Z którym kolegą z drużyny wybierał się na polowanie na Pokemony? Gdzie napisano o nim, że “w ogóle nie wygląda jak piłkarz”? Czy bycie zbyt grzecznym i poukładanym przeszkadza zawodnikowi w odniesieniu sukcesu? W rozmowie z Weszło Piotr Malarczyk opowiada o tym i między innymi o magii Old Trafford, niespełnionych obietnicach, zwolnieniach w WF-u, kieleckiej “bandzie świrów” i… dziewięciolatkach z Internetu.
Już przyzwyczaiłeś się na nowo do Piotrka, czy mam ci mówić Pete?
(śmiech) Nie no, jesteśmy w Polsce, zostańmy przy Piotrku.
W jednym z wywiadów, jeszcze podczas pobytu na Wyspach mówiłeś, że w Anglii organizacyjnie jest bardzo dobrze, ale nie wszędzie – zależy, jak się trafi. Jak tobie się udało?
Zgadza się, każdą drużynę można pod tym względem rozpatrywać indywidualnie. Jeśli chodzi o Ipswich, trafiłem tak dobrze, że niczego mi nie brakowało. Wszystko, czego zawodnicy potrzebują do rozwoju, treningów, funkcjonowania w klubie sportowym było poukładane od A do Z. W najdrobniejszych szczegółach. Dlatego można się było skupić tylko i wyłącznie na pracy. Gorzej wyglądało to w Southend United, gdzie przez miesiąc byłem na wypożyczeniu. Liga niżej i zdecydowana różnica na niekorzyść. Ale ciężko generalizować, bo to nie jest na pewno tak, że w Championship w każdym klubie jest wszystko ekstra, a w League One już nie. Widziałem, że są drużyny z League One, które jeśli chodzi o stadiony czy ośrodki treningowe są na wysokim poziomie.
A jakbyś miał porównać warunki w Anglii z tymi w Polsce? Masz porównanie, bo tu trenowałeś w Kielcach, trenujesz w Krakowie, a tam też byłeś w dwóch klubach.
Jeśli chodzi o Ipswich, to te różnice są w funkcjonowaniu klubu, organizacji, to czym dysponują są spore. Można to oczywiście rozkładać na kolejne czynniki – boiska treningowe, obiekty i tak dalej. W niektórych w Polsce jest porównywalnie, ale były aspekty, w których widać tę różnicę z korzyścią dla Anglików.
A gdybyś miał wskazać tych kilka, w których przepaści nie ma?
Jeśli chodzi o boiska treningowe, ośrodki, to kwestia indywidualna. Teraz graliśmy na przykład z Zagłębiem, mieliśmy okazję trenować na ich boisku przed meczem, mieliśmy rozruch. Jeśli chodzi o boiska, to Zagłębie na przykład przy Ipswich nie ma się czego wstydzić. Wiadomo – wszystko rozbija się o finanse. Im te większe, tym większe stają się możliwości rozwoju klubu, inwestycji również na tej płaszczyźnie organizacyjnej, budowania swojej marki na coraz lepszym poziomie. Z tego co wiem, to Cracovia zaczyna budowę swojego ośrodka treningowego, który na pewno też będzie na wysokim poziomie.
Korona, której jesteś wychowankiem to dla ciebie chyba temat-rzeka? Jaki jest sekret tego klubu, który mimo coraz gorszej sytuacji z roku na rok cały czas daje sobie radę, unika spadku?
Wszyscy się mnie o to pytają, gdy tylko jest poruszany temat Korony (śmiech). Szczerze mówiąc, od kilku lat, trzech czy czterech, byliśmy nieustannie skazywani na spadek. To zaczęło się chyba w momencie, kiedy do drużyny przychodził Leszek Ojrzyński. Kilku zawodników odeszło i tak naprawdę co sezon są głosy, że teraz to już na pewno lecą. Gdzie jest klucz do sukcesu? Z własnego doświadczenia powiem, że ta opinia w pewnym sensie nas motywowała. Nie tyle do próby udowodnienia wszystkim wokół, że się mylą, bo nie podchodziliśmy do tego na zasadzie: o, ale im wszystkim pokażemy, nie było żadnego wywieszania wycinków z gazet na nasz temat czy takich rzeczy. Bardziej napędzało nas to do ciężkiej pracy, żeby iść w jedną stronę i zachować kolektyw, z którego Kielce są znane. I to, tak mi się wydaje, w Koronie się nie zmienia.
