Athletic Club, ostatni bastion romantyków – lub jak kto woli: nacjonalistów – futbolu. Jego idea narodowościowa zawsze miała na celu podtrzymanie tożsamości, podkreślenie odrębności, wzmocnienie więzi narodowych wśród Basków. To klub tworzony przez ludzi, bo należący do socios, dla ludzi. Utopia. A jednak ostatnio i Athletic potrafił odwrócić się do nich tym, gdzie plecy zmieniają swą szlachetną nazwę.
Środowisko bliskie zespołowi z Bilbao zawrzało, kiedy Los Leones ogłosili transfer niejakiego Deiby’ego Ochoi, siedemnastoletniego piłkarza rodem z Kolumbii. I nie, nie jest to przypadek podobny do Fernando Amorebiety. Były stoper Lwów, a obecny Sportingu Gijón, występuje w reprezentacji Wenezueli, bo tam też się urodził, ale już w wieku dwóch lat wrócił wraz ze swymi baskijskimi rodzicami do Euskal Herria. O żadnym zgrzycie ideologicznym w jego wypadku nie może być mowy. Po prostu wybrał La Vinotinto, bo wiedział, iż na grę w La Roja jest za słaby.
Deiby to zupełnie inna para kaloszy korków. Z Baskami łączy go tylko zapis nazwiska i to w dodatku przekręcony przez klubowych księgowych – z Ochoi na Otxoę. Nic dziwnego więc, iż opinia publiczna nazywa sprowadzenie prawego obrońcy kpiną z filozofii Los Leones, a samą postawę Athleticu uznaje za bezczelną. Za chwilę pewnie okaże się, że dziadkowie Kolumbijczyka kiedyś mieli baskijskiego sąsiada i dlatego dziś Deiby może kontynuować karierę w Lezamie…
W związku z tym tematem pod ogień krzyżowy w dzienniku AS trafił Josu Urrutia. Nika Cuenca próbował wydobyć z niego jakieś informacje na temat decyzji w sprawie Ochoi, ale usłyszał mowę-trawę. – Współpracujemy z satelickimi akademiami, ale do listy takowych nie dodaliśmy ostatnio żadnej nowej – stwierdził prezydent Athleticu. – Przy jakiejkolwiek decyzji sportowej mamy jasność co do kierunku, w jakim zmierzamy i wiedzą to także trenerzy tamtych zespołów – komentował.
Problem nie istniałby, gdyby Deiby wcześniej grał w jakimś baskijskim zespole. Było jednak inaczej, bo występował w Comillas de Logroño, który ma swoją siedzibę w prowincji La Rioja, czyli poza Krajem Basków. Dziennikarz AS-a pytał Urrutię także o powiązania Lwów z Comillas. – Nie znam wszystkich ustaleń dotyczących owych szkółek – odpowiedział Josu, Sokrates XXI wieku. Wie, że nic nie wie.
Urrutia PR-owo strzelił sobie w stopę. Oczywiście, za kwestie związane z futbolem juniorskim odpowiada przede wszystkim dyrektor akademii, ale słowa prezydenta Los Leones równie dobrze można by zrównać do: „Nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje w moim klubie”.
Comillas de Logroño rzeczywiście nawiązało współpracę z Athletikiem, na poziomie instytucjonalnym nie ma więc sensu się czepiać. Bo po co, skoro i tak nic się nie wskóra? Lwy już jakiś czas temu rozpoczęły realizację projektu „Plan externo del Athletic”. Na jego mocy zawodnicy wychowani w szkółkach leżących poza terytorium Euskal Herria nadal spełniają – nazwijmy to łopatologicznie – kryterium baskijskości. Nieważne skąd pochodzą. Od jakiegoś czasu klub rozważa założenie kilku akademii również w Ameryce Łacińskiej. Żyje tam około 8 milionów osób z baskijskim pochodzeniem. Tak naprawdę już wcześniej włodarze Los Leones mogli się ugiąć zatrudniając na przykład Gonzalo Higuaína czy Diego Forlána. Dobrowolne i świadome przekraczanie nałożonych samodzielnie ograniczeń w tych wypadkach byłoby chociaż lepiej uargumentowane sportowo, niż robienie tego samego, albo nawet gorszego, dla jakiegoś juniora.
