Wyobraźcie sobie, że gdzieś w Polsce, na czwartym poziomie rozgrywkowym, funkcjonuje sobie klub, który właśnie walczy o utrzymanie. Przejęty jakiś czas temu przez możnego biznesmena ma jednak spore ambicje – teraz co prawda buja się jeszcze po wsiach i stara się nie popaść w totalny marazm, ale za kilka lat chciałby walczyć z najlepszymi. Jeździć na Legię, poczuć smak walki na Bułgarskiej, mierzyć się w Białymstoku i Krakowie. Wspomniany dobroczyńca wpada więc na szalony pomysł – ściągnie piętnastu Kubańczyków i nimi zawojuje trzecią ligę. A potem drugą, pierwszą i w końcu Ekstraklasę! Myślicie, że to totalna abstrakcja? Chory wymysł rodem z gry komputerowej? No nie do końca, bo niecałe dwie dekady temu na identyczny pomysł wpadli w Niemczech.
Pierwsze skojarzenia z położoną w Ameryce Środkowej Kubą? Cygara, komunizm i Fidel Castro. Jakkolwiek intensywnie nie wysilalibyśmy naszych szarych komórek, tak ciężko raczej będzie połączyć Kubańczyków z jakimś sportem. No, może ewentualnie z siatkówką, bo w odbijaniu piłki na hali są, jak na swoje warunki, całkiem nieźli. Do głowy nie przychodzi nam jednak żaden piłkarz, a tym bardziej żaden kubański klub piłkarski. Nie wspominamy już nawet o reprezentacji, bo o tej wiemy mniej więcej tyle, co o damskiej sekcji szermierki w południowym Omanie.
Oczywiście to żaden wstyd, nie wymieniać ciurkiem nazwisk stanowiących o sile drugiej linii drużyny narodowej czy też nie znać nawet nazwiska selekcjonera. Kuba bowiem na piłkarskiej mapie świata praktycznie nie istnieje – na Mundial nie zakwalifikowała się od od 1938 roku, a w ostatnich latach co najwyżej sporadycznie docierała do ćwierćfinału Złotego Pucharu Concacaf. No cóż, takie osiągnięcia na nikim wrażenia raczej nie robią.
Jest jednak w sportowej historii tego państwa pewien epizod, który miał nawet potencjał na to, by zmienić bieg historii futbolu w tym kraju. Dobra, być może to nie jest tak, że gdyby ten eksperyment się powiódł, to dziś na równi z Argentyną, Brazylią czy Niemcami, Kuba jeździłaby na światowy czempionat w roli faworyta, ale być może byłaby po prostu nieco solidniejszą drużyną, a w samym kraju udałoby się zaszczepić zajawkę na kopanie piłki. Eksperyment, który miał miejsce w zachodnich Niemczech pod koniec poprzedniego stulecia, a który – gdyby ponieść wodze fantazji – mógł też mieć wpływ na kształt dzisiejszej reprezentacji naszych zachodnich sąsiadów. Eksperyment o roboczej nazwie „FC Fidel”.
W latach 90. Kuba, pod względem piłkarskim, była dość dziwnym państwem. Z jednej strony piłka w tym kraju stała na kompletnie amatorskim poziomie, a z drugiej, gdy któryś z zawodników chciał czmychnąć zagranicę, by móc sprawdzić się w nieco poważniejszym towarzystwie, z miejsca obkładany był licznymi restrykcjami. Jednocześnie Kubańczycy bardzo chcieli dorównać swoim sąsiadom z Jamajki, którzy nie dość, że pojechali na mistrzostwa w 1998 roku, to jeszcze udało im się wygrać mecz na otarcie łez z Japończykami. Sprawa była więc niezwykle patowa: niby parcie na choćby najmniejszy sukces rosło, a jednak drogę ku niemu samemu zastawiano sobie zakazami. Swoisty „Paragraf 22”.
Pewnego grudniowego wieczora 1998 roku 52-letni prezes niemieckiego Bonner SC, Hans-Robert Viol, natknął się na kasetę z nagranym meczem pomiędzy Kubą a Brazylią. Canarinhos spotkanie wygrali w skromnym stosunku 2:0, ale nie wspaniałe zwody Brazylijczyków czy ich finezyjne uderzenia skupiły obserwację Viola. Przede wszystkim zwrócił on bowiem uwagę na to, jak waleczni i wybiegani są Kubańczycy. Mijała 90. minuta spotkania, a oni wciąż zasuwali jak małe samochodziki, wszędzie było ich pełno. To zaimponowało zamożnemu biznesmenowi, który trzy lata wcześniej przejął zadłużony klub i stopniowo wyprowadzał go na prostą.
