Jacek Magiera, przejmując stery w warszawskiej Legii, miał za zadanie polepszyć grę zespołu, sprawić, że zacznie on w końcu punktować oraz poprawić atmosferę w szatni, bo ta – za czasów Besnika Hasiego – daleka była od ideału. Na Łazienkowskiej nie spodziewali się jednak, że w jednej osobie zatrudniają i trenera, i reżysera kina akcji, który już na starcie swojej pracy wykręci kilka skrajnie emocjonujących wieczorów.
Pamiętacie ten fragment „Poranku kojota”?
Takim właśnie fachowcem od brawurowych scenariuszy jest w ostatnich dniach Jacek Magiera. Dopiero co jego zawodnicy zafundowali fanom emocjonalny roller-coaster wyrywając trzy punkty Lechowi w ostatnich sekundach, a dziś znów robili wszystko, by kilku kibiców trafiło na oddział kardiologii. I, co ważne – po raz kolejny wszystko zwieńczyli happy-endem.
Zaczęło się od tego, że Arkadiusz Malarz kompletnie źle ocenił tor lotu piłki i zamiast pięściami w futbolówkę, to przyładował nimi w Rymaniaka. Rzut karny na bramkę zamienił Palanca, a zanim jeszcze legioniści zdołali się otrząsnąć, to na 2:0 podwyższył Grzelak. Co jak co, ale takiego wejścia w wykonaniu kielczan nie spodziewał się chyba nikt.
Z czasem jednak sytuacja zaczęła się normować. Rymaniak, który poniekąd miał udział przy trafieniu na 1:0, regularnie tracił krycie, w swoich akcjach był toporny i praktycznie za każdym razem spóźniony. Non stop sprawiając wrażenie, że biega dociążony kilogramami przywiązanymi do nóg, był po prostu tym starym, poczciwym Rymaniakiem, którego znaliśmy. Obok niego wcale nie było lepiej, bo Gabovsa pewnie jeszcze do teraz wykręcają z murawy, a Dejmek z Kallaste grali tylko o pół poziomu wyżej.
Minuty płynęły, a stołeczni coraz śmielej dochodzili do głosu. Najpierw nieuwagę obrońców Korony (nie pierwszą i nie ostatnią tego wieczora) wykorzystał Guilherme. Prawdziwa jazda zaczęła się jednak po zmianie stron, a konkretniej – po czerwonej kartce dla Palanki (nota bene kompletnie idiotycznej). Najpierw Małkowskiego pokonał zupełnie niekryty Nikolić, który miejsca miał tyle, że zdążyłby jeszcze zawiązać sobie buty, dopompować piłkę i dopiero wtedy uderzyć na bramkę. Potem świetnie w polu karnym odnalazł się Rymaniak, który wykorzystując zamieszanie przed bramką przytomnie uderzył głową, choć niestety – nie w tę stronę, co potrzeba. Kielczan dobił zaś Prijović, który wniósł sporo ożywienia zmieniając Jodłowca.
Generalnie wynik 4:2 na pierwszy rzut oka bardzo nie dziwi, ale przebieg samego spotkania już tak. Przede wszystkim zastanowić musi się nad sobą Arek Malarz, bo coś za dużo u niego ostatnio ciągot do walki – przed tygodniem zastosował podduszenie na Kownackim, a teraz wymierzył podwójnego prostego w Rymaniaka. A Korona… No cóż – 4, 2, 6, 2, 4. Tyle goli tracili w ostatnich pięciu meczach kielczanie. Bez komentarza.
fot. FotoPyk