Do tej pory jeśli ktoś chodził na stadion we Wrocławiu dla goli, równie dobrze mógłby szukać dobrego filmu z Borysem Szycem w ostatnich latach – efekt byłby ten sam. Dziś na mecz przyszli chyba kibice największej wiary i cóż, rzeczywiście bramek się doczekali, o wyniku przesądziły nawet dwie sztuki upolowane przez ich piłkarza. Problem w tym, że od dawna byłego – Piotra Ćwielonga.
Ćwielong stadion odczarował ze sporą pompą, pierwsza bramka była naprawdę klasowa. Podobało się w tej akcji wszystko – to jak Pepe z Lipskim rozprowadzili bezradną obronę wrocławian dwoma podaniami i również samo wykończenie. Lob idealny, a przy tym niezwykle trudny – Pawełek był blisko, nie kucał tylko stał wyprostowany, więc trzeba mieć cyrkiel w oku, żeby w takiej sytuacji przerzucić bramkarza i nie kopnąć w buraki. Były piłkarz Śląska jak się okazuje do matmy jest zawsze przygotowany i ten cyrkiel posiada, zmieścił strzał idealnie.
Zresztą, przy drugiej bramce – już po przerwie – też popisał się precyzją. Po rzucie rożnym w siatkówkę zagrał Pawełek i wybił piłkę źle, tuż na linię pola karnego. Tam odpuścił Morioka, do piłki dopadł Ćwielong i zmieścił strzał przy słupku.
Trzeba przyznać, że pierwsza bramka dla Ruchu była pewnym zaskoczeniem, bo to Śląsk w tym meczu przeważał i stworzył sobie ze dwie dobre sytuacje. Na przykład wtedy, gdy pomóc postanowił Grodzicki i wręczył prezent Morioce, podając nieudolnie wszerz boiska, wystawiając tym samym patelnię pomocnikowi. Japończyk zachował się jednak dziwnie, ten prezent potraktował jako kolejne skarpetki na Gwiazdkę, a nie coś wypasionego. Strzelił źle, może i siła była znośna, ale celność słabiutka, gdyż praktycznie trafił piłką w Lecha.
Aktywny był też Biliński, brakowało mu jednak jakości, bo albo źle przymierzał z dystansu, albo gubił futbolówkę złym przyjęciem.
Mimo wszystko – kibice Śląska mogli być umiarkowanymi optymistami idąc do toalety i po kiełbaskę w przerwie, bo nawet przegrywając, gospodarzom pewnie wystarczyłoby tylko poprawienie poziomu z pierwszych 30 minut, by wynik odwrócić. W teorii niby proste, ale w praktyce kompletnie ich to przerosło.
Choć nadzieję przez moment mogli mieć, gdy sędzia Jakubik podyktował rzut karny za faul Lecha na Rierzę. Jasne, arbiter się wybroni, bo impet był duży i tak dalej, ale wolelibyśmy, gdyby bronił się z trudniejszych decyzji, niż gwizdanie jedenastek za pierdoły. Bramkarz trafił w piłkę, trochę przesadził z agresją, ale też nie na tyle, by aż tak karać golkipera i Ruch. Morioka tym razem z prezentu skorzystał i kibice Śląska mogli wierzyć, ale tak po prawdzie to goście zasługiwali bardziej na trójkę, a nie gospodarze na remis.
Trzy gole w 90 minut – prawdziwe cuda. Tylko tym razem gole są, a punktów dla Śląska nie ma.