Dostajecie zaproszenie od starego kumpla na imprezę do innego miasta. Tłuczecie się kilka godzin autokarem, aż w końcu dojeżdżacie na miejsce. Przekraczacie próg mieszkania, wchodzicie do salonu, a tam zabawa na całego. Szwedzki stół, kobiety tańczą wokół, z kranu leci Johnnie Walker. A na domiar wszystkiego gospodarz biega wokół was i spełnia wszystkie zachcianki – podaje pełny kieliszek, kroi świniaka, karmi i upaja. Na wszelki wypadek wychodzi z mieszkania, żeby czasem nie irytować swoją obecnością. Gospodarzem był dziś Ruch. Wikingiem, który bawił się na tej imprezie – Lech Poznań.
Z początku wyglądało to jeszcze nieźle, bo choć “Kolejorz” trzymał inicjatywę, gospodarze starali się dotrzymywać kroku. Niby w każdym aspekcie to goście mieli przewagę, ale i chorzowianom zdarzało się zaatakować – jak na przykład wtedy, gdy Niezgoda wpadł w pole karne i zagrał na siódmy, może ósmy metr, ale Visnakovs zamiast trafić w piłkę, przeciął tylko nogami powietrze.
I tak trzymał się ten bidny Ruch przez pół godziny, a gdy już pękł i zaczął się kompromitować, to na całego. Najpierw wrzutkę z prawej strony mógł skasować Konczkowski, ale zamiast wybić piłkę tak po ludzku, jak pan Bóg przykazał, to zaczął świrować jakieś piętki, półobroty podając tym samym do Jevticia. Efekt? 1:0 dla gości.
Smutny Waldemar nie zdążył jeszcze zareagować na te skandaliczne wydarzenia, a Dawid Kownacki złapał piłkę z daleka od bramki, przebiegł kilkadziesiąt metrów i rąbnął po długim słupku. Powiedzieć, że przeciwnicy nie starali mu się przeszkadzać, to nic nie powiedzieć – oni rozłożyli przed nim czerwony dywan, wysypali garść monet na szczęście, puścili muzykę i zaprosili do tańca. No, to Dawidek sobie zatańczył, na dobre potwierdzając, że złe duchy i kilogramy przynajmniej na ten moment zostały za nim, tak jak i obrona Ruchu.
Z każdym kwadransem, ba, z każdą minutą, defensywa chorzowian była coraz bardziej rozregulowana. Brak jakiejkolwiek komunikacji, zgrania, dyscypliny. Obrońcy porozwalani po boisku, totalny rozgardiasz i nieład. Trudno się więc dziwić, że lechici ochoczo korzystali – najpierw do siatki trafił Majewski, a chwilę potem Robak. Ten drugi gola zdobył z jedenastu metrów po tym, jak goniący go Grodzicki popchnął go ręką. Żadne tam dyskretne smyrnięcie, wybicie z rytmu – pchnął rywala tak bezczelnie, jak w filmikach z rosyjskich akademików spychają się ze schodów tamtejsi studenci. Dramat.
O dziwo jednak Ruch się nie poddawał. 0:4 u siebie to wynik-katastrofa, więc gospodarze chcieli choć raz podejść pod bramkę, choć przez chwilę sprawić, by Putnocky wymamrotał pod nosem „wow, to było niezłe!”. Trochę zamieszania wprowadził wprawdzie Lipski, ale co z tego, skoro jego koledzy z defensywy wciąż byli na popołudniowej drzemce. Na 5:0 dobił ich Pawłowski i blamaż Ruchu stał się faktem.
Oj, smutno będzie dzisiaj w Chorzowie, wyjątkowo smutno. Lechici za to wreszcie wracają nie tylko z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i niezłej gry – co za kadencji Bjelicy stało się niemal regułą, ale i z tym, czego do tej pory brakowało. Przekonującym zwycięstwem z kilkoma golami w sieci rywali. Tydzień temu pisaliśmy, że ten pociąg musi wreszcie ruszyć, bo stacja podium coraz mocniej się oddala. W Chorzowie kolej pospieszna nie zatrzymała się nawet na minutę.
fot. 400mm.pl