– Kiedy do mnie „strzelano”, to ja się nie kładłem tylko próbowałem swoje racje obronić, najczęściej będąc w mniejszości. A pokory nie brakowało mi nawet po takich meczach, jak na Łazienkowskiej, gdzie po 3:0 mogłem stanąć i powiedzieć, jaki jestem wielki. (…) Na pewno te pięć lat doprowadziło także do tego, że staram się inaczej podchodzić do tematów typu kontakty z mediami. Tego człowiek się uczy, tego nie było w szkole trenerów – przynajmniej nie za moich czasów – takiej komórki, która pokazywałaby jak rozmawiać tu i ówdzie. Nawet w Lechii, klubie świetnie zorganizowanym, też być może przeoczono fakt, że młody trener potrzebował pomocy w tej materii – mówi Tomasz Kafarski w wywiadzie dla Weszło. Jednak spokojnie, nie rozmawiamy z trenerem tylko o jego pracy w Lechii, bo Kafarski w swoim CV ma kilka ciekawych punktów – choćby spadek z Cracovią, kuriozalne zwolnienie z Floty i teraz walkę z Bytovią o półfinał Pucharu Polski, czyli największy sukces klubu w historii. Zapraszamy!
Trener Nowak nie dzwonił przypadkiem przed derbami? Żartuję, ale ma pan patent na Arkę.
Nie, ale patrząc pod kątem statystycznym rzeczywiście można tak powiedzieć – przegrałem z nią raz, prowadząc Olimpię Grudziądz.
Arka w Pucharze Polski to kolejny rywal z Ekstraklasy, którego Drutex–Bytovia pokonała. Z czego to wynika, z lekceważenia?
Myślę, że najprostszym stwierdzeniem byłoby zdanie, że zespoły z Ekstraklasy lekceważyły inne drużyny, ale według mnie, ani Zagłębie, ani Śląsk, ani tym bardziej Arka tego nie zrobiły – grały na maksa i chciały osiągnąć bardzo dobry wynik. To, że my graliśmy trzy dobre mecze doprowadziło do tego, że we wszystkich zwyciężyliśmy.
Nawet spore rozmiary zwycięstwa ze Śląskiem pana nie zdziwiły?
Fajnie nam ten mecz się ułożył, strzeliliśmy szybko bramkę, potem z kontroli, którą uzyskaliśmy nad spotkaniem wyszedł drugi gol, trzeci był konsekwencją otwartej gry Śląska i to doprowadziło do ich porażki 0:3.
Mecz z Arką był dla pana w jakiś sposób szczególny?
Nie, nawet patrząc pod kątem tego, że byłem kiedyś trenerem Lechii. Dla mnie to był szczególny mecz tylko ze względu na to, że gramy o półfinał Pucharu Polski, co dla klubu w którym pracuję byłoby kolosalnym sukcesem.
Jaki był klucz do zwycięstw z Arką teraz i wtedy, gdy prowadził pan Lechię. Motywacja?
Myślę, że motywacja to jedno, a mądre ustawienie drużyny na boisku i dobranie do koncepcji odpowiednich personaliów to drugie. Ja zawsze grając z Arką wiedziałem o nich bardzo dużo i wygrywaliśmy tak naprawdę nieznacznie, za każdym razem przesądzały o tym detale. My byliśmy bardzo skuteczni i pazerni na sukces.
Sukcesem wtedy w Lechii byłoby też wejście do pucharów, co się ostatecznie nie udało.
Była szansa i to świadczyło o tym, że drużyna była odpowiednio prowadzona, co sezon się zmieniała i osiągała lepsze wyniki. Mieliśmy szansę na dwóch frontach, bo mogliśmy awansować do Europy przez Puchar Polski, gdzie dwukrotnie za mojej kadencji Lechia grała w półfinale, ale byliśmy też blisko przez ligę. Zawsze czegoś jednak w kluczowym momencie brakowało, szwankowały detale.
Takim detalem był brak doświadczenia? Teraz Lechia ma więcej reprezentantów.
Moja Lechia – patrząc na trenera i drużynę – nie miała doświadczenia w walce o pierwszą trójkę, co jest bardzo ważne. Do szóstego miejsca może dojść każda drużyna, ale w pierwszej piątce czy trójce są ekipy, które to doświadczenie mają. Nie ukrywam, że z perspektywy czasu mi i drużynie tego zabrakło, ale też może i czasu, bo w ostatnim tygodniu zagraliśmy trzy mecze i gdyby one były co tydzień, to mielibyśmy więcej okazji na reakcję treningową. Spotkanie po spotkaniu i z pozycji ex aequo drugiej, spadliśmy na ósmą.
