w Lidze+. Zastąpiłem tam Pawła Zarzecznego. Zadzwonił do mnie pewnego dnia Andrzej Twarowski: „witam cię, czytam twoje felietony w Dzienniku Polska-Europa-Świat, podobają mi się twoje spostrzeżenia. Może przyszedłbyś do Ligi+, bo z Pawłem nie kontynuujemy współpracy?” Miałem na ten dzień zaplanowane wesele z ówczesną dziewczyną. Związek skończył się tego dnia.

Wybrałeś Twarowskiego zamiast niej.

Trzy dni przed imprezą mówisz, że nie pójdziesz, albo że ew. dojedziesz koło trzeciej, no to musiało się tak skończyć. Ale to nie był trudny wybór, zwłaszcza, że dziewczyny wtedy zmieniało się często, a Liga+ to absolutny szczyt, szczególnie wówczas, kiedy nie dało się w zasadzie nigdzie indziej obejrzeć bramek. Największy komplement po emisji usłyszałem od Czarka Kowalskiego, który też był ze mną w Dzienniku. Mówi – nie no, Żeluś, i masą i humorem przypominałeś Zarzecznego. Chciał mi dogryźć ze względu na masę, a ja potraktowałem to jako zajebisty komplement (śmiech). Niektórzy w gazecie mieli też problem, że najlepsze smaczki sprzedawałem na wizji. Pamiętasz Michała Zielińskiego? Tego od słynnej rozmówki:

– Michał, jesteś bardzo szybki. Jaki masz czas na setkę?

– Nie mierzyłem ostatnio, ale jakoś koło sześciu sekund.

Kolega powiedział mi, że Zieliński pracował na taśmie w Holandii, owoce sortował… Nikt tego nie wiedział. Sprzedałem to w Lidze+, a potem ukazywały się z tego czołówki w gazetach – wszędzie, tylko nie u nas. Trochę Czarek się o to czepiał, ale już Stanek np. mówił – daj spokój, Żelek robi nam reklamę. W ogóle świetnie wspominam pracę tam, fantastyczna atmosfera, dziennikarski dream team jeśli chodzi o sport: Krzysiek Stanowski, Paweł Zarzeczny, wspomniany Czarek Kowalski, Stefan Tuszyński, Kamil Gapiński, pojawiający się czasem Marek Jóźwik i niesamowity Stasiu Żółkiewski, kierownik, który jakimś cudem nad tym wszystkim panował. I to jak panował! Potem doszedł jeszcze Rafał Lebiedziński, z Faktu pisali do Dziennika Przemek Rudzki, świetni Wołosik Brothers i kilku innych. Kapitalna atmosfera, świetni ludzie. Trzeba tylko było na wkrętki uważać, bo było groźniej niż na polu minowym, niemal jak w piłkarskiej szatni. Ale najważniejsze: mogłem pisać z Łodzi, jeździć po Polsce i Europie: zgłaszałeś temat i niemal zawsze dostawałeś zielone światło.

Korzystałeś z tego mocno?

Starałem się jak mogłem. Dwa tygodnie przed mistrzostwami świata w 2006 pojechałem do Niemiec. Opakowywałem mecze towarzyskie Niemców. Wysłali mnie bez przekonania, ale potem dużo punktów nałapałem: puściłem wywiad z Zico, który był trenerem kadry Japonii, zrobiłem exclusive’y z Klose i Podolskim, spotkałem się ze Schweinim. Ale najfajniejsze wyszło to, że siedzę sobie w Leverkusen, czytam gazetę, patrzę – za dwa dni finał mistrzostw kosza w Niemczech z udziałem Gortata. Znalazłem jego numer domowy i przez panią Alicję, mamę Marcina, zdobyłem aktualny numer. Dzwonię do Gortiego.

– Trochę mi zniknąłeś z radaru, ale widzę, że są sukcesy!

– Żelek, trzeba się spotkać koniecznie, jak tylko będę w Łodzi.

– Marcin, jutro.

 Nie, jutro mam finał!

– Ale ja jestem w hotelu w Leverkusen.

– Nie żartuj!

