Reklama

Przy potężnym sztormie śpiewałem „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

21 stycznia 2017, 09:15 • 14 min czytania 8 komentarzy

Jeden z najzaradniejszych ludzi na Ziemi. Władca mórz i oceanów, któremu niestraszny Trójkąt Bermudzki. Mentalny nastolatek. Prezencją przypomina Boga pędzla Michała Anioła, jest na „ty” z Posejdonem. Kajakarz ekstremalny Aleksander Doba. Właściwie Olek – tak prosi by się do niego zwracać. Jest właścicielem najdroższego kajaku świata, choć nawet roczna emerytura nie wystarczyłaby mu, aby przetransportować sprzęt w pożądane rejony globu. Syn porównuje go do Indiany Jonesa. Spytany na Woodstocku, czy człowiek wody ma kobietę w każdym porcie, szczęśliwie żonaty żartował: „Też chcesz mieć powodzenie? Dobrze. Wystarczy jedynie przepłynąć Atlantyk”. Bo też – jak podkreśla – lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż sto będąc owcą.

Przy potężnym sztormie śpiewałem „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”

Pamięta pan siebie bez brody?

Jeden dziennikarz zapytał mnie ostatnio, czy miałem ją od zawsze. „Nie, jako dziecko nie nosiłem” – zaznaczam. (śmiech) 2 sierpnia obchodziłem 41. rocznicę ślubu, a żona nie zna mnie bez brody. Myślę, że ma ona niespełna pół wieku. Dokładniej 45 lat.

Podczas jednej z wypraw umówiliście się z żoną na randkę.

Mam duszę romantyka. Znajdowałem się na środku Atlantyku, a żona w domu, w Polsce. I w jednej chwili mogliśmy sobie popatrzeć na to samo. Na księżyc. Umówiliśmy się na spotkanie przy kraterze Kopernika.

Reklama

Mówi pan, że na oceanie jest sam, ale nie samotny.

Czasem mówię, że samotność spotyka człowieka, który mieszka w bloku w dużym mieście i nikt się nim nie interesuje. Ja miałem z bliskimi kontakt SMS-owy, telefoniczny, mailowy.

Po pierwszej, udanej próbie przepłynięcia oceanu przerzuciliście się z żoną na SMS-y. Przestraszył was rachunek – 1500 zł.

Telefon satelitarny umożliwiał mi porozumienie z całym światem, lecz to droga zabawka. Minuta rozmowy kosztuje 8 zł. Ale jak trzeba było pogadać, to się gadało. Raz mieliśmy z żoną 15-minutową rozmowę. Udzielałem też z trasy wywiadów do radia, telewizji.

Dobrze, że miał pan z kim gadać. Przez tyle dni na wodzie zanika nie tylko zdolność chodzenia, ale i głos. Pan podczas kajakowych wypraw częściej spotykał ryby niż statki.

I ptaki, czasem z nimi rozmawiałem. Nagrywałem też różne filmy. No i śpiewałem! Nikt mnie nie słuchał, to mogłem pozwolić sobie na takie ćwiczenie głosu. (śmiech) Potężne, dziewięciometrowe fale, a ja przekornie: „Ach jak przyjemnie, kołysać się wśród fal”. Co tam będę się dodatkowo stresował.

Reklama

Przechodził pan w czasie wypraw jakieś choroby?

Głównie dolegliwości skórne, ze względu na częsty i nieunikniony kontakt z paskudnie słoną wodą. Ta w Atlantyku zawiera 35 promili soli, to pięć razy więcej niż w Morzu Bałtyckim. Zaczęły się pojawiać swędzące wypryski, praktycznie na całym ciele. Przed drugą podróżą lekarze radzili: „Panie Aleksandrze, jeżeli nie życzy pan sobie tych dolegliwości, proszę trzymać skórę w suchym miejscu, z dala od wody”. Jakbym dostosował się do tych zaleceń, musiałbym siedzieć w domu. 

Schorzenia płuc, oskrzeli?