To jest największy niedosyt w pańskiej karierze?
Myślę, że pomijając Puchar Polski, to największy niedosyt mam właśnie po tej kampanii. Zamiast zrobić spektakularny wynik, doprowadziliśmy do tego, że po tym całym sezonie, który był obfitujący w bardzo dobre mecze – kiedy wszyscy mówili o Lechii jako drużynie grającej bardzo dobrze w piłkę – tak naprawdę staliśmy się średnim zespołem.
Też przez tamto niepowodzenie, pańska Lechia nie zostanie zapamiętana tak jakby mogła.
Na pewno historycy czy kibice patrzący pod kątem samych wyników i pozycji w tabeli na koniec, nie będą pamiętali tego sezonu, ale wydaje mi się bardzo mocno, że wierny fan Lechii wymieni chociaż pięć spotkań z tamtych rozgrywek. I świadczy to o tym, że Lechia miała swój styl i grała pięknie w piłkę.
Tak było, ale gdy pana zwalniano, Lechia w siedmiu meczach strzeliła jedną bramkę. Skąd ta różnica?
Każda drużyna w jakimś momencie osiąga słabsze wyniki i to jest rezultat kryzysu, mniejszego potencjału ludzkiego, błędów trenerskich – przyczyn jest wiele. Można dołożyć do tego też zmianę miejsca rozgrywania meczów, diagnoz jest sporo. Mnie zwalniano w momencie, kiedy Lechia grała bardzo dobrze pod kątem organizacji gry, brakowało bramek, ale odszedłem, gdy drużyna nie przegrywała tylko remisowała i walczyła jak równy z równym z najlepszymi w Polsce.
Naprawdę przeprowadzka na nowy stadion miała taki wpływ?
Myślę, że nawet w systemie takim typowo ludzkim, duże znaczenie ma zmiana miejsca zamieszkania, wyprowadzasz się z domu rodzinnego i wprowadzasz do czegoś nowego, wielkiego – czegoś nie do końca jeszcze ogarniętego. Przenosiny na stadion miały wpływ na to, że inaczej kibice zaczęli postrzegać grę, siedzieli na ładniejszym obiekcie, oglądali mecz z innej perspektywy, nie z poziomu murawy tylko z perspektywy kibica oglądającego spotkania na najlepszych obiektach w Europie. Nie pomylę się chyba dużo, jeśli powiem, że Lechia z Traugutta i Lechia na nowym stadionie to dwie różne drużyny.
Kibice zaczęli dostrzegać więcej niedociągnięć?
Kibice wymagali więcej jakości, ale też dlatego, że myśmy sporo tej jakości pokazali w dwóch wcześniejszych sezonach. Zabrakło zwycięstw czy po prostu jednej spektakularnej wygranej, żeby ta drużyna pod moją wodzą dostała więcej szans.
Takich szans nie dostali młodzieżowcy z rocznika 1991, co zarzuca panu trener Gładysz, który mówi, że zamiast tego wolał pan sprowadzać średnich obcokrajowców jak Sazankow i Tadić.
Ci piłkarze zostali wprowadzeni po moim odejściu, a dwa tygodnie przed moim zwolnieniem mieli zostać wprowadzeni do pierwszego zespołu przy pierwszej przerwie na kadrę, ale skończyłem pracę. Pewnie, że trener Gładysz ma rację, że nie stawiałem na jego wychowanków, ale oni byli słabszymi piłkarzami od tych, których miałem, a lud i właściciele oczekiwali pucharów. Nie da się tego połączyć, wziąć młodzież, która radzi sobie w Młodej Ekstraklasie i wrzucić ją w wir drużyny, która sezon wcześniej otarła się o podium w lidze.
Ale ci piłkarze zagraniczni też byli słabi.
To świadczy tylko o jednym – jak ważną rzeczą jest skauting i monitoring w tak okrojonym budżecie, jaki mieliśmy.
A bierze pan odpowiedzialność za te transfery?
