Czym kierował się, wybierając Kielce? Jakie są jego pierwsze wrażenia z pobytu w Polsce? Kto z Korony najbardziej przypomina mu grą hiszpański styl? Co stanowiło dla niego największy problem po wyjeździe do Australii? No i – przede wszystkim– jak wspomina debiut w barwach Realu na Camp Nou oraz czas spędzony w pierwszej drużynie “Królewskich”? O tym wszystkim i kilku innych sprawach opowiedział w rozmowie z nami zawodnik Korony Kielce, Miguel Palanca.
Nie możemy zacząć inaczej – co ty właściwie robisz w Kielcach?
Korona wyrażała największe zainteresowanie moją osobą, działacze bardzo chcieli, bym dołączył do zespołu. Na mojej decyzji zaważył jednak przede wszystkim fakt, że trenerowi na mnie bardzo zależało. Obecnie w Hiszpanii finansowo rzeczywistość nie wygląda zbyt fajnie. Pojawiła się opcja przyjazdu do Polski, która stanowi dla mnie szansę na rozpoczęcie nowego etapu w karierze.
Podpytywałeś o Koronę któregoś z twoich rodaków, którzy byli tu przed tobą?
Tak, rozmawiałem z Airamem Cabrerą i z Pachetą. W bardzo dobrym tonie wypowiadali się o Koronie. Stwierdzili, że to dobry klub z profesjonalnym podejściem.
Nie jest jednak tajemnicą, że Korona ma obecnie swoje problemy. Przed sezonem wymieniana była jako jeden z kandydatów do spadku. Musiałeś o tym wiedzieć.
Wiem, że to zespół pozbawiony wielkich gwiazd i że nie jest również finansowym rekinem. Tak czy inaczej, to klub, który od długiego czasu znajduje się na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Być może Korona nie walczyła nigdy o grę w europejskich pucharach, jednak nieprzerwanie znajduje się w krajowej elicie. Tak jak wspomniałem – najbardziej im na mnie zależało, a najważniejszym jest przecież czuć się docenianym.
Masz ponad 170 rozegranych spotkań w Segunda División. Powiedz tak szczerze – czy nie uważałeś, że mimo wszystko robisz krok wstecz?
Nie, ani trochę. Poza Hiszpanią zwykło się uważać, że Segunda División to nie wiadomo jaki poziom. Tymczasem różnica między Segundą i Primerą jest bardzo duża, także pod względem finansowym. Za granicą o zapleczu La Liga krążą bardzo dobre opinie, jednak ci, którzy mieli okazję tam występować, wiedzą, jak to wygląda naprawdę. Nie jest to nie wiadomo jaka liga.
Gdybyś miał więc porównać poziom Segundy z Ekstraklasą, jak by to wyglądało?
Myślę, że poziom w Polsce to mniej więcej pogranicze Primery i Segundy. Tak to się prezentuje z mojej perspektywy.
Zdążyłeś już pokazać próbkę swojego potencjału. Z Lechem weszła ci niezła bomba. Dużo ci brakuje, by wskoczyć do pierwszego składu?
To głównie kwestia przygotowania fizycznego. Z każdym dniem czuję się coraz lepiej. Myślę, że jestem już o krok od uzyskania optymalnej formy. Do Polski przyjeżdżałem bez przepracowania okresu przygotowawczego, po miesiącu wakacji pozbawionego większego wysiłku fizycznego. Koniec końców zawsze jest to odczuwalne. Jestem już jednak bardzo blisko powrotu do pełni dyspozycji.
Jak przebiega twoja aklimatyzacja? Przeżyłeś jakiś szok kulturowy?
Polska to europejski kraj, który w moim odczuciu dosyć przypomina Hiszpanię. Przyznam jednak, że problemy mam przede wszystkim z językiem. Jest bardzo trudny. Pewnym szokiem kulturowym był dla mnie na pewno także brak siesty. Dla mnie Hiszpania to najlepszy kraj na świecie – dobry do życia, z dobrym jedzeniem, morzem, górami. Tak czy siak, Polska według mnie nie różni się od niej jakoś bardzo mocno. Kiedy ostatnio miałem dwa dni wolnego, wybrałem się do Krakowa. Piękne miasto. Widać, że rytm życia jest tam nieco bardziej intensywny niż w Kielcach. Pod tym względem Kraków bardziej przypomina mi moją ojczyznę.
Znasz już jakieś słówka po polsku?
Tak, znam już trochę, ale jest to głównie słownictwo związane z piłką. Musiałem się go szybko nauczyć, żeby na boisku rozumieć się z resztą kolegów z zespołu.
A przekleństwa?
Tak, też poznałem już kilka (śmiech).
Z tego, co mi wiadomo, trener Wilman zna z kolei hiszpański.
Tak, trochę zna. Czasami jeszcze nie jestem w stanie zrozumieć wszystkiego, ale z angielskimi i polskimi wstawkami nie ma większych problemów w komunikacji.
A on ciebie rozumie?
Nie wiem, mam nadzieję, że tak. Myślę, że tak! (śmiech)
Jak z kolei przebiega twoja adaptacja do stylu gry w Polsce? Masz z czymś jakieś szczególne trudności?