– To możemy się spotkać?

– Nie ruszaj się stamtąd, wypisz się z hotelu, będziesz spał u mnie. Przyjeżdżam zaraz po ciebie z Kolonii.

– Marcin, spokojnie, mam rzut beretem do dworca, a pociągiem dwadzieścia minut do Kolonii, dojadę.

– Nie będziesz jeździł, ty jesteś stara bałucka gwardia, brat by mnie zabił, jakby się dowiedział, że musiałeś jechać pociągiem na spotkanie ze mną.

I siedziałem u Marcina dwa dni, a finał wygrali.

Pierwsza wzmianka o Marcinie była twojego autorstwa, prawda?

Marcin był bramkarzem do osiemnastego roku życia. Wtedy zaczął odbijać piłkę w ŁKS.

Niesamowite, w wieku osiemnastu lat niektórzy debiutują w NBA, a on dopiero zaczął kozłować.

To talent do pracy. Byłem wtedy szefem działu łódzkiego Przeglądu Sportowego. Usłyszałem, że gość mierzący 2.13 zaczął trenować kosza na ŁKS. Były smaczki, że butów nie może znaleźć w swoim rozmiarze, że staje pod koszem czyhając na piłki i tylko musi uważać, żeby nikt go nie sfaulował, bo nie potrafi rzucać osobistych.

Jak surowy był Gortat, gdy spotkałeś się z nim na sesję zdjęciową i wywiad na stadionie Startu?

Mega surowy. Dwutakt robił z wysiłkiem. Półdystans – kiepściutko. Ale widać było, że bardzo chce i ma świetną koordynację. Ja go kojarzyłem z podwórka, bo z jego starszym bratem się znałem, ciotecznym. Marcin jest siedem lat młodszy, ale lubił ten klimat, to towarzystwo na szkolnym boisku. Nikomu nie przeszkadzał, był zresztą bratem Filipa. Tytuł pierwszego tekstu o Marcinie brzmiał „Za pięć lat będę w NBA”. Wszyscy mieli z tego ubaw w redakcji. Sześć lat później był w NBA. Zresztą, tego newsa też mieliśmy pierwsi. Siedziałem na Piotrkowskiej, nagle telefon od Gortiego. „Wiesz, leżę sobie nad basenem i mogę ci powiedzieć, że nie myliłeś się. Idę do Orlando Magic”. Dzwonię więc od razu do Dziennika i mówię, że mamy Polaka w NBA, a my pierwsi mamy newsa. Słyszę jednak:

– Żeluś, ty z tym Gortatem znowu, kurwa… Bardzo chcesz to napisz pięćset znaków.

– Ale to Polak w NBA! Nie w NBA, tylko jak Trybański, wpuszczą go albo nie wpuszczą.

– Dobra, napisz tysiąc znaków.

– Ale mamy fajne zdjęcia!

– Kurwa, Żelek, tysiąc dwieście znaków i nie ma mowy więcej.

Chcieli z tego zrobić cegiełkę, czyli trzysta znaków bez podpisu, gdzieś upchnięte.

Ile dostałeś ostatecznie?

Osiemset czy dziewięćset, ale bez przekonania. Marcin szanuje, że wierzyłem w niego całe życie, a nie podczepiłem się, gdy osiągnął sukces. Jak jechałem do niego do USA, kierownik produkcji patrzył na nasz plan i mówił: co ty, nie ma możliwości, żeby Marcin poświęcił nam tyle czasu! A potem lądujemy. Marcinos, ruszylibyśmy tu i tu, co sądzisz? Ty jesteś stara bałucka gwardia. Brat by mnie zabił, jakby się dowiedział, że się nie zgodziłem.

Skoro przy podróżach – jak wspominasz igrzyska w Pekinie?