Pracując jako pierwszy trener Lechii, pełniłem również – w cudzysłowie – funkcje dyrektora sportowego, bo wtedy jej nie było. Większość decyzji, na jakich piłkarzy możemy stawiać, wynikało z mojej oceny. Nikt nie jest nieomylny, bo byli piłkarze przychodzący do klubu i stanowiący o jego sile, ale też zdarzali się tacy, którzy albo dostali za mało szans, albo się nie zaaklimatyzowali, albo poziom sportowy, jaki miała wówczas moja drużyna, był na tyle wysoki, że trudno było znaleźć lepszych piłkarzy. Tacy chcieli grać już w lepszych klubach.
Dobrze się pan czuł z taką władzą?
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że miałem zbyt dużo obowiązków na możliwości młodego, niedoświadczonego trenera. Dla mnie to była nowość i przy wsparciu doświadczonego dyrektora sportowego byłoby łatwiej w wielu aspektach. Jednak też nie ukrywam, byłem panem swojego losu i mogłem budować drużynę pod kątem własnej wizji, a mogłoby się tak zdarzyć, że moja wizja i dyrektora byłyby różne.
Myśli pan, że zwolnienie z Lechii było pochopne?
Wtedy tak uważałem.
A teraz?
Każdy prezes ma prawo doboru trenerów, wtedy zwolnienie nie nastąpiłoby, gdyby nie mocny nacisk środowiska kibicowskiego – to miało główny wpływ. Lechia była wciąż dobrą, markową, zorganizowaną drużyną i brakowało niewiele, by te remisy – szczególnie u siebie – zostały zamienione na zwycięstwa. Kiedyś czas mojego odejścia musiał nastąpić i od tamtego momentu próbuję budować swoją markę i nazwisko.
Ma pan żal do kibiców?
Nie mam żalu, ale mam nadzieję, że większość z nich pamięta spektakularne zwycięstwa, które następowały po trudnych decyzjach personalnych, a nie tylko te, kiedy drużyna zawiodła również przez to, że ja nie trafiłem ze składem i koncepcją gry.
Po Lechii była Cracovia. Tak właściwie, to po co?
Można powiedzieć, że to był nietrafiony ruch, ale z drugiej strony wielu trenerów odpowie, że Ekstraklasie się nie odmawia. Ja byłem wtedy rozgoryczony tym co się wydarzyło w Gdańsku, chciałem szybko pokazać swoją trenerską markę, wierząc w to, że w 10 kolejek jestem w stanie uratować Cracovię, która wpadła w dołek. Z perspektywy czasu lepiej byłoby nie podejmować tej pracy, ale byłem i jestem ambitny, więc mimo że przypieczętowałem spadek, to ta praca mi się przydała, bo spojrzałem na wszystko z innej perspektywy.
Jaką szatnie pan tam zastał? Podobno piłkarze nie dogadywali się z trenerem Pasieką.
To jest czcze gadanie, bo dopóki trener pracuje, wszyscy uważają go za swojego bossa i nikt nie przyzna się do złych relacji z trenerem, a gdy odejdzie – dopiero wtedy wszyscy się otwierają. Ja czegoś takiego nie lubię i nie toleruję, uważam, że jest to nie fair w stosunku do wielu osób. Mój początek w Krakowie na pewno był niefortunny, bo piłkarze byli non stop karani i miałem utrudnioną pracę. Wiedziałem, że łatwo nie będzie, że właściciel może nie chcieć wypłacać pensji i premii, ale choć te sprawy pozasportowe może miały wpływ, to Cracovia zawiodła na boisku.
Piłkarz, który dopiero po odejściu trenera mówi o nim głośno źle, to tchórz?
Uważam to za sytuację, która jest nie do zaakceptowania. Od tamtego czasu, każde moje wejście do szatni łączy się z jednym podstawowym zdaniem, że żaden piłkarz, który został w klubie kiedy ja przychodzę po danym trenerze, nie ma prawa wypowiadać się na temat jego warsztatu, bo będzie to się łączyło z dużymi problemami.
A nie miał pan trudniejszego wejścia do Cracovii, skoro wcześniej sfotografowano pana ze świnką w kolorach Arki Gdynia, która jak wiadomo jest w dobrych relacja z Pasami?
