Wielkie pieniądze, jachty, luksusowe samochody, dochodzący z najodleglejszych zakamarków kraju podziw pomieszany z zazdrością, eleganckie towarzystwo, Madryty, Dortmundy, Lizbony… Gdzieś w przerwie od całego tego hajlajfu trzeba jednak doglądać także tego, co dzieje się w domu. Po kilku tygodniach Legia przypomniała sobie, że kwiatki same się nie podleją i bez większych kłopotów oraz we W MIARĘ przekonującym stylu pokonała dziś na wyjeździe Ruch.
Szczerze mówiąc, przed meczem nie za bardzo wiedzieliśmy, czego tak naprawdę możemy oczekiwać. No bo z jednej strony, jaka była Legia w ostatnim czasie, każdy widział. Z drugiej jednak – kiedyś ten piach w trybach musi się przecież siłą rzeczy w końcu przemielić. Tak więc, chcąc nie chcąc, “Wojskowi” byli po prostu zmuszeni, by wysłać jakiś mniej lub bardziej czytelny sygnał odnośnie tego, czego można się po nich spodziewać po dobiciu się do piłkarskiego raju.
No i wysłali. Przekaz – przynajmniej dziś – był dosyć jasny: Legia Boga jednak trochę się boi. Jasne, “Wojskowi” nie przeszli nagle transformacji, po której Florentino Pérez w akcie desperacji zacząłby rozważać kupno połowy składu mistrza Polski, byleby tylko warszawianie nie zrobili Realowi krzywdy w fazie grupowej. Po długich tygodniach oczekiwania i modlitwach było już jednak widać niewielki progres. Było widać cokolwiek. Zalążek gry w piłkę nożną. Niewiele, bo niewiele, ale zawsze.
Ekipa Besnika Hasiego nie odpaliła fajerwerków, jednak należy przyznać, że w końcu nie było to zwycięstwo odniesione na wzór tych, które przyprawiały o krwawienie oczu i zimne poty w eliminacjach Champions League. Przez zdecydowaną większość spotkania trudno było bowiem odnieść wrażenie, że lada chwila wskutek jakiegoś krzywego kopnięcia czy innego losowego zdarzenia wszystko w ułamku sekundy może zaraz spektakularnie jebnąć. Ot, pojedynczy błysk Moulina, skuteczność Nikolicia, dobicie rywala w odpowiednim momencie i chłodna głowa do końca. Zadecydowały nie przypadkowe detale, a siła konkretu.
Trzeba sobie jednak jasno powiedzieć, że Ruch także nie zrobił dziś nic w kierunku tego, by Legii zrobić jakąkolwiek krzywdę. Lipski urządził sobie dreptankę, na tle silniejszego rywala bladziutko wypadł Mariusz Stępiński Jakub Arak, Koj w pierwszej połowie po podaniu wprost pod nogi Nikolicia bliski był nakręcenia następnej części “Piłkarskiej Pornografii”, Ćwielong zaś po raz kolejny pokazał, że wciąż niestety ma problemy z adaptacją w naszej strefie klimatycznej. Jedyne, co wychodziło Ruchowi, to masowe wypracowywanie sobie rzutów rożnych. Problem jednak polegał na tym, że chorzowianie zapomnieli chyba, że za każde trzy sztuki nie dostaną karnego. Podręcznikowe chcieć i nie móc.
Żeby było jasne – chwalenie Legii za ogranie Ruchu byłoby porównywalne z chwaleniem listonosza za dostarczanie listów czy kierowcy autobusu za zatrzymanie się na przystanku. Po długim czasie męczenia buły po prostu w końcu udało jej się zrobić to, czego należy od niej wymagać – nie zeszła poniżej progu przyzwoitości. Tylko tyle i aż tyle. Obraz starcia na pewno nie jest w stanie zamaskować problemów zespołu z Łazienkowskiej, jednak z pewnością sprawi, że tę przerwę na reprezentacje legioniści będą mogli przepracować z choć odrobinę większym spokojem.
Ruch Chorzów – Legia Warszawa 0:2
Bramki: Nikolić 39, 76. Widzów: 9000.
Ruch: Lech (5) – Konczkowski (4), Grodzicki (4), Koj (3), Oleksy (4) – Surma (5), Urbańczyk (5), Mazek (4), Lipski (3), Ćwielong (4) – Arak (3).
Legia: Malarz (6) – Bereszyński (7), Pazdan (6), Lewczuk (5), Hlousek (4) – Odjidja-Ofoe (4), Kopczyński (4), Moulin (6), Guilherme (4), Kucharczyk (5) – Nikolić (7).
Żółte kartki: Oleksy, Ćwielong – Bereszyński, Lewczuk.
Fot. FotoPyK