Przez długi czas wydawało nam się, że dzisiejszy mecz Legii z Lechem będziemy wspominać raczej z niesmakiem i niedosytem. Było statycznie, topornie, raczej bez fajerwerków. Aż do ostatnich minut spotkania, kiedy wszystkim puściły już hamulce i zaczęła się kompletna jazda bez trzymanki. Skrajne emocje, a przy tym też duże kontrowersje.
Legia ewidentnie miała w nogach trening biegowy, który z rozmachem urządzili im w Madrycie koledzy z Realu. Nie forsowała tempa, grała bez błysku, a jedyne zrywy notowała wtedy, gdy Moulin niekontrolowanie rozciągał grę albo gdy na indywidualną akcję decydował się Radović lub Odjidia-Ofoe.
Na wiele gospodarzom nie pozwalał dziś Tetteh, który momentami prezentował kompletną profesurę. Pomocnik, który do tej pory słynął głównie z ostrej, patologicznej gry, gdy zdjął już maskę boiskowego bandyty, regularnie pokazuje swoje spore umiejętności. Spokój, opanowanie, skuteczność w destrukcji i przytomność w rozegraniu. To wszystko składa się na takiego Tetteha, jakiego w Lechu chcieliby oglądać zawsze. A naprzeciwko miał przecież konkretnych rywali, bo i Odjidia-Ofoe, i Radović mają smykałkę do kombinacyjnej gry, choć dziś ewidentnie brakowało gazu.
Brakowało gazu, ale i Nemanji Nikolicia. To znaczy Węgier sam w sobie na boisku przebywał, ale przez długi okres nie przypominał snajpera z poprzedniego sezonu. Gość, który przyzwyczaił nas do tego, że na dziesięć sytuacji potrafi wykorzystać dwanaście, a pokonanie bramkarza w sytuacji jeden na jednego sprawia mu tyle problemu, co poranna toaleta, dziś miał kolosalne problemy z wpakowaniem piłki do siatki. Najpierw uprzedził obrońców, minął bramkarza i gdy wystarczało dziubnąć do pustej siatki, to Nikolić ucelował kibica śpiewającego w sektorze G. W drugiej połowie znów zmarnował wyśmienitą okazję, choć tutaj część zasług trzeba oddać golkiperowi Lecha. Jak Putnocky obronił bowiem uderzenie z metra, to wie tylko on sam, choć i w to mocno wątpimy.
W końcu jednak się udało. Udało, mimo że brakowało niewiele, by skompromitować się na całego. Świetne podanie z głębi pola Nemanja wykorzystał, choć piłka poleciała dosyć szczęśliwie. Tak czy owak wszystkie grzechy zostały mu jednak wybaczone jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Legia prowadziła, wyczekiwała końca spotkania, aż w końcu nadeszła 90. minuta. Najpierw Kopczyński skasował przeciwnika w szesnastce, a Marcin Robak zamienił jedenastkę na gola. Po rękach Malarza, nieco szczęśliwie, ale jednak – doprowadził do tego, że prawie cały stadion kompletnie zamilkł. I gdy wydawało się, że poznaniacy rzutem na taśmę wyrwą rywalom punkt i że podróż do stolicy nie okaże się tylko wycieczką krajoznawczą, to wtedy wydarzyło się to. Broź uderzył z dystansu, Putnocky odbił przed siebie, a ze spalonego do siatki dobił piłkę Hamalainen. Ze spalonego, co warto zaznaczyć, sporego, ale też piekielnie trudnego do wychwycenia przez skupienie uwagi na strzelającym.
fot. FotoPyk