Przygoda życia. Zawsze mówię: ciężko pracować, dobrze się bawić, nie zauważać różnicy. Mieliśmy szalony grafik: szedłeś spać o trzeciej, bo w redakcji nie brali pod uwagę różnicy czasu, co rusz jakiś praktykant dzwonił z konsultacją detalu do swojego tekstu. Ale później cały dzień musiałeś funkcjonować w czasie pekińskim, gdy Warszawa spała. Oczywiście wiem, że te igrzyska były ufundowane kosztem zwykłych mieszkańców, ale co mogę powiedzieć – organizacyjnie naprawdę było super. Uwielbiałem całą atmosferę, przeżywałem start każdego Polaka niesamowicie. Trochę żałuję, że nie było czasu zwiedzić choć trochę Chin, mieliśmy czas tylko na jeden wypad na Chiński Mur. Planowałem wyjazd za Pekin, na poważniejszy, problemowy reportaż, ale doszedłem do wniosku, że potrzebowałbym na to czterech dni minimum, więc nie było sensu. Zwłaszcza, że bym się nie dogadał.

Więcej czasu miałeś w Japonii podczas siatkarskich MŚ.

Tak, tam byliśmy trzy tygodnie, było więcej swobody. Można było się powłóczyć.

Czym zaskoczyła cię Japonia?

Japonia to fascynujący kraj, inny świat. Przed podróżą przeczytałem „Japoński wachlarz” Joanny Bator, więc tego i owego się spodziewałem. Kocham też książki Murakamiego, więc szoku nie było… Ale choć Bator pisała o fenomenie osób, które wsiadają do metra, momentalnie zasypiają, a cztery przystanki później budzą się i wysiadają, to i tak robiło to absurdalne wrażenie. Wśród dziennikarskiej braci największym hitem były toalety. Wyglądały jak małe stacje kosmiczne. Połączone z bidetem, mające regulację temperatury wody, podgrzewaną deskę, dostosowujące wysokość… Wszyscy o tym mówili (śmiech). Jeden z chłopaków z TVP kupił nawet taką deskę i targał ją później na lotnisko. Żalił się po powrocie do Polski, że musiał miesiąc szukać kogoś, kto ją zainstaluje. Rafał Bała puścił plotkę, że śpimy w tym samym hotelu, w którym kręcono „Między słowami”, jeden z moich ulubionych filmów. Ten hotel w rzeczywistości znajdował się obok, co nie zmieniało faktu, że widok mieliśmy ten sam. Centrum Tokio, Shinjuku, najbardziej zatłoczona stacja kolejowa świata, nieustanny ruch. Obejrzałem w Japonii „Między słowami” i zrozumiałem, że rzeczy, które wydały mi się w tym filmie przejaskrawione, zgadzają się co do joty. Tłumaczenie z japońskiego często tak wygląda: oni mówią mnóstwo słów, przekłada się to na kilka angielskich. Prysznice były za małe na mnie czy Murray’a, a co dopiero na Możdżonka. Napisałem reportaż „Między słowami rodzą się marzenia”, wciskając siatkarzy w świat z filmu, fajnie wyszło. Inny napisałem o dużych broszurach w hotelach w Sendai, co robić w przypadku trzęsienia ziemi – pasowało mi do trzęsienia siatkarskiej ziemi, gdy pokonaliśmy w tym mieście Rosjan. Wtedy wydawało się to absurdalne, a kilka lat później Sendai przestało istnieć… Bolała mnie tragedia tego miasta.

Z Japonii pamiętam jeszcze, jak w ostatni weekend, gdy byliśmy już w półfinale MŚ, pracowałem po meczu z Bułgarią ponad 30 godzin z jedną godzinną przerwą na małe piwo w Sky Barze z widokiem na nocne Shinjuku. Jakieś 8 kolumn do Dziennika napisałem i kilka kawałków do Faktu. Skończyłem o 5 rano czasu tokijskiego, prysznic i na samolot. Zasnąłem zaraz jak wsiadłem, obudziła mnie stewardessa w Kopenhadze.

Masz w sobie żyłkę podróżnika. Czytałem o twojej podróży na Kilimandżaro.

