Ćwierćfinałowy hit. Jedyne starcie ekstraklasowych drużyn na tym etapie zmagań o Puchar Polski. Spotkanie toczone o – przynajmniej w założeniu – wysoką stawkę. Coraz śmielej wychodząca z potężnego dołka Wisła kontra nabierający konkretów Lech. A do tego wszystkiego puste trybuny. Liczba kibiców zgromadzonych przy Bułgarskiej koniec końców w najlepszy sposób odzwierciedliła jednak poziom tego spotkania.
Zero. Padaka, nicość, czarna dziura, film o facecie w łódce w najniższej jakości, klincz, kopanie po czole. Tu zagram w poprzek, tam sfauluję, podam do najbliższego, jeszcze kiedy indziej piłka odbije mi się od nogi… I tak w koło Macieju. W pewnym momencie na poważnie rozważaliśmy wyjście na z wenątrz i liczenie kropel deszczu. Byłoby to o wiele bardziej interesujące niż podziwianie tego wyścigu ślimaka z kulejącym na dwie kończyny żółwiem.
Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że ani przez moment nie odnieśliśmy wrażenia, że na taki a nie inny stan rzeczy wpływ mogła mieć pętająca nogi stawka spotkania. Nie, dużo bardziej przypominało to typową gierkę hotel kontra hotel na jakimś egzotycznym przedsezonowym obozie. Ani Wisła, ani Lech nawet przez moment nie starały się bowiem udowodnić, że zależy im na wywalczeniu choćby minimalnej przewagi przed rewanżem.
I choć po pierwszej połowie na kilometr śmierdziało ekstraklasowym 0:0 w najgorszym wydaniu, ostatecznie doczekaliśmy się hitchcockowskiego zwrotu akcji. A nawet dwóch – najpierw po zamieszaniu w polu karnym tuż po przerwie Wisłę na prowadzenie wysunął Paweł Brożek, a następnie po kilkunastu minutach powrotu do normalności i totalnego uśpienia strzał Robaka na pustaka dobił Kownacki.
Tak czy owak, trzeba powiedzieć sobie jasno – wynik totalnie zamazuje obraz tego, co widzieliśmy na boisku. Fakt, że ujrzeliśmy jakiekolwiek bramki należy rozpatrywać bowiem w kategorii cudu. To jeden z niewielu przypadków, w których 1:1 przed rewanżem bardziej niż jakiekolwiek emocje budzi w nas obawy.
* * *
We wcześniej rozgrywanych meczach drobną zaliczkę przed rewanżami wypracowały sobie Wigry Suwałki oraz Drutex Bytovia Bytów. Pierwsi trochę się pomęczyli, ale ostatecznie po golach Zapolnika i Adamka pokonali na wyjeździe 2:1 GKS Jastrzębie (dla gospodarzy trafił Canibol), drudzy zaś uświadomili Arce, że wystawianie w ćwierćfinale Pucharu Polski nawpół rezerwowego składu nie jest mimo wszystko najlepszym pomysłem i zwyciężyli u siebie również 2:1. Dla bytowian do siatki trafiali Janusz Surdykowski i Jakub Bąk, kontaktową bramkę zdobył zaś Paweł Abbott.
Fot. FotoPyK