Tamten incydent tak naprawdę nie powinien mieć miejsca, ale też przez to zwracam uwagę piłkarzom, że chwila nieuwagi i możesz stracić zaufanie. Nie miał jednak wpływu na szatnię, ani na moje relacje z kibicami, bo choć nie byłem ich ulubieńcem i pewnie nie mogłem być – pracowałem zbyt krótko, a Cracovia miała mało zwycięstw – to też nie mieli do mnie pretensji w kluczowym momencie. Widzieli co się dzieje i jak to wygląda od kuchni. Patrząc z perspektywy kilku sezonów to za mało było piłkarzy, którzy chcieli pójść za moją wizją i to była porażka, że nie udało mi się zdobyć szatni, by drużyna poświęciła się dla celu.
Piłkarze byli oporni czy pan się okazał za słabym psychologiem?
Jedno i drugie. Jeśli piłkarze są oporni, to trener musi szukać innych metod, ja ich tak szybko nie znalazłem i nie wypracowałem, by ta moja praca mogła być skuteczna.
Nie dziwi to pana, że piłkarze walczą o utrzymanie, a kręcą nosem na wizję nowego trenera?
Broń Boże w żadnym stwierdzeniu nie obwiniam piłkarzy, że nie chcieli utrzymania. Sam siebie rozliczam i może zbyt pewnie podszedłem do tematu, że skoro w poprzednim klubie udawało mi się mieć szatnie po swojej stronie – niezależnie od tego, kto i jak grał – to myślałem, że dobre kontakty zdobędę też w Krakowie. Życie pokazało, że dwa miesiące i 10 meczów to zbyt mało na pracę mentalną.
Mówi się też, że miał pan problemy z pracą z dużymi osobowościami – na przykład w Lechii za pana kadencji odszedł Bąk.
To jakaś bzdura. Można tak pod kątem personalnym stwierdzić, bo poza Mateuszem w pewnym momencie przestał grać Paweł Pęczak i Karol Piątek, a także wielu innych. Dla mnie nigdy nie było problemem pracować z ludźmi o mocnych charakterach, czego przykładem jest Łukasz Surma, który pracował prawie jak asystent i jeśli z nim potrafiłem dojść do porozumienia, to potrafiłbym z każdym. Część piłkarzy odeszła i łatwo powiedzieć, że nie pasowali charakterologicznie, ale wymagania sportowe były coraz wyższe i potrzebowaliśmy piłkarzy o większym potencjale, by osiągać lepsze wyniki. Nawet jako przeciwnik mojej pracy w Lechii trzeba stwierdzić, że z roku na rok Lechia była coraz lepszym zespołem i duży wpływ na to miały rotacje w zespole, które musiały ze sobą łączyć ofiary.
Wracając do Cracovii – słów „Cracovia jeszcze nie spadła” pan żałuje?
To był kolejne faux pas po tym zdjęciu. Wiadomo, że po przegranej na Wiśle matematyka stwierdziła, że spadamy, ja chciałem zwrócić uwagę na inną rzecz i to zostało przeze mnie źle przedstawione. Dwa sezony wcześniej, Lechia skończyła na 13. miejscu, po weryfikacji na 12., ŁKS bowiem nie dostał licencji i tak naprawdę wtedy, przy Cracovii, mógłby nam pomóc tylko zielony stolik i ta wypowiedź była niefortunna.
Krytyka wzięła się pewnie stąd, że pan jest od trenowania, a nie od zielonego stolika.
Nikogo tą swoją wypowiedzią nie chciałem nakłonić, że jednemu czy drugiemu klubowi się nie należy licencja. Człowiek, który jest poddany takiemu stresowi jak trener, próbuje przedstawić sytuację, w jakiej znalazła się drużyna, chwycić jakiejś brzytwy, ale mam nadzieję, że takich wypadków przy pracy będzie u mnie coraz mniej.
Ten epizod w Krakowie pomógł potem panu utrzymać Drutex–Bytovię i Flotę?
Zdecydowanie tak, samo to, że poszedłem do Krakowa i doznałem porażki, postawiło moje myślenie na temat mojej pracy w innym punkcie. Trzeba było wrócić do podstaw i takim trenerskim lekiem było Świnoujście, czego nie udało mi się zrobić w Cracovii, zobaczyłem pierwszego dnia we Flocie. Widziałem w oczach piłkarzy zadowolenie, że przyszedł taki trener, że będę miał z nimi wspólny język i oni zrobią wszystko, a nawet więcej, żeby ich sytuacja się poprawiła. Z Floty będę miał tylko dobre wspomnienia, mimo że potem nie udało się awansować do Ekstraklasy.