Kili było moim marzeniem, odkąd przeczytałem o nim u Hemingwaya, którego uwielbiałem. Pamiętam takie zdanie z „Krótkiego, szczęśliwego żywotu Franciszka Macombera”: „Frank Wilson był tak dobry, że nie musiał nikomu tego udowadniać”. jak to przeczytałem, stwierdziłem, że do tego trzeba dążyć w życiu. Musisz być tak dobry, żeby już nikomu tego nie musieć udowadniać. Jest kilku takich komentatorów w polskich telewizjach, do ich poziomu dążę. Ale nie o tym miało być: Hemingway napisał też opowiadanie o umierającym podróżniku, który spoglądał na Kilimandżaro. Z obecną żoną, wtedy jeszcze nawet nie narzeczoną, myśleliśmy gdzie tu lecieć, bo ona też ma bakcyla podróżniczego. Pojawiły się tanie loty z Kairu w kierunku Tanzanii i zdecydowaliśmy się. Jej to w sumie tak nie kręciło – jechać do Afryki, i jeszcze się męczyć? Ale stwierdziła, że z miłości to zrobiła.

Był szok kulturowy?

Sporo wcześniej podróżowałem, więc w szoku nie byłem. Ale najpierw zatrzymaliśmy się na półtora dnia w Kairze. Gorący społeczno-politycznie czas, a my mieliśmy hostel naprzeciwko Muzeum Egipskiego, przy samym Placu Tahrir. Turystów już niewielu, więc byliśmy oblegani. Wszyscy wciskali ci coś na siłę. Próbowali podrzucić kwiatka do kieszeni, a gdy się udało, gonili, żebyś zapłacił. Nie czuliśmy się tam już bezpiecznie, przedzieraliśmy się przez początki demonstracji. W Gizie nie dało się opędzić od naganiaczy, ciągle krzyczeli „Natasza, Natasza!” do Eli, bo myśleli, że jesteśmy Rosjanami. Skryliśmy się w KFC, które mieści się na przeciwko piramid. Siedzimy, chwila odpoczynku, klimatyzacja. Ela wraca z toalety i mówi: idź, musisz to zobaczyć. Ale co? no idź! Wchodzę, a tam czteroletni chłopczyk w białym fraku. Your soap, sir. Your towel, sir. My money, sir. Każdy tam próbuje cię naciągnąć na pieniądze. Znaleźliśmy faceta, który powiedział, że nas zaprowadzi do podziemi grobowca w pobliżu Sakkary, gdzie stoi piramida starsza niż w Gizie. Chciał dziesięć dolarów, stargowałem do pięciu. Okazało się, że to dostępne ogólnie podziemia, które można zwiedzać za darmo. Idziemy dalej, goni nas żołnierz z karabinem. Szybkim krokiem uciekamy w kierunku naszych przewodników – ten żołnierz też chciał parę dolarów, że niby naruszamy dobra narodowe Egiptu. Działy się tam totalnie absurdalne rzeczy. Jedziemy z przewodnikami, nagle któryś mówi: o, patrzcie, tam ćwiartują wielbłąda. Jedziemy z Gizy, droga sześciopasmowa, ale między pasami na skrawku zieleni rozkładająca się krowa i stado much nad nią. Jedziemy autostradą, na którą wbija ktoś pod prąd i jedzie z przeciwka na awaryjnych ciągnąc krowę na łańcuchu.

W Tanzanii absurdów było mniej?

Tam tez za wszystko trzeba zapłacić. Nagle okazało się, że musimy zapłacić 120 dolarów za nadbagaż – ten odprawiony w Kairze do JRO, a nie do przesiadkowego Dar-Es-Salaam, ten który sami znaleźliśmy rzucony gdzieś w kącie hali przylotów. Dyskutuję na lotnisku, że to jakiś absurd. Kobitka w końcu mówi: My friend, okay. That can be 70 dollars. But between me and you. Between me  and you. A wszędzie wokół na ścianach, że jeśli ktokolwiek złoży ci w Tanzanii propozycję łapówki, od razu to zgłoś.

Samo Kilimandżaro spełniło oczekiwania?

