Dziś Legia zmierzy się z przedstawicielem hiszpańskiego futbolu i wielu kibiców zastanawia się, po ilu bramkach Real wypuści ją wolno – pięciu, sześciu, siedmiu, a może nie będzie miał litości i walnie dwucyfrówkę? W każdym razie, 15 lat temu warszawianie też rywalizowali z Hiszpanami, konkretnie z Valencią i tak źle nie było, padł wynik 1:1.
Tamten mecz z Nietoperzami to były jednak zupełnie inne czasy i inny kontekst. Legia grała wtedy u siebie, nie musiała jeszcze jechać do jaskini lwa – choć obecnie może brzmieć to śmiesznie, bo dziś Wojskowi i na własnym obiekcie mają problemy. Po drugie, piłkarze do tamtego spotkania przystępowali w zupełnie innych humorach. W poprzednich rundach odprawiali w dwumeczu swoich rywali kolejno 6:1 i 10:2, więc nastroje musiały być dobre, choć oczywiście Etzella Ettelbruck i Elfsborg nie rzucały marką i poziomem na kolana.
Była więc Legia naładowana, jeszcze przed samym spotkaniem z Valencią ogoliła na wyjeździe Dyskobolię Grodzisk Wielkopolski. I rzeczywiście, ten optymizm udało się przekuć na konkrety, po tym jak gospodarze objęli prowadzenie za sprawą strzału Karwana. Goście długo bili głową w mur, ponieważ legioniści grali niezwykle ambitnie, nie odpuszczali żadnej piłki i niesieni dopingiem tłumnie zgromadzonych kibiców, walczyli jak równy z równym. Pomógł jednak sędzia, umówmy się, że ten karny to był mocno naciągany – rywal zostawił nogi, padł z głodu, a arbiter posłusznie wręczył przyjezdnym jedenastkę. Skończyło się na 1:1.
Co i tak w stolicy przyjęto z entuzjazmem, Valencia grała przecież w poprzednich dwóch finałach Ligi Mistrzów, była więc rywalem piekielnie silnym – a jednak udało się Hiszpanom postawić. Oczywiście, w rewanżu faworyci już pozamiatali i roznieśli Legię 6:1, ale za sukces uważano już wyjazd na Półwysep Iberyjski bez rozstrzygniętego wyniku.