W niedawnym wywiadzie dla Weszło Zbigniew Zakrzewski mówił, że według trenera Michniewicza atmosfera to 30% sukcesu drużyny. Ty załapałeś się na czas Leszka Ojrzyńskiego i jego „bandy świrów”, która – tak się wydawało – tą atmosferą, tym kolektywem często potrafiła wygrywać mecze. Jak wspominasz tamten okres?
Procentowo bym tego nie określał, ktoś powie, że szatnia to 30%, ktoś że 40% sukcesu, ale moim zdaniem to jest bardzo, bardzo ważny element w piłce. A „banda świrów”? Była tylko jedna i wątpię, żebym jeszcze trafił do takiej grupy zawodników, z jaką miałem wtedy przyjemność trenować. Ale okazało się, że po niej też było życie, potrafiliśmy to jakoś poukładać. Jednym z największych atutów Korony było i jest do tej pory to, że jej piłkarze potrafią między sobą znaleźć wspólny język. Nie wiem, jak jest teraz, ale jestem przekonany, że atmosfera wciąż jest bardzo dobra. To jest aspekt, który bardzo ułatwia trenerowi pracę. Można mieć indywidualności, dobrych piłkarzy na papierze, a nie mieć drużyny i osiągać przez to słabe wyniki. Nam właśnie ta świadomość, że jeden za drugiego skoczyłby w ogień, pozwalała osiągać kolejne cele.
Była w Koronie jakaś konkretna grupka odpowiedzialna za wprowadzenie tego luzu w szatni?
Akcenty rozkładały się na poszczególnych zawodników. Jeden ma dar do robienia żartów, rzucania uszczypliwymi komentarzami, inny będzie się skupiał na tym, żeby drużyna pracowała, wtedy gdy jest czas na pracę. Nam wszystkim udało się to świetnie godzić. Wiedzieliśmy, kiedy jest na co czas, kiedy się pośmiać, a kiedy ostro potrenować.
Ty wycinałeś kawały, czy raczej byłeś jednym z tych motywatorów?
Nie powiem, czasem zdarzyło się od czasu do czasu coś fajnego wymyślić, pośmiać się z kogoś. To jest naturalne, zdrowe, nie można być cały czas skoncentrowanym, poważnym. Do tego często spotykaliśmy się drużyną na jakichś obiadach, organizowaliśmy grille, ta grupa się świetnie dogadywała. Później, gdy już zostałem kapitanem po odejściu Pawła Golańskiego, musiałem nieco bardziej pilnować dyscypliny, bo poczułem, że na moich barkach jest większa odpowiedzialność niż wcześniej.
Dla chłopaka wychowanego w Kielcach to musiała być duża sprawa z zakładaniem opaski kapitana?
Byłem bardzo szczęśliwy i dumny, że mogę wyprowadzać drużynę jako jej kapitan, jako wychowanek. Byłem krótko pierwszym kapitanem, ale ta rola bardzo mi odpowiadała i świetnie się w niej czułem.
Słyszałem o tobie takie opinie, że jesteś raczej cichym, spokojnym, poukładanym chłopakiem, który nie rozpycha się w życiu łokciami. Że jak był wywiad po meczu, to witałeś się bardzo oficjalnie, grzecznie. To w piłce nie przeszkadza?
Tak jestem wychowany, że szanuję każdą osobę. Dziennikarze przecież też wykonują swój zawód, trzeba się do nich odnosić z szacunkiem. Są tacy, którzy przesadzają, w każdej pracy są przecież takie wyjątki, ale nigdy nikogo nie szufladkowałem i starałem się być uprzejmy wobec ludzi. Poniekąd to mogła być racja, że byłem aż za grzeczny. Ale też jak wchodziłem do szatni pierwszego zespołu Korony jako 16-, 17-latek, ciężko mi się było przełamać i rozrzucać kogoś po kątach, szczególnie że roiło się tam od starszych zawodników. Z czasem się to zmieniało, wraz ze stażem w ekstraklasie, więcej się odzywałem. Ale mimo to nie lubiłem dużo mówić. Jeśli nie trzeba się włączać do dyskusji, to tego nie robię. Nie mam potrzeby bycia duszą towarzystwa.