Przeczytałem taki wywiad w Kickerze, gdy Loew zastąpił Klinsmanna w kadrze Niemiec. Opowiedział o efekcie Kilimandżaro. To nie jest trudna góra, ale trzeba włożyć wiele pracy, żeby na nią wejść. Bardzo wielu ludzi rezygnuje czwartego dnia, na dzień przed końcem. Nie ma tam ładnych widoków, jest piach, kamienie. Ta góra męczy psychicznie, jest piekielnie nużąca. Loew powiedział, że między 80 a 90 minutą meczu pojawia się efekt Kilimandżaro. Jedni wyprują sobie flaki, żeby tam wejść, nie odpuszczą, natomiast inni stwierdzą, że mają dość, a potem całe życie będą wspominać, że nie wykorzystali szansy. Wszystko na Kilimandżaro wynagradza ci finisz. O 23 budzą cię, jesz tylko krakersy i popijasz herbatą, żeby nie wymiotować, i idziesz piargami, a nad tobą droga mleczna. Jedna fenomenalna wstęga. Idziesz tak konsekwentnie pięć godzin, stajesz na Stella Point i widzisz wschód słońca, który zapiera dech. Zaskoczyłem przewodników, bo wyciągnąłem z plecaczka dwie puszeczki piwa „Kilimandżaro” i ich poczęstowałem (śmiech). Podobno byłem pierwszym, który coś takiego zrobił.

Czytałem, że twoja dzisiejsza żona toczyła na Kilimandżaro trudny mecz.

Mdlała z powodu wysokości.

Myślałeś, że trzeba odpuścić, ze względu na nią?

Ja poczułem wtedy, że ją kocham. Walczyła tak dzielnie. Siedziała i mówiła: chcę iść dalej i pójdę, ale teraz nóżki mi się ugięły i nie chcą iść. Dostała herbaty, Snickersa, baton energetyczny i szła dalej. Mówiłem, żeby została, poczekała, ale uznała, że nie daruje sobie nigdy, jak nie wejdzie. Mało pamięta z końcówki, ale zachód słońca już tak.

Czuć, że to Kilimandżaro było dla was momentem szczególnym.

Dziewczynę powinno się zabrać w góry, wtedy wiesz, czy ona przejdzie trudności. Jak pójdziesz z nią na pięć dyskotek i dwie domówki, nie dowiesz się jaka jest naprawdę. Ale jak zabierzesz ją w miejsce, gdzie przez pięć dni nie ma toalety, prysznica, a cały czas trzeba wlec się w górę… Poczułem wtedy, że chcę, żeby została moją żoną. Jakiś czas później pojawiła się okazja na tanie loty Barcelona-Lima-Paryż. 1200 złotych przy zakupie przez słowacką stronę. Trzeba było działać błyskawicznie, bo takie bilety rozchodzą się na pniu. Ze mną nie dało się skontaktować, wracałem samolotem ze Stambułu ze Skrą Bełchatów. Podjęła męską decyzję i po powrocie dowiedziałem się, że w czerwcu lecimy na trzy tygodnie do Peru. Uznałem, że szykuje się taka podróż, to równie dobrze może być podróżą poślubną. Oświadczyłem się na meczu siatkówki: Liga Mistrzów, mecz Skra – Dynamo, dwanaście tysięcy widzów na trybunach Atlas Areny. Ela dała się zwabić na mecz siatki tylko dzięki sprytnej bajce: powiedziałem, że może uda się załatwić, że wygra w loterii dla kibiców bilet lotniczy.

Obiecałeś jej, że zrobisz spektakularny wałek.

Tak. Miał być konkurs, ja się zakręciłem gdzie trzeba i ona wygra. Spiker ogłasza, że w drugim secie będzie losowanie. Przychodzi właściwy moment i mówi: sektor E. Oczywiście Eli. Rząd 16, wiadomo czyj. Miejsce któreś tam, Ela wygrywa, zadowolona schodzi między setami na środek. Marek Magiera mówi do niej: gratulacje, wygrała pani bilet lotniczy, ale musi pani odpowiedzieć na jedno pytanie. Ona przerażona, bo z siatki nie wie nic, ale zza jej pleców wychodzę ja z bukietem róż. Przeprosiłem kibiców przez mikrofon, wytłumaczyłem, że konkursu nie było, tylko chciałem wyciągnąć tę panią na środek, bo chcę jej się oświadczyć. Na szczęście się zgodziła i nie zostałem bohaterem wszelkich youtubów. Wolałbym się oświadczyć na szczycie Kilimandżaro, ale tam pierścionka nie miałem pod ręką, bo i decyzja zapadła później.