Nic, nawet katar. W pobliżu nie było ludzi, to kto miał mnie zarazić? Poza tym dawno, dawno temu – jeszcze za czasów kawalerskich – wybrałem się z kolegami do Turcji. Wtedy w tamtych rejonach panowała cholera. I odkąd się zaszczepiliśmy, żadna cholera mnie nie bierze! (śmiech)

Niedosłuch przeszkadza panu bardziej w wodzie czy na lądzie?

Od 20 lat mam postępujący ubytek słuchu. Konsultowałem się z wieloma lekarzami. Generalny wniosek, jak z tą przypadłością radzić, jest następujący: kupować coraz lepsze i droższe aparaty słuchowe. Na oceanie ich nie używam, są bardzo wrażliwe na wilgoć. Leżą bezpiecznie schowane i zabezpieczone, żebym mógł porozumieć się z ludźmi już po dopłynięciu. Te sprzęty pozwalają mi na co dzień jakoś funkcjonować. Wcześniej jak znajomy opowiadał dowcip, wszyscy się śmiali, a jedynie ja nie wiedziałem z czego. Głupie uczucie.

Przed każdą wyprawą jest pan badany?

Od kilku miesięcy współpracuję z menadżerką i ona nie daje mi pod tym względem spokoju. (śmiech) Przed ostatnią wyprawą na kompleksowe badania zaprosił mnie Dom Lekarski w Szczecinie. Mówię: „O nie. Jeszcze zostałaby postawiona diagnoza: «Przy takim stanie zdrowia proszę nie oddalać się zbytnio od cmentarza, by nie było niepotrzebnych problemów i kosztów dalekiego transportu zwłok»”. (śmiech) Wreszcie zgodziłem się na kardiologa i okulistę. Do pierwszego mówię: „Panie doktorze, ja to problemów z sercem nie mam. Ta samo żona od 41 lat, czego tu szukać?”. (śmiech) Okulista przepisał mi natomiast różne kropelki. Mam bardzo wrażliwe oczy, chroniczne zapalenie spojówek.

16145475_2191300171094435_1144701894_o

Przygotowuje się pan fizycznie do wypraw? Na oceanie wiosłuje pan po 12 godzin na dobę.

Czy chodzę na siłownię?

Na przykład.

Gdzie tam. Ja jestem tylko turystą. Czy turysta ćwiczy przed wyjazdem? Wprawdzie staram się uczestniczyć w wielu różnych spływach, ale bardziej rekreacyjnie niż po to, by wyrobić mięśnie. Nowe rzeki, szlaki. Chociaż muszę przyznać, że pani Magdalena (menadżerka Doby – przyp. HK) zmobilizowała mnie do biegania. Trochę ostatnio odpuściłem, ale obiecałem jej, że zimą znów do tego wrócę.   

Ile traci pan na wadze podczas wypraw?

Najwięcej ubyło mnie podczas pierwszej wyprawy. Trwała czternaście tygodni. Co tydzień traciłem 1,5 kilo. Łatwo policzyć, że łącznie zmniejszyłem się o około 20.

Nic dziwnego. Czytam „żywność liofilizowana” i nie cieknie mi ślinka.

Ale to smaczne jedzenie! No i urozmaicone, bez konserwantów. Tyle że pozbawione wody.

Pierwsza podróż – z Europy do Ameryki Północnej – zajęła mi 167 dób. 19 kwietnia dopłynąłem do Florydy. Dzień później w klubie żeglarskim urządziłem pokaz. Miałem małą kuchenkę gazową (niewielką butlę propan/butan), poprosiłem o kranówkę i zachęcam: „Czy ktoś z państwa jest tak odważny, że zechce spróbować jedzenia przygotowanego dla mnie w Polsce we wrześniu zeszłego roku?”. Podchodzili, patrzyli, wąchali. No i po jakimś czasie zjedli. Wszystkim smakowało.

Co jadał pan na Atlantyku?

