Reklama

Najlepszy lek na zerwane ścięgno Achillesa? Granie w… „Heroes”

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

29 stycznia 2017, 16:20 • 9 min czytania 4 komentarze

Kiedy sportowiec ma porządnego doła, do wygrzebania się z niego nie zawsze wystarczy tylko puszczenie na YouTube guru polskiego coachingu Piotra Blandforda, który wykrzykuje, że i tak „jesteś zwycięzcą”. Co więc robić, żeby nie zwariować po paskudnej kontuzji siedząc samemu w czterech ścianach? Jak wziąć się do roboty, chociaż rano nie chce się nawet podnieść tyłka z łóżka, nie mówiąc już o ostrym zasuwaniu na treningu? Mówiąc wprost – jak żyć, żeby nie ześwirować? Trochę popytaliśmy i okazało się, że polscy sportowcy mają swoje sprawdzone patenty, jak przetrzymać kiepski czas i szybko wrócić do formy. A sposoby są przeróżne, od namiętnego naparzania w gry komputerowe po grę na pianinie. Tak, na pianinie.

Najlepszy lek na zerwane ścięgno Achillesa? Granie w… „Heroes”

Cóż, nie każdy jest jak Floyd Mayweather Jr., który – gdy ma gorszy dzień – wskakuje pewnie do swojego łóżka, tarza się w milionie dolarów w gotówce, a nawet jak czasami ukradkiem zapłacze, zawsze może wysmarkać się w studolarówkę. Polscy sportowcy pocieszenia muszą szukać pewnie gdzieś indziej, a ponieważ w sporcie nie ma odpornych na kontuzje czy nagłe spadki formy, warto mieć sposoby, które pozwolą jakoś przetrwać.

Wie coś o tym Sebastian Świderski, siatkarz tyleż znakomity, co pechowy. U schyłku swojej kariery odniósł bowiem aż dwie fatalne kontuzje w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy. Najpierw w 2009 roku reprezentacja grała towarzyszko z Bułgarią szykując się do meczów eliminacji mistrzostw świata we Włoszech i turnieju finałowego mistrzostw Europy w Turcji. Świderski, wówczas zawodnik włoskiej Maceraty, zerwał niemal całkowicie ścięgno Achillesa. Można powiedzieć, że w 99 proc., ponieważ ścięgno trzymało się dosłownie na jednej „niteczce”. Długo będzie to zresztą jedyne pocieszenie dla siatkarza, który wiedział, że czeka go operacja, że powrót na boisko to perspektywa przynajmniej kilku miesięcy, a to oznacza z kolei pożegnanie z mistrzostwami Europy. Tymi, na których Polacy zdobędą ostatecznie złoto grając w półrezerwowym składzie.    

Zwlokę się na trening, ale w nagrodę zjem sobie…         

WARSZAWA 22.09.2016 SESJA FOTOGRAFICZNA OLIMPIAD SPECJALNYCH POLSKA --- SPECIAL OLYMPICS POLAND PHOTO SESSION IN WARSAW SEBASTIAN SWIDERSKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Reklama

Co robił „Świder” po operacji, kiedy mógł już tylko poddawać się żmudnej rehabilitacji i czekać? – Nie mogłem sobie pozwolić, żeby zwariować. Ważna była obecność rodziny, znajomych, ale przede wszystkim wyznaczenie sobie celów. A dla mnie najważniejszym był powrót do sprawności, do grania. Tak się nakręcałem – opowiada Weszło obecny prezes ZAKS-y Kędzierzyn-Koźle. 

– Trzeba było czymś zająć głowę – dodaje. – Od zawsze uwielbiałem gry komputerowe, szczególnie te strategiczne. Pewnie brzmi to dziś trochę śmiesznie i dziecinnie, ale wtedy najbardziej uciekałem właśnie w gry. Było ich kilka, chociażby seria „Heroes” czy też „Rise of Nations”. Nie były to jednak zwykłe zabijacze czasu, gry były dla mnie pożyteczne, w pewnym sensie pomagały lepiej przemyśleć kolejny krok także w swoim życiu. Nauczyłem się planować. O grach zdarzyło mi się rozmyślać nawet podczas ćwiczeń rehabilitacyjnych. Bo na jednej maszynie trzeba było czasami siedzieć z godzinę i co tu robić, skoro ona pracuje praktycznie sama? Siedząc i nudząc się w głowie pojawiały się różne głupie pomysły, a gry strategiczne były jednak użyteczne.