 Zostało pół roku do tego Peru i jeżdżąc na mecze słuchałem płyt do nauki hiszpańskiego. Przydały się, na miejscu porozumiewałem się nieźle, szkoda tylko, że po powrocie nie kontynuowałem nauki i jakoś to uleciało. Natomiast Peru polecam każdemu. Dwa dni trekingiem z plecakami po najgłębszym kanonie świata. Wycieczka śladami Inków i 3 dni z plecakiem w stronę Machu Picchu, nad którym stajesz o świecie, gdy jest puste. Pobyt na jeziorze Titicaca wśród miejscowych plemion. Tam zresztą widziałem chyba najpiękniejszego boisko świata. Wspomniane jezioro, na nim wyspa Amatani, a na jej szczycie – grubo ponad trzy tysiące nad poziomem morza – boisko. Raz do roku odbywa się tam turniej plemion.

Trzeba wysłać tam Radka Rzeźnikiewicza.

Już mu to podrzuciłem, zadebiutowałem kiedyś nawet w Kartofliskach. Duma! (śmiech). Powiedział, że ciekawe i trzeba sprawdzić.

Powiedz, jak bardzo Żywek zmienił twoje życie?

Bardzo. Generalnie do trzydziestego piątego roku moje życie to była wieczna bujanka. Żadnych zobowiązań, krótkoterminowe związki, ciągle byłem poza domem. A odkąd poznałem Elę: po roku z hakiem ślub, przenosiny z Łodzi do Warszawy, rok z hakiem później Żywek, rok z hakiem później Nela. Jeszcze w międzyczasie spontanicznie kupiliśmy działkę pod Warszawą, choć ja wcześniej zawsze chciałem być w centrum, blisko miejsc, gdzie toczy się życie nocne miasta. Teraz? Wiem, że znalazłem swoje miejsce na ziemi. Najgorsze w tym nowym życiu, to że brakuje mi czasu na książki. Chciałbym czytać codziennie, ale zwyczajnie nie ma kiedy. Brakuje też samozaparcia, żeby np. ograniczyć sen dzięki temu mieć czas choćby na poranne bieganie. Brakuje mi też Łodzi, spotkań ze starymi kumplami, chociaż czasem żona puści (śmiech). To, czego nigdy nie odpuszczam, to researchów do meczów. Choćbym padał z nóg, muszę zrobić. Ale jest przecież druga strona i to naturalnie bajka. Ostatnio byliśmy parę dni w Zakopcu. Żywek, dwa lata i cztery miesiące, a mówi: „tata, ja sam! i próbuje jechać na nartach. Czy idziesz z nim w piłkę pokopać, mega chwile. Albo córka, która ma roczek i zaczęła chodzić. Idzie i woła: „ta-ta, ta-ta, ta-ta”. Albo jak Żywek usiadł przed TV i powiedział: o, tata w telewizji! To jest coś, czego nie da się opisać.

Research do meczów idzie na bok.

Nie, research jest robiony, jak śpią (śmiech).

Czego przeciętny widz nie docenia, gdy ogląda Canal+? Co mu umyka?

Myślę, że to jedno z najlepszych miejsc do pracy w polskim dziennikarstwie sportowym. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Jest świetna atmosfera w ekipie i ogólnie, w firmie. Jesteś rozliczany z tego, co zrobisz, a nie że od 8 do 16 musisz siedzieć przed kompem. Myślę, że niektórzy przyzwyczaili się do wysokiego poziomu Canal+ i nie doceniają jaką robimy robotę. Ludzie na przykład nie doceniają studiów, natomiast to ciężka robota – zainteresować widza opowieścią wokół meczu, zrobić ciekawe studio w miejscu wydarzenia. Dajemy to kibicom, myślę, że dzięki nam czują ważne wydarzenie lepiej. Najlepiej.