Miałem trzy rodzaje śniadań: zdrowy poranek, czekoladowy poranek i słodki poranek. Kilkanaście drugich dań i cztery zupy typu krem: z pomidorów, cebulowo-porowy, pieczarkowy i mój ulubiony – z zielonego groszku.

Najbardziej tęsknił pan za ziemniakami i chlebem. Patriotycznie.

Nie tęskniłem za wyszukanymi daniami, lecz za tym, co mamy na co dzień. Nie ma to jak polski bochenek… Ziemniaki? Najwięcej odmian jest w Peru. Byłem tam, mnóstwo rodzajów. To niemniej nie to samo co nasze.   

Dokarmiał się pan latającymi rybami.

Nie określiłbym tego dokarmianiem, to był bardziej taki przysmak. Zabrałem ze sobą awaryjny zestaw do wędkowania, ale generalnie nie zakładałem, że będę łowił. No ale jak rybki same uderzały w pałąg czy w moje czoło, policzki, pierś i spadały martwe, to co? Przecież nie będę wyrzucał.

Nie bał się pan, że któraś jest trująca?

Nie miałem pojęcia, czy są jadalne! Żeby mi mniej zaszkodziły, gotowałem sobie zupkę. Któregoś dnia wpadła na kajak tylko jedna rybka, mniejsza od śledzia. Musiałem odpuścić zupę. Oczyściłem długie płetwy piersiowe, pozbyłem się łusek, wyjąłem wnętrzności. I zajadałem się nią jak sushi! Pyszny był ten surowy filet, a skoro przed dwa dni nic mi nie dolegało, śmiało wcinałem kolejne. 

Organizm ludzki – w przeciwieństwie do organizmów innych ssaków – nie produkuje witaminy C. Jeszcze nie tak dawno wielu marynarzy umierało na szkorbut, z powodu braku dostępu do świeżych warzyw. Bierze pan pod uwagę suplementację organizując żywność?

W pożywieniu liofilizowanym zachowane są różne witaminy. Problem w tym, że istota procesu liofilizacji polega na pozbawieniu jedzenia wody, a ja dostarczałem mu wodę bardzo jałową. Założyłem, że będę pił wodę oceaniczną, którą po przepuszczeniu przed odsalarkę była wyczyszczona z minerałów. Czym uzupełniałem te niedobory? Miałem zestaw tabletek podstawowych minerałów. Dodawałem je do pożywienia, aby było bardziej naturalne.

Popsuta odsalarka była pewnie sporym utrudnieniem.

Byłem zaopatrzony w trzy. Jedną o napędzie elektrycznym i dwie zapasowe o napędzie ręcznym. I w zasadzie w każdej wyprawie posłuszeństwa odmawiała ta elektryczna. Wyglądało to więc tak, że średnio po 8-12 godzinach wiosłowania, 2-3 dodatkowe pompowałem, żeby mieć wodę do picia.

W końcu zdecydował się pan naprawić sprzęt i zatrzymał się w Brazylii.

Musiałem wielokrotnie zmieniać swoje plany.

Odsalarkę wsadził w plecak i zabrał do kraju patron medialny wyprawy, który przyjechał na moje powitanie. Długo to trwało. Zanim wymienili membranę, zmieniły się warunki na oceanie. Wtedy padła propozycja, żebym zmierzył się z Amazonką. Przetransportowałem kajak w górę rzeki, widać było ośnieżone Andy. Przed startem, wybrałem się na pięciodniową wycieczkę po dżungli. Z przewodnikiem. W Yurimaguas dominują tereny podmokłe, mieszkaliśmy w domu na palach. Podpłynęliśmy łodzią i zaczęliśmy przechadzkę. Przewodnik z maczetą, ja z aparatem. Nagle on szepcze: „Teraz ciiii, biegnie jaguar”. Myślałem, że odgrywa jakiś spektakl, ja głuchy nic nie słyszałem. W napięciu poprawia maczetę, mija kilkanaście sekund i pokazuje na ścieżkę. A jednak! Z 20 metrów ode mnie przeszedł jaguar. Nie miał zamiaru nas atakować. 