Nawet po tym, jak przy drugim podejściu pana zwolniono? Mateusz Borek nazwał to ordynarnym chamstwem.
Za pierwszym razem przyszedłem do drużyny, która funkcjonowała według sposobu, w jakim została zbudowana. Za drugim podejściem, to już był mój autorski zespół, który budowałem przy udziale działaczy i nawet jak dostałem propozycję bardzo dobrą i ciekawą, z Miedzi Legnica, to uważałem, że skoro razem siedzimy na tym statku, to najgorszą rzeczą byłoby moje odejście. Najważniejsza była dla mnie drużyna. A sposób zwolnienia został wymuszony przez to, że w tamtym momencie działali ludzie, których w sporcie nie powinno być.
Nie żal tamtej oferty z Miedzi?
Nie.
A duża była przepaść w organizacji między Flotą a Cracovią?
W większości klubów różnica między pierwszą ligą a Ekstraklasą w organizacji jest kolosalna i w Świnoujściu nie było inaczej. Jednak tam był kapitalny klimat do pracy i zawodnicy grali, mając piłkę w sercu.
Nie dziwi pana, że do klubu tak łatwo zostali dopuszczeni tacy inwestorzy?
Temat Świnoujścia to taki, o którym można mówić dobrze pod względem pracy trenerskiej, ale też źle pod kątem tego, że prezydent mógł zrobić z klubem wszystko i nadal utrzymywać go na futbolowej mapie kraju. Prezydent plus zmiany w zarządzie doprowadziły do tego, że klub przejęła grupa osób, której nie udała się praca w planie A, a planu B kompletnie nie mieli.
Przejął się pan losem Floty, czy w tym zawodzie nie ma miejscu na sentymenty?
Nie jestem człowiekiem, który nie kieruje się w swojej pracy sentymentami – bardziej żal mi tego, że Floty nie ma na futbolowej mapie Polski niż faktu, że straciłem na tej pracy sporo finansowo. Dziś, pracując 1,5 roku w dobrze zorganizowanym klubie, jeszcze nie doszedłem do równowagi finansowej.
Tak właściwie, to dwa ostatnie zwolnienia – bo mówię jeszcze o Olimpii Grudziądz – odbywały się w dziwnych okolicznościach.
Z perspektywy czasu, ta decyzja zarządu Olimpii o zwolnieniu mnie, była najlepszą decyzją z wszystkich trzech klubów, które mnie zwalniały, bo tam nie był potrzebny trener z wizją, tylko taki, który słucha prezesa i dyrektora. Kto ma grać i jak ma wyglądać drużyna. Ja się z tym nie zgadzałem, co mówiłem jawnie i zwolnienie, choć paradoksalnie nie nastąpiło w dobrym momencie, było najlepszym rozwiązaniem.
Dariusz Kubicki, który pana zastąpił, był trenerem słuchającym prezesa?
Nie wiem jak tam trafił i na jakich zasadach układała się jego współpraca z prezesem i dyrektorem. Ja po półrocznej pracy w Grudziądzu wiedziałem, że klub nie pozwoli mi ściągnąć piłkarzy pasujących do mojej koncepcji, która też miałaby według mnie wpływ, w jakim klub pójdzie kierunku. Nie przypisuję sobie zasług ani medali, lecz minęło trochę czasu i klub doszedł do wniosków, do których doszedłem wcześniej – w drużynie Jacka Paszulewicza jest sporo młodych piłkarzy, ja wtedy też tak uważałem, ale moje zdanie nie było najważniejsze.
Nie czuje się pan takim trenerskim strażakiem?
Ostatnie dwa czy trzy podejścia tak wyglądały, dzisiaj pracuje w Drutex Bytovii już trzeci sezon, ale drugi, który zaczynałem od początku. Gdzieś wraca ten cykl pracy, jaki był w Lechii, że z sezonu na sezon drużyna jest modelowana pod kątem gry, który ja chcę i w tej drużynie są piłkarze o odpowiednim podejściu, jakości i motywacji do tego, co chcemy wspólnie osiągnąć. Rola strażaka zamieniła się w rolę trenera, który buduje zespół mający stanowić o sile w pierwszej lidze.
Ta Drutex–Bytovia to chyba taka oaza normalności, choć w małym mieście.