Dobrończyca klubu, Hans-Robert Viol
Bonner był wówczas klubem czwartoligowym, raczej z nizin tabeli. Hans-Robert nie miał więc nic do stracenia i postanowił spróbować ściągnąć do siebie anonimowych gości z drugiego końca świata. Po pierwsze – była spora szansa na to, że niespodziewanie wniosą jakąkolwiek wartość do jego drużyny. Po drugie – dostał prosto z Kuby nakaz niepłacenia zawodnikom stałego wynagrodzenia. Oczywiście trochę drobnych na codzienne wydatki, trzy posiłki dziennie i dach nad głową wchodziło w grę, ale nic poza tym. Viol, upraszczając, ściągał więc niezwykle tanią, a przy tym maksymalnie wydajną siłę roboczą. Negocjacje nie były długie – Fidel Castro wydał błogosławieństwo, kubańska federacja również dała zielone światło i transfery stały się faktem.
– Pieniądze nie są problemem, bo Kubańczycy nie chcą ich w ogóle. Przylatują tutaj, by się po prostu uczyć. Każdy gracz otrzyma równowartość 350 funtów (wypowiedź dla The Independent – przy. red.) kieszonkowego na miesiąc plus pokrycie kosztów czterech lub pięciu wyjazdów do ojczyzny rocznie – tłumaczył wówczas Gerhard Demann, dyrektor sportowy klubu.
A skąd w ogóle wynikał pomysł, by kasetę z meczu Kuba-Brazylia podrzucić prezesowi? To zasługa właśnie Demanna, a uściślając – efekt jego wakacji na wyspie. Wówczas zaobserwował, że Kubańczycy rwą się do kopania piłki, ale mimo sporych predyspozycji nie mają do tego warunków. W kraju istniało wówczas 169 klubów piłkarskich, ale praktycznie żaden nie zapewniał optymalnych warunków do treningu.
W sezonie, gdy Kubańczycy mieli trafić do zespołu, klub dzielnie walczył o utrzymanie w lidze, a prezes klubu uchodził za szaleńca, który nie potrafi mierzyć sił na zamiary. Z jednej strony ledwo wiązał koniec z końcem, by finansowo pokrywać potrzeby zespołu, a z drugiej non stop snuł marzenia i historie o tym, jak dobrze BSC będzie radziło sobie w 1. Bundeslidze. Nic tam, że właśnie nad drużyną wisiało widmo spadku do piątej ligi – wszak lada chwila mieli rywalizować z Bayernem!
Jak myślicie, jaką liczbę zawodników zażyczył sobie Viol, gdy usłyszał, że na ich utrzymanie wyda grosze? Dwóch? Pięciu? No dobra – siedmiu? Otóż piętnastu. Piętnastu Kubańczyków, masażysta i tłumacz zapakowali się więc w samolot i przemierzyli Ocean Atlantycki, by poznać niemiecką kulturę, nauczyć się europejskiej piłki, a potem wrócić do kraju i ciągnąć za uszy reprezentację.
Oczywiście Bonner SC nie było wtedy klubem bogatym – infrastruktura kulała, piłek do dyspozycji było tyle, co zawodników, a niesprawny był także faks, przez co przenosiny Kubańczyków nieco się opóźniły. Wszystkie komplikacje udało się jednak przezwyciężyć i jeden z najdziwniejszych eksperymentów w historii stał się faktem.
To na tym, teraz już nieco odrestaurowanym obiekcie wychować miały się zdolne, kubańskie pokolenia piłkarzy
Po latach prezes klubu wspominał, że Latynosi mieli dość naiwne spojrzenie na piłkę. Od początku byli bardzo mocno nastawieni na naukę taktyki, ale tylko dlatego, że wierzyli, iż da się stworzyć takie ustawienie, które sprawi, że nie stracą gola. A wtedy będą mogli stosować je przez 120 minut, by potem przechylić szalę na swoją korzyść w serii rzutów karnych. Generalnie umiejętnościami mocno odstawali jednak od swoich europejskich kolegów i większość z nich grywała przede wszystkim w rezerwach – na mecze i treningi z pierwszym zespołem łapała się ledwie garstka. Swój nieoficjalny debiut części z nich udało się jednak zaliczyć podczas zorganizowanego specjalnie na tę okazję obozu przygotowawczego. Wtedy też rozegrano dwa mecze towarzyskie z udziałem przede wszystkim Latynosów – jeden, wygrany 2:0, oraz drugi, zremisowany 2:2.