Zdjęcie jaguara ukradli panu kilka dni później rabusie.

Przeżyłem trzy napady rabunkowe, jeden po drugim. Dwaj pierwsi bandyci podeszli z nożem. To byli młodzi chłopcy. Jednego kopnąłem, drugiego odepchnąłem – jakoś udało mi się ich spłoszyć. Pozostali napastnicy mieli rewolwery. Jedni udawali przyjaciół, ostrzegali przed złodziejami, po czym… sami splądrowali mój kajak. Amigos banditos.

Tydzień później mógł pan zaryzykować. Szybki rzut oka – cztery na sześć komór pistoletu było pustych.

Ha, ha, ha. Dzisiaj to tak się fajnie siedzi i rozmawia o rosyjskiej ruletce, ale wtedy…

Nic nie robili sobie z tego, że wkoło były inne łodzie. Musiałem usiąść na ich statku. Jeden nieustannie dźgał mnie w plecy karabinem, drugi przystawił rewolwer do skroni. Trwało to dobre pół godziny. Ich kolega w tym czasie buszował w kajaku.

To się nazywa mieć pecha…

Starałem się mówić rozwlekle i wykonywać powolne ruchy. Jak brakowało mi słów po angielsku i portugalsku, zwracałem się do oprawców w języku polskim. Wszystko po to, by wiedzieli, że nie stanowię dla nich większego zagrożenia. Ci trzeci uwinęli się szybko. Gorsi byli amigos, którzy bawili się ze mną z trzy godziny. Sprawdzali dokładnie każdą rzecz. Najbardziej bolało jak z grymasem niezadowolenia wyrzucali za burtę jedzenie, mapy, przewodniki, pamiątki. Bili po kajaku, chcieli ewidentnie mnie wkurzyć. Do dziś mam ślad od maczety na włazie. Cóż, prawo bandytów…

Czego przede wszystkim szukali?

Pieniędzy i kokainy. Potem nawet ktoś dał mi radę, że powinienem być w nią zaopatrzony. Miałem cztery karty bankomatowe, dwie z nich znaleźli. Została mi jedna ważna. Całe szczęście, że na czas podjąłem pieniądze. Kolejni bandyci mieli co zrabować. Naprawdę cieszyłem się, ze je znaleźli! Nie uwierzyliby, że nie mam. Miałem pokazać im protokół z policji? „Panowie bandyci, do widzenia. Ja już byłem obrabowany”. (śmiech)

Bandytów nie odstraszał wyraźny napis POLICE na kajaku?

Oni wręcz wyrywali sobie odznakę federalną, którą posiadałem! Co to była za szalona radość, jak znaleźli. Każdy bandyta chciał taką mieć.

Skąd u pana odznaka?

Jak płynąłem do Brazylii, zaczęto mówić w telewizji i radiu, że jakiś gość sunie z Afryki kajakiem. Wie pan, na Atlantyku nie ma dużego ruchu kajakami, była sensacja. W sumie przepłynięto ten ocean pięć razy. Dokonało tego dwóch Niemców, Brytyjczyk i dwukrotnie Polak. Przy odprawie granicznej policjanci zerknęli w mój paszport. „O, Police. Nasz kolega!”. Zrobiliśmy sobie zdjęcie, a na pamiątkę dali mi odznakę.

Ferdynanda Magellana zabili mieszkańcy Archipelagu Filipińskiego. Wcześniej udowodnił, że ziemia nie jest płaska. Kolumb odkrył Amerykę, Vasco da Gama zaopatrzył Europę w pieprz. Co odpowiada pan sceptykom podkreślającym, że w erze samolotów i swobodnego przepływu towarów pańskie wyprawy są pozbawione sensu? 