Jesteś ekspertem od meczów egzotycznych. Do dziś pamiętam twój komentarz debiutu Astany w Lidze Mistrzów.

Tak jakoś wyszło. Chyba na zasadzie: poradziłem sobie raz, drugi z takim meczem, to dam radę i siedemnasty. Jest z tego satysfakcja,  choćby jak robiłem jesienią mecze Genku. Nie wyobrażam sobie, żeby robiąc taką drużynę, nie obejrzeć kilku jej meczów wcześniejszych. Musisz czytać grę zespołu w lot, wiedzieć na pamięć, kto gdzie gra i jak gra. Poznawać mało znanych wcześniej gości po ruchach, bo nigdy nie wiadomo jak daleko będzie kamera prowadząca…. To ważniejsze niż research. Dzięki temu wiesz, kto obniżył loty, a może kto dzisiaj wyciska z siebie więcej, niż zwykle. Tylko, że uwielbiam konstruktywną krytykę, mówię kolegom – jak będziesz oglądał, daj znać co twoim zdaniem poprawić, co zmienić. A taki Genk, grający pod Legią, przy natłoku meczów – choćby tam było 8:7, nikt nie obejrzy. Z drugiej strony oglądam Genk i widzę, jacy świetni są Ndidi, Bailey. Teraz jeden jest już w Leicester, drugi w Leverkusen. W ogóle liga angielska to jest dla mnie święto, uwielbiam ją oglądać, nie wyobrażam sobie weekendu bez Match of the Day. Mógłbym wymienić ci skład dowolnej drużyny z Premier League i nazwy wszystkich stadionów, no problem.

To ciekawe, bo nie wiem czy wśród kibiców jesteś z nią tak utożsamiany.

Bo komentuję ją bardzo rzadko, jakieś 5 razy w sezonie… Żałuję, ale co zrobić? Robię swoje. Bakcyla złapałem już w 1992, kiedy rodzice wysłali mnie do szkoły angielskiej, żebym podszlifował angielski. Zawsze im za to dziękuję, bo to był mega duży wysiłek finansowy, ale opłacił się, z angielskim poszedłem mocno do przodu. Oczywiście i poza tym było kapitalnie, a 3/4 kieszonkowego wydałem na wyjazd na Wembley.

Stare, kultowe Wembley.

Dwa razy tam byłem. W 1996 łódzcy dziennikarze ruszyli busem na Anglia – Polska. Byliśmy na 0:0 młodzieżówek na Molineux i na słynnym golu Citki w świątyni futbolu. Coś też napisałem z tego do Tempa…

To musiał być wesoły bus.

Każdy wziął flaszkę wódki, skończyła się już za Pabianicami. Ale dużo się od łódzkich dziennikarzy nauczyłem, nie tylko na tym wyjeździe. Kiedyś tworzyli świetną grupę. A Wembley? Za pierwszym razem, w 1992, oglądałem Leeds – Liverpool o Tarczę Dobroczynności. Na boisku Dean Saunders, Ian Rush, Bruce Grobbelaar, ale przede wszystkim Cantona, który strzelił trzy bramki. Wtedy go pokochałem. Nawet Żywek ma na drugie Eryk. Potem szybko wracaliśmy do Hastings na finał Igrzysk w Barcelonie.