Z pomocą szły także lektury. Jak mówi 322-krotny reprezentant Polski, zwykle były to jednak lekkie, poprawiające humor książki, żadne tam opasłe, poważne tomy na 800 stron. Świderski szczególnie dobrze bawił się przy „Kronikach Jakuba Wędrowycza” pisarza fantasy Andrzeja Pilipiuka.

Niestety, siatkarz ledwo co zdążył odłożyć książkę na półkę, aby wrócić na boisko, a dopadła go kolejna koszmarna kontuzja. Stało się to w pierwszym secie meczu jego ZAKSY z Resovią Rzeszów, kiedy po rozegraniu Pawła Zagumnego wyskoczył do ataku z drugiej linii. Diagnoza – zerwany mięsień czworogłowy uda. Jak mówi, w tym przypadku zagospodarowanie czasu wolnego wyglądało jednak nieco inaczej, przede wszystkim ze względu na konieczność pracy z psychologiem. – W krótkim czasie wypadły mi dwie groźne kontuzje, dlatego mnóstwo czasu zastanawiałem się, co ja w ogóle ze sobą zrobię? Co będę robił po zakończeniu kariery? Myślałem też o dodatkowych biznesach – wspomina.

A jakie miał sposoby na nagłe spadki motywacji, kiedy chociaż będąc zdrowym, jednak nie miał mentalnego paliwa do treningu? – Zawsze zdarzało się, że przychodził dzień takiego kryzysu, czasami pojawiał się on nawet kilka razy w tygodniu. Wtedy człowiekowi nie chce się nawet wstać z łóżka. Wówczas pomagałem sobie starą, sprawdzoną metodą kija i marchewki: zakładałem sobie, że jeśli pójdę na trening i dobrze go zrobię, to dostanę nagrodę. Mogło to być na przykład pójście do kina lub zjedzenie czegoś, czego na co dzień zwykle nie jadłem. Chociażby sushi. Proste, ale jednak działało.    

Biografia Mike’a Tysona i obciachowy serial

Reklama

KRAKOW 2016.04.01 POLSAT BOXING NIGHT TAURON ARENA WAZENIE GALA BOKSERSKA NZ EWA BRODNICKA FOT MICHAL STAWOWIAK / 400mm.pl

W ubiegłym roku sporo wolnego czasu miała Ewa Brodnicka, która z powodu kontuzji kolana nie wyszła w kwietniu na ring bronić tytułu mistrzyni Europy w walce z Włoszką Anitą Torti. – Takie sytuacje nigdy nie są łatwe. Przychodzi niemoc, trochę pada psychika, chce się beczeć. Pamiętam, że wtedy bardzo często płakałam. Ale jak już otarłam łzy, sporą część dnia zajmowała mi w zasadzie codzienna rehabilitacja, kontakty z lekarzem, który mnie non stop motywował – mówi czołowa polska pięściarka.

Popularna „Kleo” korzystała kiedyś wprawdzie z pomocy psychologa, ale specjalistka w końcu stwierdziła, że częste spotkania nie mają większego sensu, bo bokserka ma mocną psychę i sama sobie nieźle radzi z presją i stresem. I tak też było z tą kontuzją.   

Jaki miała patent na spędzanie czasu siedząc w czterech ścianach? – Nosiło mnie, dlatego w wolnym czasie wróciłam do gry na… pianinie. Bo grę na tym instrumencie zakończyłam będąc jeszcze nastolatką w podstawówce. I teraz jest to moją wielką pasją! Właśnie dzięki tamtej kontuzji kolana. Zawsze w takich chwilach czytam też książki. W tym przypadku bardzo pomogła mi autobiografia Mike’a Tysona, gdzie on też nie miał przecież łatwego życia. Oglądałam również filmy: dokumentalne, thrillery, czasami przygodowe. No i seriale. Ogarniałam nowości pojawiające się na Netfliksie. Mam też jeszcze jeden serial, taki ulubiony, ale nie ma opcji żebym powiedziała jaki tytuł, bo straciłabym twarz! – śmieje się Brodnicka.