Jest klubem, który ma to wszystko, co jest potrzebne, żeby trener czuł się dobrze. Pod kątem finansowo-organizacyjnym wszystko jest dopięte na ostatni guzik, trener ma swobodę i zostaje rozliczany za wyniki, a nie za jakieś chore historie, kto ma grać, a kto nie, że dzwonił ten menadżer czy tamten. Nikt nie przekracza pewnej linii.
Nie tęskni pan za wielkomiastową piłką?
Urodziłem się w małej miejscowości w Kościerzynie, potem rozpocząłem pracę w Gdańsku, więc ta różnica małego-dużego miasta jest dla mnie normalna. Wydaje mi się, że każdy trener to panu powie: najważniejszy jest komfort pracy i stabilizacja. Każdy kij ma dwa końce, wielkie miasta mają więcej kibiców, ale też swoje pokusy, małe miasta odwrotnie. Tu w Bytowie, tak jak i w Świnoujściu, jest codzienny kontakt z piłkarzami, który zbliża do siebie.
Miał pan problemy w Gdańsku i Krakowie z piłkarzami ulegającymi pokusom?
Pewnie i tak, bo piłkarze to też ludzie, ale zawsze będę uważał, że profesjonalizm jest w piłce coraz większy i zawodnicy mają zbyt dużo do stracenia, żeby jedna chwila nieuwagi doprowadziła do tego, że nagle z bardzo dobrego kontraktu w stabilnym klubie robi się problem i ta łatka, która przylega się do piłkarza czasem jest nie do odczepienia. Moja praca polega również na tym, żeby zawodników, którzy mają problem ze świadomością, przekonać, ile mogą stracić, a ile zyskać podejściem do zawodu.
Był taki zawodnik, który nie dał się uświadomić?
Był, ale nie będziemy mówić o ludziach – w szeroko pojętym stwierdzeniu – nieobecnych.
To, że spotkał pan w Bytowie na początku kilku byłych lechistów pomogło w pracy?
Z jednej strony myślałem, że skoro udało mi się w Świnoujściu, to czemu nie w Bytowie. Z drugiej – nie udało mi się w Krakowie po trenerach Pasiece i Szatałowie postawić zespołu na nogi, to czemu miałoby się udać po trenerze Janasie? Więc spory wpływ miały nazwiska z tej szatni.
Jak bardzo zmienił się pana warsztat przez pięć lat? W ostatniej rozmowie z Weszło mówił pan na przykład, że trener musi być aktorem.
Zastanawia mnie to, dlaczego rozmawiamy dopiero po pięciu latach. Pamiętam tamtą rozmowę, byłem wtedy trenerem, który kapitalnie zaczął rundę z Lechią, ale po tym wywiadzie coś wpadło w trybiki, mam nadzieję, że teraz nie będzie podobnie. Oczywiście, w pięć lat jeśli człowiek chce robić postęp, to musi zmieniać swój warsztat pod każdym względem. Ja – i to wcale nie przez to, że jestem osobą pewną siebie – twierdzę, że jestem dużo lepszym trenerem niż pięć lat temu, dobrze wykorzystując ten czas i pracując z wartościowymi ludźmi.
A co z tym aktorstwem?
Wypada mi to potwierdzić, ale nie w sensie cynicznym tylko takim, że w pracy trenera jest potrzebne granie roli, bo trzeba stanąć przed grupą osób, odpowiednio ważąc słowa i dodając gesty, upewnić ich, że mają przed sobą gościa, który wie, co mówi i czego oczekuje. W tym kontekście aktorstwo jest potrzebne.
Niektórzy mogą myśleć, że aktorstwo to też jakiś rodzaj oszustwa.
Być może wtedy, pięć lat temu, można było to tak zrozumieć, ale dziś chciałbym to inaczej zinterpretować. Aktorem trzeba być tylko dlatego, żeby wyjść i zagrać swoją scenę, ale ja też nie jestem trenerem, który chce wykorzystywać nie swoje cechy. Jeden aktor nadaje się do filmów sensacyjnych, drugi do spokojnych. Staram się być naturalny.
A przez tę pewność siebie, o której pan mówi, wziął się pseudonim Mourinho z Kaszub?
Ten Mourinho to jest wyświechtane hasło, bo tych Mourinho to mamy w Polsce kilku. Mnie tak nazwali kibice chcąc mnie pewnie zdenerwować, ale to doprowadziło tylko do tego, że podkreślili moją rolę w drużynie i kaszubski charakter. Robię się człowiekiem pewnym siebie, kiedy chcę bronić swoich racji i podkreślić argumenty, które ją popierają. Wtedy jestem pewny siebie, bo jeśli człowiek wymyśli sobie pewną drogę i uważa ją za tę, która da największe prawdopodobieństwo sukcesu, trzeba umieć jej bronić.