Że ja nie mam zamiaru nic odkryć, niczego udowadniać! Wiedziałem z geografii, że jest jedna Ameryka, druga i jako kajakarz postanowiłem dotrzeć do pierwszej z Afryki, a drugiej z Europy. Powód czysto egoistyczny – po prostu chciałem mieć frajdę z przepłynięcia. Jakbym nie miał z tego radości, nikt by mnie na siłę na ocean nie wysłał.

Zanim dwukrotnie przepłynął pan Atlantyk mierzył się pan m.in. z Bajkałem i wodami Skandynawii. Podczas tej drugiej wyprawy mało pan nie zginął. Mimo skrajnego wychłodzenia dobre obyczaje nie pozwoliły panu wybić okna w napotkanej chatce.

Mam przerwę w życiorysie, trwa 1,5 godziny. Niektórzy mocno zapiją i tracą przytomność, ja byłem w głębokiej hipotermii. Właściwie cudem z tego wyszedłem. Minąłem Morze Północne i znalazłem się na Norweskim. Doszło do mnie ostrzeżenie o sztormie, więc uciekałem w głąb lądu. Już byłem w fiordach, gdy mnie dopadł mnie biały szkwał. Wokół strome góry wysokości Tatr. Połączenie sztormu z wiatrem halnym to było za dużo. Żywioł mnie pokonał. Wywróciło mnie 300 metrów od brzegu. Przywiązałem kajak liną do kamizelki, ale za słabo, zaczął odpływać. Ja prawie goły – miałem tylko fartuch kajakowy – a temperatura koło 5 stopni. Nie wiem, jak to się stało, że dopłynąłem. Przestałem kontaktować. Ocknąłem się z poranionymi nogami. Drugi raz dane życie.

Zawsze pan protestuje, gdy mówią, że zwyciężył pan ocean.

Bo idąc za powiedzeniem sir Ernesta Shackletona (XX-wieczny badacz rejonów polarnych – przyp. HK) woda jest żywiołem, którego nie zwycięży się nigdy. Można być jedynie niepokonanym. Ja ocean tylko przepłynąłem nie dając się pokonać.

Przy trzeciej wyprawie Atlantyk wytknął panu błędy? Zmienił pan kierunek. Płynął po zimniejszych wodach, przy silniejszych sztormach.

Nie chcę zwalać na ocean – był gładziutki, spokojny. Niestety już w trzeciej dobie podróży miałem wypadek. W konsekwencji szeregu drobnych niedociągnięć kajak został kompletnie zniszczony. Sam nabawiłem się jedynie małego siniaka na udzie. Ja cały, zdrowy, a kajak… Nie ma się czym chwalić. Pięć godzin w nocy walczyłem o jego ocalenie. Uszkodzeniu uległa instalacja elektryczna i nie mogłem zdecydować się na tak poważną wyprawę.

Startowałem z New Jersey. Oceniliśmy z przyjacielem w Stanach, że lepiej będzie sprowadzić kajak do Polski i tu go naprawić. W maju chcę kontynuować wycieczkę z miejsca dokąd dopłynąłem, już blisko oceanu. Miałem wielkie pożegnanie, powitanie. Teraz start będzie honorowy. Tak po cichu, z małą grupką znajomych.

Pozostaje pan wierny słowom zasłyszanym na wojskowym szkoleniu studentów Politechniki Poznańskiej: „Wróg rozpoznany jest mniej groźny”. Lista przedmiotów, które zabrał pan na druga wyprawę wyniosła 87 pozycji.

Było ich znacznie więcej! Wymieniłem tylko te rzeczy, o których pamiętałem.

Jeżeli rozpoznamy wroga, wiemy jaki ma potencjał, jaką dysponuje bronią i możemy dobrać odpowiednią taktykę walki. Oczywiście nigdy nie traktowałem oceanu jako wroga. Dla mnie to taki wielki akwen, na którym mam spędzić kilka miesięcy życia. Starałem się rozeznać, jakie skrywa tajemnice. Studiowałem w Bibliotece Akademii Morskiej przeróżną literaturę, rozmawiałem z żeglarzami. No ale – w myśl prawa Murphy’ego – jak ma się udać, to się nie uda. 