Jak mówi, jej życie zwolniło, dlatego prowadziła typowo domatorski styl życia, zaczęła nawet częściej pichcić w kuchni.   

Przez lata na tyle dobrze poznała swój organizm, że dostrzegając zniżkę formy przeczuwała już, z czym musiała przesadzić podczas treningów, czego być może zaaplikowała sobie za dużo. Wtedy konieczny jest relaks. Dobry masaż, a jak i to nie pomaga, weekendowy wyjazd, na przykład na Mazury. Brodnicka ma wtedy żelazną zasadę: za cholerę nie czyta żadnych informacji o boksie.    

I na koniec naszej rozmowy nieoczekiwanie wypala: – No i te kryzysy podczas miesiączki… Często notuję wtedy wyraźny spadek formy, dlatego muszę nieco odpuszczać treningi, po prostu przeczekać ten moment. Czasami mój trener, nawet jak nie wie o „tym” moim dniu, to i tak to zauważy. Patrzy na mnie i mówi: „Coś dzisiaj jest z tobą nie tak… Dziwnie się zachowujesz…”. A ja nie potrafię się wtedy na niczym skupić, tylko chodzę wkurzona. Do tego dochodzą jeszcze wahania wagi. Najlepiej wtedy, jeśli z miesiączką nie zbiega się moment startowy. Bo kobieta może być wtedy nawet 4 kilogramy na plusie, a to duży problem, bo musimy przecież utrzymywać wagę.

Zgadujemy, że w przypadku „tego” dnia nie pomoże nawet gra na pianinie. 

Wolałam pójść na piwo niż dołować się w domu

WARSZAWA 10.01.2015 GALA - 80. PLEBISCYT PRZEGLADU SPORTOWEGO --- POLISH SPORTS AWARDS OF PRZEGLAD SPORTOWY IN WARSAW MAJA WLOSZCZOWSKA FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Maja Włoszczowska ubiegły rok może uznać za udany, bo zdobyła srebrny medal na igrzyskach w Rio de Janeiro, ale i tak nie obyło się bez trudnych chwil. Ten najgorszy moment to oczywiście złapanie kapcia podczas mistrzostw świata w Novym Mescie. Pęknięta opona pozbawiła jej niemal pewnego wicemistrzostwa i zepchnęła dopiero na 4. miejsce. Na mecie, płacząc, mówiła o „chamskim pechu”.

– Miałam wtedy w planie od razu po zawodach jechać do domu, ale stwierdziłam, że wolę zostać tam na miejscu, pójść na piwo z ekipą, nawet sobie popłakać czy powrzeszczeć. Wtedy to napięcie dużo szybciej schodzi, niż gdybym wściekała się na wszystko siedząc w domu.

Jak ktoś jest w kiepskiej kondycji psychicznej, towarzystwo jest na pewno lepsze niż dołowanie się samej – opowiada w rozmowie z Weszło najlepsza polska kolarka górska. 

Jej kariera to zresztą ciągłe pagórki i zjazdy nie tylko na trasie. W pewnym momencie jej życie było przeplatanką kontuzji i rehabilitacji. A niektóre jej wypadki były wręcz makabryczne. Tak jak ten, do którego doszło w 2009 roku w australijskiej Canberze, gdzie odbywały się mistrzostwa świata. Włoszczowska podczas jednego z treningów spadła z roweru i pokiereszowała sobie twarz o kamienie. Po tym wypadku pozbierała się jeszcze szybko, znacznie gorzej było tuż przed igrzyskami w Londynie. Wybrała się akurat na zgrupowanie do włoskiego Livigno, gdzie doznała poważnej kontuzji stawu skokowego. Stopa, która wykręciła się praktycznie o 90 stopni., była tak roztrzaskana, że Włoszczowskiej już na miejscu podawano morfinę w kroplówce, tak wyła z bólu. Olimpiada odjechała.

