Gdybyśmy byli 90minut.pl, napisalibyśmy pewnie: “Kiedyś była Galilejska Kana, dziś jest Glik i jego Astana”. Bo że Kamil to chłop jak dąb, wiedzieliśmy nie od dziś. Ale że posiada moce nadprzyrodzone i potrafi uzdrawiać nawet tych najbardziej połamanych, których żadne inne metody nie były w stanie postawić na nogi – za cholerę byśmy się tego nie spodziewali.
Krótkie dotknięcie. Nawet nie bezpośrednie, bo przecież na drodze stał jeszcze but, a także koszulka kazachskiego piłkarza. Mimo to zadziałało. Na tego, który wyglądał jak rażony piorunem. Tego samego, który zerkał już błagalnym wzrokiem w kierunku noszowych. Człowieka kalkulującego w głowie, czy dalsza kariera z tak poważnym uszczerbkiem na zdrowiu ma sens. Bo zjawił się on. Wybawiciel. Cały na biało biało-czerwono.
To musiał być cud. Tak żwawe, pełne życia zerwanie się na równe nogi rzadko obserwuje się u zdrowych sportowców w pełni sił. Widzieliśmy, więc uwierzyliśmy. A wraz z nami miliony ludzi, którzy dziś kliknęli “play” pod filmikiem z Glikiem-uzdrowicielem.
Jedno wiemy na pewno. Gdybyśmy kiedyś mieli płacić za uzdrowiciela, to z dwójki Harry z Tybetu – Kamil Glik, zdecydowanie wybieramy „Il Capitano”. Uważamy wręcz, że materiał video z meczu Kazachstan – Polska mógłby być dowodem w ewentualnym procesie kanonizacyjnym polskiego piłkarza.