Jak twoja rola w szatni się zmieniła, gdy poszedłeś do Ipswich?
Na pewno wiedziałem, że muszę się szybko zaaklimatyzować, żeby było łatwiej złapać kontakt z drużyną. Nie chciałem być typem zawodnika, który codziennie przed treningiem siedzi 45 minut na telefonie, do nikogo się nie odzywając.
Są kluby, które tego zakazują, Mourinho w United zabronił grać w Pokemon Go w szatni na dwa dni przed meczem.
(śmiech) No, Pokemony to akurat w ostatnim czasie w całej Anglii były bardzo popularne. Bartek Białkowski się w to tak wciągnął, że kiedyś jeździliśmy dwie godziny po mieście, takim typowo żółwim tempem, bo bodaj powyżej prędkości 15 km/h te ich jajka się nie wysiadują. Ja kierowałem więc samochodem, a Bartek w tym czasie w najlepsze łapał sobie Pokemony.
Dobrze było mieć rodaka w szatni w pierwszym zagranicznym zespole?
Bardzo mi pomógł, naprawdę. Spodziewałem się, że to wejście do drużyny trochę dłużej potrwa, a okazało się, że jest fajna grupa ludzi, z niektórymi nadal utrzymuję kontakt. Pierwsze dwa tygodnie miałem o tyle trudne, że musiałem się osłuchać języka. Mimo że mam solidne podstawy z angielskiego, okazało się, że niewiele to daje w szatni, gdzie jest kilku Irlandczyków, kilku Szkotów. Te akcenty się mieszały. Drugi bramkarz Dean Gerken mówił tak specyficznie, że wprost mu powiedziałem po paru dniach: chłopie, ja cię nie rozumiem! Początkowo czasami nawet nie starałem się go słuchać, bo to okazywało się zbyt ciężkie, ale z czasem było już coraz lepiej.
To, że Białkowski jest w Ipswich, to był jakiś argument za tym klubem, gdy decydowałeś się na transfer?
Na pewno to był plus, zawsze warto mieć przy sobie człowieka, który w momentach, gdzie samemu jest ciężko, może podpowiedzieć co i jak, pomóc. Zwłaszcza, że Bartek jest dobrych kilka lat w Anglii i wie wszystko, co piłkarz powinien wiedzieć. Szybko złapaliśmy bardzo dobry kontakt, często spędzaliśmy razem czas z nim, z jego rodziną. To świetni ludzie, tak swoją drogą.
Rok temu w wywiadzie z Weszło twój menedżer Jarosław Kołakowski mówił, że Anglicy zrobili na tobie super interes. Zresztą on się jawi jako osoba, która planuje kariery piłkarzy dwa kroki do przodu, widzi doskonałe miejsce i tam „umieszcza” mówiąc kolokwialnie swojego zawodnika. Tymczasem w Ipswich Berra ze Smithem zamurowali to miejsce, w które miałeś wskoczyć.
Pewne rzeczy są niezależne od nas. Z jego pomocą zapracowaliśmy na taką szansę, jaką jest odejście do Championship, do bardzo solidnego klubu, z perspektywami nawet na awans do Premier League. Nie dało się przewidzieć tego, że zagram w lidze tylko trzy spotkania, niepełne w dodatku. Była to na pewno rozsądna decyzja, Championship jest znana z tego, że jest ciężkimi rozgrywkami. 46 meczów w samej lidze. Przy takiej liczbie gier trzeba się spodziewać, że ktoś wyleci za kartki, ktoś wypadnie z kontuzją, nastąpi jakaś rotacja z racji trudów sezonu. Tymczasem tutaj dwójka stoperów trzymała swoje miejsce przez cały rok. Ale czy to był zły krok? Absolutnie nie. Dostałem możliwość pokazania się i pójścia wyżej przy dobrej grze, gdyby to wszystko wyglądało tak jak powinno.