U mnie zresztą często ważne wydarzenia chodzą parami. Najlepszy mecz jaki w życiu komentowałem, to Leicester – Manchester United w dniu finału siatkarskich mistrzostw świata. Canal+ poszedł mi na rękę, dzięki czemu zostałem szefem łódzkiego biura prasowego podczas mistrzostw – w Łodzi,gdzie najwięcej meczów grali Polacy. To tam organizowaliśmy słynne losowanie, po którym Polacy trafili na Rosjan i Brazylijczyków. Wszyscy mówili, że będą podgrzewane kulki i trafimy na Francję i Niemców, natomiast wyszło inaczej. Siatkarzom mówiłem – spokojnie, lepiej grać z nimi wcześniej, potem łatwa droga do finału. Canal+ pozwolił mi raz wypisać się z weekendowej rozpiski meczowej, ale przy drugiej moje poczucie obowiązku wygrało. Finał zobaczyłem w TV, natomiast wcześniej skomentowałem fenomenalne widowisko – od 1:3 do 5:3 dla Leicester. Kamień węgielny pod mit założycielski mistrzowskiego Leicesteru. Tamten mecz pokazywał, jaki to może być zespół. A mnie dał power: tylu wiadomości na Twitterze w życiu nie dostałem, kilkadziesiąt osób napisało, że była moc. Nawet Twaro pochwalił w smsie, choć przecież żyłem też z jego partnera, niezastąpionego Rafała Nahornego. Bajka. Szkoda tylko, że więcej Anglii w tamtym sezonie nie dostałem, życie (śmiech). Ale na serio: nawet tego finału siatkarskiego mniej żal było po takiej jeździe bez trzymanki. Zwłaszcza, że obejrzałem go z 18-dniowym synkiem.

Solą Canal+ jest jednak Ekstraklasa. Masz czasem tak, że myślisz: nie no, znowu Ruch z Górnikiem Łęczna? Wkrada się niebezpiecznie rutyna?

Czyli jednak pogadamy o lidze? Nastawiałem się, że wywiad ma być o lidze (śmiech). Nie, zawsze się nakręcam – to może być fajny mecz. I często jest. Każdy chce komentować, nigdy nie mam dość meczów, to napięcie przez dziewięćdziesiąt minut. Ale prawda, że największą traumą był mecz otwierający 2015 rok: Zawisza – Górnik Łęczna, piątek, godz. 18, smutna Bydgoszcz po aferze z trumnami, 650 widzów na trybunach, zimno, pierwszy celny strzał w sześćdziesiątej minucie…. Nawet ja, przy swoim maksymalnym optymizmie, walczyłem o zachowanie maksimum koncentracji. Ale uważam, że zrobiłem ten mecz profesjonalnie, nie wmawiałem ludziom, że oglądają dobre widowisko, ale też nie szydziłem z koszmarnych zagrań. Nie miałem myśli, żeby wszystko rzucić i jechać w Bieszczady, chociaż kocham góry.

Powiedziałeś, że masz jeszcze ważne cele dziennikarskie do zrealizowania. Cele?

Chciałbym na pewno jeszcze kiedyś na Igrzyska Olimpijskie pojechać. Michałowi Polowi niesamowicie zazdrościłem wyjazdu na Paraolimpiadę, to też musiało być kapitalne przeżycie. Wiele fenomenalnych historii do opisania… Na pewno chciałbym też skomentować duży mecz europejskich pucharów. Cały czas mam zajawkę na to, by tropić co mogę zrobić ze swoim komentarzem lepiej, uwielbiam konstruktywną krytykę, cały czas pracuję nad warsztatem. Myślę, że mogłoby wyjść fajnie.

Książka z Gortatem?

Chciałbym, ale z tego co  mi Marcin mówił, jest po słowie z kimś w Stanach. Chociaż mam nadzieję, że gdy będzie tłumaczona na język polski, to polskie rozdziały damy osobno od nowa – myślę, że zrobilibyśmy kapitalną lekturę.

A jak nie – coś dobrego jeszcze napiszę, zaczyna mi tego regularnego pisania brakować. Nie napisałem jeszcze ostatniego słowa. I nie powiedziałem – choć uważam, że późno, być może za późno, trafiłem do telewizji, nadal mam w niej wiele lat przed sobą. Czasem myślę, co by było, gdybym zapytał siedzącego obok na meczu Widzew – Borussia Dortmund Janusza Basałaja, czy nie potrzebują jeszcze kogoś w Canal+, jak wtedy potoczyłyby się moje losy, gdzie bym był. Ale z drugiej strony, idę krok po kroku, właściwą drogą i mam za sobą dobrą szkołę dziennikarstwa nie tylko telewizyjnego. Wszystko ciągle przede mną – jak na ulubionej bluzce mojej kochanej żony: the best is yet to come.

Rozmawiał Leszek Milewski

 Napisz do autora

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

18 komentarzy

Loading...