* * *
Wcześniej wspomniane kryterium nijak nie przystaje do epoki globalnej wioski, w jakiej żyjemy. Jest trochę jak ponad stuletnia plastelina, którą niby nikt się nie bawi, a jednak ona wciąż zmienia kształt. Na przestrzeni prawie już dwunastu dekad polityka narodowościowa Athleticu zmieniła się bardzo. Na początku był on trochę jak Slytherin. By do niego dołączyć, musiałeś wykazać pureza de sangre, czystość krwi. Potem kluczem otwierającym wrota Lezamy stało się miejsce urodzenia piłkarza, następnie zaś brano też pod uwagę regla de los abuelos, czyli zasadę dziadków. W końcu do drużyn Lwów zaczęto przyjmować graczy, których przodkowie pochodzili z jednej z siedmiu prowincji: Vizcaya, Álava, Guipúzcoa, Navarra, Sola, Baja Navarra, Labort. Dziś wystarczy po prostu pomieszkać za młodu w Kraju Basków, a jak widać na przykładzie Ochoi czasem nawet i tego warunku nie trzeba spełniać.
Sprowadzenie Kolumbijczyka niejako stoi też w opozycji do innego filaru szeroko rozumianej filozofii Los Leones – współpracy z lokalną młodzieżą.
Athletic co prawda słynie z tego, iż potrafi wypromować wiele młodych talentów, choć rzeczywistość i w tym aspekcie wcale nie jest taka różowa. Lwy lubią podkradać. Ci, na których ostatnio zarobili sporo pieniędzy, lub stanowią dziś o sile pierwszego zespołu, wcale nie są wychowankami Lezamy z wieloletnim stażem.
Ander Herrera – odszedł za 35 mln – do Athleticu przyszedł w wieku 21 lat z Realu Saragossa
Javi Martinez – odszedł za 40 mln – przyszedł w wieku 18 lat z Osasuny
Aymeric Laporte – wyceniany na 25 mln – przyszedł w wieku 16 lat z Avironu Bayona
Iñaki Williams – wyceniany na 25 mln – przyszedł w wieku 18 lat z CD Pamplona
A poza tym:
Mikel San José – przyszedł w wieku 16 lat z UDC Chantrea
Óscar de Marcos – przyszedł w wieku 20 lat z Alavés
Mikel Balenziaga – przyszedł w wieku 20 lat z Realu Sociedad
Gorka Iraizoz – przyszedł w wieku 18 lat z UDC Chantrea (do Basconii, filii Athleticu)
Iñigo Lekue – przyszedł w wieku 19 lat z Danok Bat (do Basconii)
Xabier Etxeita – przyszedł w wieku 19 lat z Amorebiety
Aritz Aduriz – przyszedł w wieku 19 lat z Aurrery
Enric Saborit – przyszedł w wieku 16 lat z Espanyolu
Mikel Vesga – przyszedł w wieku 21 lat z Alavés
W ostatnim czasie z kolei Lwy robiły też zakusy pod kolejnych piłkarzy Osasuny, między innymi Mikela Merino, Alexa Berenguera, Davida czy Unaia Garcíę, a także wyrażały poważne zainteresowanie Mikelem Oyarzabalem z Realu Sociedad. Obecnie jednak, pod względem pochodzenia danych zawodników Athleticu, nie ma tragedii. Około 1/3 kadry pochodzi z prowincji Vizcaya, czyli tej, w której leży Bilbao. Prawdziwy „kryzys” w tym aspekcie Los Leones przeszli pięć lat temu. Joaquín Caparrós, w meczu przeciwko Realowi Saragossa, wystawił jedenastkę złożoną z samych graczy urodzonych w Nawarze, Guipúzcoi oraz Álavie. Był to jedyny taki przypadek w 118-letniej historii klubu!