Z Kamilem Glikiem, innym człowiekiem Kołakowskiego było tak, że on też na początku nie przebił się w Palermo i dopiero wypożyczenia coś dały. Ciebie nie namawiał na to, żeby dać sobie jeszcze nieco czasu na wyspach?
Nie było nic na tyle konkretnego, ani atrakcyjnego, żeby się na taki ruch decydować. Do Southend na pewno nie bardzo chciałem wracać, tam było średnio, a z grania w piłkę trzeba czerpać przyjemność. Zmieniły się też przepisy, co nie działało na moją korzyść. W poprzednim sezonie jeszcze po zamknięciu okna transferowego otwierało się to wewnętrzne, angielskie, umożliwiające krótkie wypożyczenia. Teraz musiałbym się albo decydować do końca sierpnia, albo czekać do grudnia na kolejną szansę. A nie grając, nie pojawiając się na rynku, ciężko żeby nagle ktoś się zgłosił i powiedział: o, chcemy tego gościa, bo potrzebujemy środkowego obrońcy. Było duże ryzyko, że stracę kolejnych kilka miesięcy, rok, a nie na tym mi teraz zależy.
Co konkretnie nie podobało ci się w Southend?
To wszystko inaczej miało wyglądać. Trener co innego obiecywał mi przez telefon, a co innego okazało się na miejscu, dał mi zagrać dopiero w dwóch ostatnich meczach. Nie podobało mi się też to, jak klub funkcjonował organizacyjnie, jakie miał plany. To wszystko mnie kompletnie nie przekonało.
Na największym forum kibiców Ipswich znalazłem taką wypowiedź: „Pete Malarczyk, ten gość od początku nie wyglądał jak piłkarz, jak on w ogóle biega?!”. Zwracałeś na takie rzeczy uwagę?
Nie, nie interesuję się takimi komentarzami, nie rusza mnie to. Kiedyś się bardziej przejmowałem, ale niczemu to nie służyło. Potem przy każdym zagraniu człowiek miał w głowie: tylko się nie pomyl, tylko się nie pomyl. I było coraz gorzej, coraz bardziej niepewnie. W Koronie była kiedyś taka sytuacja, jednego z chłopaków mocno wyzywał gość w komentarzach, a okazało się koniec końców, że to był jakiś dziewięciolatek. Dlatego teraz nie czytam opinii w Internecie, gdzie tak naprawdę każdy może sobie anonimowo napisać, co chce.
A wracając do cytowanych przez ciebie słów – ciężko mi w ogóle przypomnieć sobie, po którym meczu taka opinia mogła się pojawić… Może po dwumeczu pucharowym, przegranym z drużyną z League Two? Bo tam faktycznie zagrałem źle, sprokurowałem rzut karny, skończyło się to czerwoną kartką, nie ma co od tego uciekać, zakłamywać rzeczywistości. Nie będę tych słów ani komentował, ani próbował jakoś się bronić, chociaż uważam, że trzeba komuś dać szansę się pokazać, zanim się go oceni. Powiem ci szczerze, że ja sam nie mogę stwierdzić, czy poradziłbym sobie w Championship, bo zwyczajnie spędziłem za mało minut na boisku, żeby jednoznacznie powiedzieć tak lub nie. Gdybym zagrał 25 spotkań, 30, i większość opinii nadal brzmiałaby, że nie nadaję się do gry, to mógłbym się takimi słowami przejąć.
Minut dużo nie było, ale co zagrałeś, to twoje – wyszedłeś choćby w pierwszym składzie na Old Trafford, przebierałeś się w szatni, która widziała całą masę wielkich gwiazd… Są jakieś dodatkowe emocje przy takim meczu? Coś na zasadzie: kurczę, spełniam swoje dziecięce marzenia.
Wrażenie niesamowite, nie będziemy się oszukiwać – zagrać na Old Trafford, przeciwko zawodnikom, których do tej pory można było oglądać tylko w telewizji, szczególnie że wyszli wtedy naprawdę mocnym składem, praktycznie tym ligowym, to ogromna przyjemność. Ja to traktuję jako nagrodę i jednocześnie motywację do dalszej pracy. Dotknąłem tego najlepszego poziomu, zobaczyłem to wszystko na żywo i wiem już, że chcę tego jeszcze więcej.
