Mówcie co chcecie, ale każda kolejna śmierć na placu gry – albo bezpośrednio po tym, co wydarzyło się na boisku – to dla nas zagadka, z którą nie możemy sobie poradzić. Zdrowy, młody, wysportowany człowiek, regularnie badany i zwracający uwagę w swojej diecie na każdą drobnostkę, nagle upada i odchodzi z tego świata. Nie, kompletnie nie możemy pojąć jak to jest możliwe.
25 sierpnia 2007. Sevilla – Getafe. Stadion Ramon Sanchez Pizjuan. 31. minuta. Antonio Puerta najpierw przystanął we własnym polu karnym, potem przykucnął, a następnie osunął się na murawę. Kiedy schodził z boiska – o własnych siłach, przy asyście lekarzy – mało kto mógł się spodziewać, jaki będzie finał tego zajścia. Ot, zasłabł i tyle. Odpocznie, wzmocni się i za tydzień wróci do gry – tak przynajmniej mogło się wydawać.
W szatni dramatyczna sytuacja się powtórzyła, Puerta znów stracił przytomność i od razu został przewieziony do szpitala. Jak potem donosiły media, akcja serca zatrzymywała się u niego aż pięć razy. Zmarł w szpitalu po trzech dniach nierównej walki o życie. Powód? Niewydolność serca. Jakim cudem żaden z lekarzy tego nie wykrył? Przecież poddawanie piłkarzy kompleksowym badaniom to w dzisiejszym futbolu największa oczywistość, jaką można sobie wyobrazić. A przecież nie mówimy o Kostomłotach Pacanów, a o klubie z czołówki Primera Division.
Zbyt szybko została przerwana ta dobrze zapowiadająca się kariera. A przecież mówiono o zainteresowaniu Realu, Barcelony, Manchesteru… Puerta zamiast topowych klubów, zasilił jednak szeregi boskiej drużyny. Na taki zwrot w karierze było jednak zdecydowanie za wcześnie.