– Odejście od naszej polityki narodowościowej? Nie dopuszczam do siebie takich myśli! – stwierdził niegdyś José María Amorrortu, obecny dyrektor sportowy Athleticu. Z drugiej strony jednak on sam najlepiej określił rozmycie się zasad filozofii Lwów. – Baskijską tożsamość wyróżnia zarówno styl gry, jak i mentalność oraz charakter. Można ją nabyć, choć i tak trzeba ją chłonąć latami. Nie chcemy nikogo wykluczać – opowiadał. I o ile brzmi to jeszcze nie najgorzej, o tyle w rzeczywistości podobną laurkę własnemu klubowi mógłby wystawić niemal każdy. Pobożne życzenia. Dzięki temu jednak w barwach Los Leones możemy oglądać takiego kocura (a właściwie panterę) jak Iñaki Williams. Ojciec z Liberii + matka z Ghany = stuprocentowy Bask. Trochę to śmieszne, ale skoro napastnik spędził całe swoje życie w Euskal Herria, to też nie należy się specjalnie oburzać. Podobnie było zresztą z Jonasem Ramalho czy Binke Diabate, pierwszym… muzułmaninem w historii Athleticu.
W tym miejscu trzeba jednak zadać pytanie – dokąd ze swym probaskijskim nastawieniem zmierza klub z Bilbao? Wiadomo na pewno, że nie jest to droga Realu Sociedad, który w pogoni za lepszej jakości życiem w 1989 roku zerwał z futbolowym nacjonalizmem. Zwolennicy pójścia na kolejne kompromisy jak mantrę powtarzają dwa argumenty – pieniądze i możliwość włączenia się w walkę o jeszcze wyższe zaszczyty. Tak samo tłumaczyli to sobie Txuri-Urdin, których zweryfikował szybko zmieniający się rynek i układ sił w latach 90-tych. Dlaczego z Lwami miałoby być inaczej?
Paradoksalnie też zamknięcie się na Basków – abstrahując na chwilę od różnorakich kryteriów – jest marketingową i wizerunkową siłą napędową Athleticu. Są jedyni tacy na świecie, przynajmniej na tym poziomie. Chyba nie ma kibica piłki nożnej, który nie słyszałby o specyfice klubu z Bilbao. Pozytywną koniunkturę napędzają też wyniki sportowe, bez wątpienia najlepsze od trzech dekad. Możliwość gry w Europie to dodatkowa promocja własnej marki oraz piłkarzy, zwłaszcza, kiedy do Ligi Mistrzów czy Ligi Europy wchodzi się regularnie co sezon od kilku lat. Dzięki temu można sprzedać takiego Herrerę czy Javiego Martíneza za 35-40 milionów i nie martwić się o długi. Następni w kolejce do tego typu transferów są Laporte i Williams. Dla Urrutii i reszty junty zarządzającej pieniądze to żaden problem. I tu praktycznie koło się zamyka. Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze?
Póki co wszystko rozbija się o pojęcia takie jak etyka narodowościowa. Obecny prezydent Athleticu, zezwalając na sprowadzenie Kolumbijczyka Ochoi, wyraźnie ją nagina. U kibiców ma spory kredyt zaufania, podczas ostatnich wyborów nie miał żadnego kontrkandydata, więc został na kolejną kadencję. Zmarnowanie budowanego tak długo autorytetu poprzez działania tak kontrowersyjne jak te wcześniej byłoby po prostu głupie.
Skoro jednak już teraz dochodzi do nadużyć w sposób tak jawny i bezstresowy, można domyślać się, iż pojawienie się kolejnych Deibych Ochoiów w Lezamie to kwestia czasu. Lwy prędzej czy czy później staną się międzynarodowe, tylko po cichu. Wpłyną na to nawet niż demograficzny czy kryzys ekonomiczny w Hiszpanii. „Plan externo del Athletic”, jako odpowiedź na powyższe, sprawi z kolei, że Lezama straci swą wyjątkowość. Bo czym wtedy będzie się różniła od La Masii, De Toekomst i innych akademii?
Jeśli już musi tak być, włodarze Los Leones powinni chociaż zagrać z socios w otwarte karty, a nie jak w przypadku Kolumbijczyka załatwiać wszystko za ich plecami, a potem stawiać przed faktem dokonanym. Przydałby się lepszy dialog, dyskusja o plusach i minusach tych rozwiązań chociażby w formie referendum wśród zdeklarowanych kibiców Athleticu. W innym wypadku referendum może być, ale w sprawie odwołania obecnego zarządu.
Mariusz Bielski