Jeśli kogokolwiek można określić wszechmogącym w klubie z Allianz-Arena, to właśnie jego. Jeśli o kimkolwiek chcemy powiedzieć, że potrafi dokonać niemożliwego, to właśnie o nim. Uli Hoeness to człowiek-instytucja. Autorytet, który nie stracił zaufania nawet wtedy, gdy musiał spędzić trochę czasu w więzieniu. Dziś urodziny obchodzi właśnie on – facet stojący za wszystkimi poważnymi decyzjami podejmowanymi na Säbener Strasse.
Niegdyś świetny piłkarz, dziś charyzmatyczny szef. Jego kariera boiskowa była jednak niezwykle poszarpana i skomplikowana – w 1974 roku zdobył co prawda mistrzostwo świata, ale już dwa lata później przestrzelił decydującego karnego w finale EURO z Czechosłowacją. Przez praktycznie całą swoją przygodę związany z Bayernem, z którym sięgał po wszystkie najważniejsze trofea. Buty na kołku zawiesić musiał jednak przedwcześnie – miał bowiem raptem 27 lat, kiedy poważna kontuzja zabroniła mu kontynuować karierę. To jednak nie była największa tragedia, która spotkała go w życiu – 17 lutego 1982 roku prywatny samolot z nim na pokładzie spadł w drodze do Hanoweru, a on był jedynym, który przeżył wypadek.
Od razu postanowił jednak, że przy futbolu pozostanie, choć już w nieco innej roli. Od tamtego czasu nierozerwalnie związany jest z Monachium, gdzie piastuje głównie funkcje rządzące. Przez długie dekady pracy zapracował sobie na ogromny szacunek. To zresztą dość wymowna sytuacja – eks-prezydent klubu, po tym jak został przyłapany na oszustwach podatkowych, w końcu wychodzi zza krat i znów kandyduje, by objąć pozostawione przez siebie stanowisko. I oczywiście zdecydowana większość głosujących jest na tak, a ci którzy próbują się sprzeciwić – żegnani są porcją solidnych gwizdów. Bo Hoenessa kocha się w Monachium bezgranicznie. Jeśli ktoś ma się podjąć ekstremalnie trudnego zadania, na przykład zatrzymania gwiazdy w klubie, to właśnie Uli. Podobnie zresztą rzecz ma się na każdej innej płaszczyźnie zarządzania klubem z Bawarii – żaden nurt zmian nie zostanie rozpędzony, póki aprobaty nie wyrazi obchodzący dziś urodziny 65-latek.
Bo Hoeness jest dla Bayernu kimś więcej niż tylko prezydentem parafującym ważne umowy i świecącym twarzą na salonach. Jest mentorem, szalenie doświadczonym szefem, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. Jeśli ktokolwiek stara się nabruździć w jego życiorysie, to prędzej czy później z potencjalnego oprawcy staje się ofiarą. Uli nie ma oporów, unika kurtuazji, nie gryzie się w język waląc równo po tych, którzy nie przypadli mu do gustu. Sir Alex Ferguson? Gość bez klasy. Jurgen Klinsmann? „Jeśli on jest jak Obama, to ja jak Matka Teresa”. Sepp Blatter? Jemu publicznie zarzucił przekazywanie pieniędzy pod stołem.
O sile 65-latka niech świadczy też to, że gdy wciąż przebywał za kratami, a Bayern sięgał po kolejne mistrzostwo Niemiec, to był osobą, której praktycznie każdy dedykował trofeum – od Pepa Guardioli, po samych piłkarzy. Na trybunach Allianz-Arena wyczekiwali go z ogromnym utęsknieniem, więc nic dziwnego, że gdy tylko wyszedł, to już chwilę później znów objął najważniejsze stanowisko w klubie.