Za małego kibicowałeś…?
Nie, akurat nie United (śmiech). Lubiłem oglądać Real Madryt w Lidze Mistrzów, szczególnie mi zapadł w pamięci ten okres, kiedy tak często spotykali się z Bayernem, gdy grali masę dobrych, a jednocześnie z racji rywala ciężkich spotkań. Bayernem z Effenbergiem, Elberem, Kahnem… To się pamięta.
Któremu trenerowi z perspektywy czasu zawdzięczasz najwięcej?
Na pewno dużo trenerowi Motyce, bo to on dał mi okazję zadebiutować w ekstraklasie, co mnie w pewien sposób napędziło, wtedy też dostałem pierwsze powołanie do kadry trenera Globisza. Trener Ojrzyński, bo u niego zacząłem regularnie grać w podstawowym składzie i zaliczałem kolejne mecze w lidze. Muszę też wspomnieć trenera Tarasiewicza, bo mimo że współpracowaliśmy tylko rok, to kilka bardzo cennych wskazówek mi dał, pomógł się podciągnąć w wielu aspektach gry obrońcy.
W polskiej młodzieżówce grałeś z Krychowiakiem, Milikiem, Szczęsnym… Patrzysz na ich kariery i nie czujesz takiej zazdrości, że im za granicą się udało, a ty szybko wróciłeś?
Bardziej satysfakcję, poczucie że jak się dużo pracuje, to wszystko jest możliwe. Ale nikt nie powie teraz z całą pewnością, że ja nie rozwinę się jeszcze, że nie pójdę w górę. Na wyciągnięcie ręki mam przykłady, że można.
Któryś już wtedy robił takie duże wrażenie, że wiedziało się, że zajdzie daleko?
Mi się, wbrew pozorom, zawsze podobała gra Mateusza Klicha. Miał moim zdaniem niesamowite umiejętności, ogromną swobodę w operowaniu piłką, zmysł do dryblingu, do gry jeden na jeden. Wydawało mi się, że osiągnie bardzo dużo, wielka szkoda, że te Niemcy go tak wyhamowały. Jak odchodził z Cracovii, to byłem pewny, że jeszcze przyspieszy ze swoją karierą. Arek Milik z kolei zawsze imponował dobrze ułożoną lewą nogą, Krychowiak sprawiał wrażenie człowieka, który doskonale wie, czego chce i po co w życiu idzie…
Wracając do czasów jeszcze wcześniejszych – swoje rekordy w skoku w dal i na 60 metrów pamiętasz?
Faktycznie, poza piłką trenowałem też lekkoatletykę, na 60 metrów to było lekko powyżej 8 sekund, a skok w dal? Już w podstawówce skakałem pomiędzy 4 a 5 metrów. Ale wszystko było bardziej w ramach rozwoju, żeby nikt mi potem nie mówił, że nie umiem biegać (śmiech). Byłem ruchliwym dzieckiem, zawsze lubiłem wszelkie aktywności fizyczne, starałem się brać w nich udział.
Żywa reklama kampanii „stop zwolnieniom z WF-u”, nie proponowali ci udziału?
(śmiech)
Przyniosłeś w ogóle kiedyś takie zwolnienie?
Co ty, to był zresztą mój ulubiony przedmiot w szkole, najciekawsza z lekcji, najdłużej wyczekiwana. Nawet jak się butów zapomniało, to w skarpetkach się ćwiczyło. A jak niedawno przy okazji studiów robiłem praktyki w gimnazjum, w liceum, to wyglądało to średnio.
Nikt w skarpetkach nie ćwiczył?
No nie.
Pewnie trudno ci przejść obok coraz częściej opustoszałych boisk obojętnie?
Wiadomo. Teraz są takie możliwości, żeby się umawiać pograć w piłkę czy gdzieś wyjść, zresztą nawet boiska teraz są ładne, nowoczesne, orliki i tym podobne. My na przerwach graliśmy na betonie, nie było placu ze sztuczną nawierzchnią, dodatkowo trzeba było szybko wybiegać z klasy, żeby zająć boisko, bo jak ktoś z innej klasy był wcześniej, to wiadomo – pograne…
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. 400mm.pl