– Patentu na kryzysy nie mam, ale jest kilka rzeczy, które mi pomagają. Przede wszystkim są to zmiany. Jakiekolwiek, ale zmiany. Dla przykładu, tuż przed tą kontuzją w 2012 roku byłam już dogadana z nową ekipą Giant. Czyli po wypadku teoretycznie mogli nie podpisywać ze mną kontraktu, ale szczęśliwie dla mnie dotrzymali słowa i podpisaliśmy papiery na takich samych warunkach. Zaufali mi, chociaż wcześniej pewnie zakładali, że będą brali złotą medalistkę igrzysk olimpijskich, a dostali dziewczynę z kontuzją nie wiedząc, czy kiedykolwiek wróci do formy. Zmiana zespołu szybko postawiła mnie na nogi. To mnie w pewnym sensie uratowało – wspomina.

Kiedy przechodziła rehabilitację, żeby nie zwariować, najczęściej spotykała się ze znajomymi, wyjeżdżała gdzieś ze swoim chłopakiem, wybrała się nawet na igrzyska do Londynu w roli kibica. Kiedy w końcu ściągnęli jej gips z nogi, większość dnia spędzała na rehabilitacji. Policzyła, że poświęcała wtedy więcej czasu na ćwiczenia niż teraz na trening.

„Halo, trenerze, no nieeee chce mi się…”

– Z kolei w ubiegłym roku, gdzie presja i stres związane z igrzyskami w Rio były największe, świetne było dla mnie to, że praktycznie na każdym zgrupowaniu byłam w nowych miejscach. Strzałem w dziesiątkę była przede wszystkim Kolumbia, gdzie było ekstra. Pomaga mi to, jestem trochę takim podróżnikiem, lubię eksplorować nowe rejony i dzięki temu mogłam oderwać głowę od tego, że przygotowuję się do igrzysk – mówi Włoszczowska. 

I dodaje: – A jak mam kryzys, że naprawdę długo nie idzie, nie idzie, nie idzie, wtedy po prostu biorę wolne, pakuję się i jadę gdzieś, gdzie tylko nic nie przypomina mi o kolarstwie. Odpoczywam przez trzy dni, nawet przez tydzień jeśli czuję taką potrzebę. Po takim restarcie zaczynam przygotowania od zera. Natomiast kiedy mam dużo wolnego czasu, zwykle znajduję sobie jakieś zajęcia, a raczej najczęściej to one znajdują mnie. Tak jak było chociażby z napisaniem książki, na którą namawiał mnie Julian Obrocki („Szkoła życia” – przyp. RB). Zajęło mi to bardzo, bardzo dużo czasu.

WARSZAWA 02.06.2014 GALA EKSTRAKLASA SA --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE GALA IN WARSAW MATEUSZ KUSZNIEREWICZ FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Ciekawe sposoby na walkę z kryzysami miał podczas swojej kariery Mateusz Kusznierewicz, żeglarski mistrz olimpijski z Atlanty i brązowy medalista z Aten. Można powiedzieć, że on akurat nie szukał na siłę sposobów na wyczyszczenie głowy, tylko każdy kryzys dusił już w zarodku. Kiedy dopadał go leń, najczęściej… dzwonił, żeby powiadomić o tym swojego trenera. Telefon kończył się motywacyjną gadką (podejrzewamy więc, że czasami klasycznym opierdolem) i pobudzony żeglarz od razu brał się do roboty.

Kusznierewicz: – W tej sytuacji byłem motywowany przez innych. Ale już najlepszą samomotywacją było dla mnie to, że kiedy już wybitnie nic mi się nie chciało, od razu zaczynałem sobie wyobrażać, co w tym momencie robią moi najwięksi rywale. I czułem, że na pewno ostro zasuwają, co działało natychmiast. Trzy sekundy, już miałem w ręku torbę i leciałem na trening. Dla mnie to był najlepszy motywator. Dobrze wiedziałem, jak siebie podejść.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. 400mm.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...