Zawsze zastanawiał nas fenomen ostatniego dnia okna transferowego. Masz bite dwa miechy na to, by dograć takie transfery, o jakich tylko sobie zamarzysz, ale to właśnie tego dnia rzucasz wszystko, nie odchodzisz od słuchawki, rozgrzewasz sprzęty do czerwoności i dopinasz ostatnie wzmocnienia swojej drużyny. W sumie w życiu często też mamy podobnie – jakieś zadanie możemy wykonać przez cały tydzień, a zabieramy się za nie w dniu deadline’u. O 18:00.
Transfery wywalające się na ostatniej prostej przez awarię faksu czy chwilową przerwę w dostawie internetu – klasyka gatunku. Niewykluczone, że podobne powody nie umożliwiły rok temu przejścia Davida de Gei do Realu Madryt. 28 minut. Tyle dzieliło go od gry w stolicy swojego kraju. W Madrycie próbowali jeszcze się odwoływać i udowadniać, że dokumenty zostały wysłane minutę przed upływem terminu, ale nic to – dla spóźnialskich bezwzględny zakaz wjazdu, nie ma ustępstw nawet dla najgrubszych dealów. Jedna z teorii dziennikarzy mówiła o tym, że Manchester wysłał dokumenty o czasie, lecz w formacie, którego nie mogli otworzyć w federacji. Inna – że przypadkowo zabezpieczyli pliki hasłem. Jak było naprawdę – pewnie nigdy się nie dowiemy.
Manchester spóźnił się z przesłaniem dokumentów, gdyż do ostatniej chwili czekał na reakcję Keylora Navasa, który to miał iść do Anglii w ramach rozliczenia za hiszpańskiego bramkarza. De Gea po roku nadal broni w Manchesterze, parę dni po tym zajściu podpisał nowy kontrakt, a Real nie wyciągnął go już podczas kolejnych okienek transferowych. Najmniej na ten fakt narzeka chyba Navas – omal nie przeszłaby mu koło nosa wygranie Ligi Mistrzów, a tak mógł podnieść trofeum w górę.
Panowie działacze – ku przestrodze. Deadline Day to nie tylko wyścig z klubami o zawodników. To także wyścig z czasem.