Jednym z najbardziej niezrozumiałych dla nas zjawisk na stadionach jest strzelanie petardami. Race – okej, potrafią ubarwić show, podobnie jak fajerwerki czy inne stroboskopy. Ale petardy? Bum. Bum. Uwaga, rzuciłem pod nogi. Bum. Bum. Co gorsza, ze wszystkich możliwych „broni” stadionowych, to właśnie popularne „achtungi” czy inne „dumdumy” są najbardziej niebezpieczne.
Nadlatującą racę rzuconą przez jakiegoś kretyna widzisz z kilometra, raczej zdążysz się odsunąć. Petarda? Nie ma szans. Przekonał się o tym boleśnie Robert Lewandowski w Rumunii, a wczoraj także Anthony Lopes, bramkarz Olympique Lyon, na stadionie pojebów z Metz.
Gospodarze prowadzą 1:0, radzą sobie całkiem przyzwoicie z faworyzowanym rywalem. I nagle jakiś pawian, makak, czy inna małpa, bez obrazy dla tych inteligentnych zwierząt, postanawia pobawić się z ogniem. Na murawie ląduje petarda, która ogłusza bramkarza. Po chwili, gdy już udzielana jest mu pomoc medyczna – kolejna, która tym razem powala także jednego z lekarzy pracujących przy piłkarzu.
Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wylądowała odrobinę bliżej głowy bramkarza, gdyby eksplodowała nie w okolicach nóg, ale ucha czy oka. Z premedytacją, z rozmysłem, wykorzystując, że Lopes leży, bydło z Metz przeprowadziło atak na jego zdrowie. Jakiś zdziczały idiota postanowił błysnąć w sposób, który powinien na zawsze wyeliminować go ze stadionu.
Mamy nadzieję, że francuskie władze będą bezwzględne a bezmózgowiec, który to zrobił nigdy już nie obejrzy stadionu a może i przy dobrych układach wyląduje za kratkami. Mecz został przerwany. Dobrze że tylko mecz, a nie na przykład kariera Lopesa.