Może odleciał pan wtedy po tych sukcesach w Gdańsku.
Nie wydaję mi się. Co to znaczy odleciał, w którym momencie można było tak uznać? Te stwierdzenia mogły się wziąć stąd, że kiedy do mnie „strzelano”, to ja się nie kładłem tylko próbowałem swoje racje obronić, najczęściej będąc w mniejszości. A pokory nie brakowało mi nawet po takich meczach, jak na Łazienkowskiej, gdzie po 3:0 mogłem stanąć i powiedzieć, jaki jestem wielki. Po prostu oceniałem nasze mecze, jak to wyglądało na boisku, zachowując pokorę. Na pewno te pięć lat doprowadziło także do tego, że staram się inaczej podchodzić do tematów typu kontakty z mediami. Tego człowiek się uczy, tego nie było w szkole trenerów – przynajmniej nie za moich czasów – takiej komórki, która pokazywałaby jak rozmawiać tu i ówdzie. Nawet w Lechii, klubie świetnie zorganizowanym, też być może przeoczono fakt, że młody trener potrzebował pomocy w tej materii.
Ten brak obycia z mediami też złożył się na to, że pracował pan w Lechii krócej niż mógł?
Nie mam żalu, ale zabrakło jednej rzeczy – i to pewnie z mojej strony – doprowadzenia do otwartego spotkania między mną a kibicami. Zabrakło sprzedania mnie jako człowieka, którego może fani nie zaakceptowaliby z marszu, ale poznaliby mnie sami, a nie z gazet.
O co kibice mieli główne pretensje z pana perspektywy?
Kiedy nie wygrywaliśmy, przypominali sobie moje trudne i złe decyzje. Kluczowym meczem był półfinał Pucharu Polski z Jagiellonią, potem spotkanie z Piastem Gliwice u siebie. Uważam jednak, że wykonałem na tamten czas w Lechii dobrą pracę, zawsze miałem duży szacunek do tego klubu i tak pozostanie.
Wróci pan do Lechii?
Lechia jest klubem, który gra w Ekstraklasie, jest klubem z którego się wywodzę jako trener i zawodnik, pewnie jeśli kiedykolwiek ktoś tam zadecyduje, że trener Kafarski ma wrócić, to ja się na to zdecyduję.
Zapytam inaczej – czy ta kariera rozwinie się tak, by na ten powrót zasłużyć? Lechia jak widzimy rozwija się szybko.
Praca w pierwszej lidze jest dla mnie sporym wyzwaniem, ale nie tylko dlatego, że siedzę tutaj, by jak najszybciej wrócić do Ekstraklasy, nie tędy droga. Cenię to, co mam tu na miejscu, w jakim – w cudzysłowie – komforcie pracuję. Chcę jedną rzecz powiedzieć – wielu trenerów, z którymi rozmawiam, myśli, że mam w Bytowie ciepłą posadkę, bo jak nie awansuję to nic się nie stanie. A w każdym klubie jest ciśnienie i są oczekiwania, firma Drutex jest tak potężna i zaszła tak daleko, bo chciała to osiągnąć. Mam nadzieję, że moja praca przełoży się na rozwój klubu.
To dobrze dla naszej piłki, że coraz więcej jest drużyn w małych miejscowościach?
Jeśli w naszej lidze więcej będzie takich pozytywnych zapaleńców, jak właściciele Bruk-Betu i Drutexu Bytovii, to jest to tylko z pożytkiem dla polskiej piłki. Fajnie, jakby mecze odbywały się tylko na pięknych arenach, ale oglądając Ligę Mistrzów można zobaczyć, że grają tam i na pięknym stadionie w Madrycie, ale też na średnim obiekcie w Zagrzebiu.
Nawet nie chodzi mi o stadiony, ale bazę kibiców, która zawsze będzie ograniczona.
Jesteśmy świadomi, co mamy, a czego nie. Coraz częściej mówi się o nas dobrze pod kątem sportowym i choć nigdy nie będziemy mieć stadionu na 30 tysięcy ludzi, to nie każdy zespół musi być taki sam.
Rozmawiał Paweł Paczul
Fot. 400mm.pl