Z wykształcenia jest pan magistrem inżynierem mechanikiem. Pański szef musiał być bardzo wyrozumiały.

W zasadzie pracowałem tylko w dwóch zakładach pracy. Przez trzy lata odpracowywałem w Poznaniu stypendium, potem trafiłem do Zakładów Chemicznych Police. Trwałem tam aż do emerytury, na różnych stanowiskach.

Brał pan udział w strajkach Solidarności.

W sierpniu 80’ Zakłady Chemiczne bardzo szybko włączyły się do strajku. Stanęły główne stocznie – gdańska i szczecińska, a my dosłownie kilka godzin później postanowiliśmy je wesprzeć. Strajkowałem aż do 30 sierpnia. Stacjonowaliśmy na terenie zakładu, nie wychodziliśmy na zewnątrz. Łącznie w sile 5 tys. ludzi. Chociaż nie można mnie nazwać styropianowcem, na styropianie nie spałem. Ja jestem dywanowiec – rozkładaliśmy na górze wykładzinę i tam się kładliśmy. Czasy były niepewne, nie wiedzieliśmy, czy nas nie zaatakują. Byliśmy uzbrojeni w węże, drewniane pałki. Pełna mobilizacja.

Drapieżne stado mahi mahi tylko czekało aż wypadnie pan z kajaku. Wieloryby i wyładowania atmosferyczne pan podziwiał. Z dziewięciometrowymi falami i rekinami walczył.

Za dużo powiedziane, to był jedynie taki rewanż.

Wiosłem. Coś w stylu: „A idź, ty cholero”?

Żadna walka, rekin nie miał ze mną szans. Kajak duży na siedem metrów, on połowę mniejszy, bał się. Uzbrojony w różne wydawnictwa, wiedziałem, że kiedy rekin spotyka coś nietypowego, chce sprawdzić czy jest jadalne i uderza w ten obiekt. A na oceanie, proszę pana, obowiązuje język angielski. Więc jak raz mnie stuknął i mu oddałem, to było takie przywitanie: „Hello”. Płynął dalej pod dnem i spróbował drugi raz, tym razem na wysokości moich kolan – znów go delikatnie pacnąłem, nie chcąc wyrządzić krzywdy: „Bye, bye”. No i byliśmy kwita.

„Czasem miałem luksus, bo mogłem wziąć prysznic ze słodkiej wody. Kiedy widziałem, że zbliża się duża chmura, przygotowywałem sobie szampon i czekałem aż lunie”. Pewnego dnia założył pan uprząż żeglarską i postanowił się wykąpać…

Ludzie dorośli stwarzają sobie ograniczenia. Podpełznąłem na rufę spontanicznie, jak radosny chłopiec. Usiadłem na niej, spuściłem do wody nogi i zacząłem gwałtownie pluskać. Czysta, cieplutka – darmowa kąpiel w wielkim basenie, nic tylko się cieszyć! Nikt mnie nie widzi, nikt mi nie przeszkadza. Plusk, plusk! Patrzę, a tam płetwa rekina. Gdzieś 20 metrów ode mnie, szybko się zbliża. „Co jest?!”. Ochota na kąpiel od razu mi odeszła. (śmiech)

Kiedy pańska żona przejdzie na emeryturę? Od ponad 30 lat jest dyrektorką Ośrodka Pomocy Społecznej.

Z końcem lutego. Gabi od dawna straszy mnie, że jak będzie emerytką, to skończy mi się swawola. Dokończenie trzeciej wyprawy już zapowiedziałem. Co potem? Czeka nas zupełnie nowy etap życia. Może nieco mniej ambitne wspólne wyprawy? Wiem, że niedługo weźmie mnie pod lupę. Muszę to uwzględnić. (śmiech)

Rozmawiał HUBERT KĘSKA

Fot. Wiktor Kęska

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...