Sztab szkoleniowy klubu z każdym tygodniem był coraz bardziej zadowolony z zawodników, prezes Viol z satysfakcją obserwował jak jego rewolucyjny pomysł rozwija się z dnia na dzień, a nie w smak było to tylko lokalnej społeczności. Bonner został bowiem szybko przechrzczony na „FC Fidel”. Niektórzy posuwali się już do drastycznych kroków – wzywali FIFĘ, wzywali też DFB, a wszystko po to, by sprawdzić legalność takich ruchów. Jakkolwiek dokładnie jednak federacje starały się prześwietlić pobyt Kubańczyków w klubie, tak ciężko było do czegoś się doczepić. A Bonn nadal pozostawał obiektem drwin w pozostałych regionach piłkarskich Niemiec.
Problem wkrótce zaczął rozwiązywać się samoistnie. Latynosi coraz bardziej tęsknili za domem. Mimo tego, że w nowym kraju stworzyli swoją małą kolonię, to wciąż woleli wspominać ciepłe noce na kubańskich uliczkach, niż z zimna szczekać zębami podczas chłodnych wieczorów. Z czasem okazywało się również, że genetyczna wydolność i zacięcie do tego, by biegać w szaleństwie za piłką to nie wszystko. Przebłyski owszem, były, ale pojedyncze – Yombel Aguado Crusellas oraz Lester Menéndez strzelili na przykład po golu, a niejaki Vladimir Alejo Cordovés zadomowił się w Niemczech aż na trzy kolejne sezony. Absolutny priorytet nie został jednak osiągnięty – BSC sezon 1999/2000 zakończyło w fatalnym stylu spadając do Verbandsliga Mittelrhein, czyli na piąty poziom rozgrywkowy.
Czy eksperyment miał koniec końców zbawienny wpływ na kubański futbol? Raczej nie, choć wynik osiągnięty przez reprezentację w eliminacjach do Mundialu w Korei i Japonii był i tak lepszy niż ten sprzed czterech lat. Udało się bowiem dotrzeć aż do play-offów w których Kuba odpadła z Kanadą po bardzo wyrównanym dwumeczu przegranym skromnie 0:1.
Po latach od swojego rewolucyjnego pomysłu, Viol nie zapomniał o dzielnych Kubańczykach. Gdy ci w 2008 roku poszukiwali selekcjonera swojej reprezentacji, namówił na przyjęcie oferty objęcia tego stanowiska serdecznego przyjaciela, a w przeszłości opiekuna Bonner SC, Reinholda Fanza. I co było oczywiście pierwszym pomysłem Niemca po podpisaniu kontraktu z federacją? Naturalnie, zorganizowanie zgrupowania w swojej ojczyźnie.
Niestety, Reinhold Fanz również nie wprowadził czerwonych na salony
Początki pracy były jeszcze obiecujące, bo udało się ograć 8:3 Antiguę i Barbudę, ale weryfikacja możliwości przyszła już w trakcie turnieju eliminacyjnego do mistrzostw świata w Republice Południowej Afryki. Ostatecznie i ten eksperyment się nie powiódł, bo Fanz pracował w Ameryce raptem kilka miesięcy. Violowi nie przeszkodziło to jednak w utrzymywaniu świetnych stosunków z kubańskimi ludźmi piłki.
Swoją drogą – czy czegoś wam ta cała historia nie przypomina? Europejski klub. Tabun Latynosów. Wielkie oczekiwania. Prymitywne warunki i bezustanne wrażenie, że komuś na głowę spadł sufit, jeśli potrafił wpaść na tak szaloną ideę. Cóż, jeśli w polskiej piłce komukolwiek znów przyjdzie do głowy tak niedorzeczny pomysł, na jaki w wpadli przed paroma laty w Szczecinie, to lepiej żeby zapoznał się i z historią brazylijskiej ofensywy Antoniego Ptaka i z absurdalną koncepcją Hansa-Roberta Violego.
MARCIN BORZĘCKI