Futbol bardzo ewoluował w ostatnich latach, gra wszędzie wygląda dość podobnie. To już nie jest tak jak kiedyś, że w piłkę grało się tylko w Hiszpanii, Anglii, Niemczech czy Włoszech, a reszta pałętała się gdzieś w ogonie. Polska pojechała na EURO i zaliczyła bardzo dobry turniej. Tak samo można tu przytoczyć przykład Islandii. Dziś wszyscy przygotowują się do gry w ten sam sposób, wszędzie mają bardzo dobrych specjalistów od szkolenia. Nie ma aż tylu różnic. Wszystko rozbija się o to, że poza granicami Hiszpanii ludzie uważają, że wszyscy u nas są jak Iniesta, Xavi, Busquets czy Villa, a tak przecież nie jest. Każdy stara się zajść jak najwyżej, jednak nie każdy jest w stanie grać jak Iniesta. W Polsce futbol nie jest być może aż tak zaawansowany pod względem taktycznym, jednak gdy graliśmy z Lechią, naprawdę zdziwiło mnie, jak potrafią operować piłką i jak bardzo są poukładani.
Powiedz, czy nie męczy cię to, że gdziekolwiek pójdziesz, cokolwiek zrobisz, dla zdecydowanej większości już na zawsze pozostaniesz “tym, który debiutował w barwach Realu w El Clásico”?
Nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie – gra w Realu i debiut na Camp Nou jako zawodnik ze szkółki to dla mnie powód do dumy. To prawda, że już do końca będę kojarzony przede wszystkim z tamtym meczem, ponieważ to być może najważniejsza rzecz, której udało mi się dokonać. W żaden sposób mi ta łatka jednak nie wadzi. Cieszę się z tego, że miałem okazję przeżyć coś podobnego.
Jak wspominasz tamten dzień?
Dopiero wraz z upływem czasu zacząłem sobie zdawać sprawę z wagi tego, co się wydarzyło. Gdy trenowałem i przebywałem z pierwszą drużyną Realu Madryt nie do końca to wszystko do mnie docierało. Z czasem zacząłem jednak rozumieć, że udało mi się osiągnąć coś, co osiągnąć jest bardzo, bardzo trudno.
Z pewnością musiałeś być zdziwiony, gdy okazało się, że to ty masz zmienić kontuzjowanego Sneijdera. Na ławce był wówczas chociażby Van der Vaart. Co w tamtej chwili działo się w twojej głowie?
Wszystko stało się bardzo szybko. Trenowałem z pierwszą drużyną od zaledwie dwóch dni. Mieliśmy sporo kontuzji, pauz za kartki i ostatecznie znalazłem się w kadrze na mecz. Sneijder doznał urazu, Juande Ramos powiedział, że wchodzę, nie było czasu na myślenie. Dopiero potem oglądasz telewizję, widzisz reportaże i zdajesz sobie sprawę: “cholera, chłopie, zobacz, czego właśnie udało ci się dokonać”. To piękne wspomnienie.
Puszczasz sobie czasami urywki z tamtego meczu?
Rzadko. Zazwyczaj puszczają mi fragmenty, gdy przychodzę do nowego klubu. Nie jestem jednak gościem, który ogląda powtórki swoich meczów. Gdy już przejdę na emeryturę być może któregoś dnia usiądę z moimi dziećmi i obejrzę tamto spotkanie. Dla mnie najważniejsze jest jednak samo wspomnienie.
Kiedy okazało się, że wchodzisz, nie zadrżały ci kolana? Miałeś 19 lat, a naprzeciwko ciebie stali tacy zawodnicy, jak Messi, Henry, Eto’o, Puyol…
Każdy zawodnik śni o tym, by zagrać w takim meczu. Nie zamierzałem się z tego powodu denerwować. Dostałem w końcu szansę na to, by spełnić marzenie. Na murawę wychodziłem, by cieszyć się grą i czerpać z niej przyjemność, tak jak w każdym meczu. Mam to szczęście, że żyję z tego, co kocham, więc każde spotkanie i każdy trening sprawiają mi radość. Klasyk nie był wyjątkiem.
Miałeś wówczas świetną okazję na zdobycie bramki – sam na sam z Víctorem Valdésem.
Wielu wspomina tamtą sytuację, jak gdybym znajdował się na wprost bramkarza. Tak naprawdę po zagraniu klepki z Raúlem kąt był dość ostry. Stwierdziłem, ze najlepszym rozwiązaniem będzie strzelić górą, jednak Valdés obronił ramieniem. Być może gdybym trafił wówczas do siatki, moje losy potoczyłyby się inaczej. Być może liczono by na mnie w większym stopniu. Tego już jednak nigdy się nie dowiem. Pewnie, często zastanawiasz się, jakby to mogło być, gdzie bym teraz był. Być może nie wyjechałbym do Australii, a dziś nie grałbym w Polsce. Taki jest jednak futbol – detale potrafią wpływać na bieg historii. Tak czy inaczej, jestem zadowolony z tego, co mam. Do końca życia będę wdzięczny Juande Ramosowi. Mógł przecież zmodyfikować system gry i wystawić – tak jak wspomniałeś – Van der Vaarta czy też Javiego Garcíę lub Saviolę.
Na pewno jednak w głowie często – przynajmniej z początku – wracałeś do tamtej sytuacji.
Jasne, że tak. To normalne, że wracasz do takich rzeczy. Z tamtej akcji mnie zapamiętano. Za każdym razem, gdy zbliża się El Clásico ten temat wraca w rozmowach z przyjaciółmi, dzwonią do mnie dziennikarze…
Jaka była szatnia tamtego Realu Madryt?
Ja jako chłopak ze szkółki znajdowałem się tak naprawdę w stałym zawieszeniu między pierwszą i drugą drużyną. Moimi kolegami byli więc bardziej piłkarze Castilli. Dobrze dogadywałem się z Sergio Ramosem, Casillasem, Higuaínem, Drenthe, Robbenem, miałem świetne relacje z Van Nistelrooyem. To nie były jednak przyjaźnie w pełnym tego słowa rozumieniu. Takie łączyły mnie z innymi graczami znajdującymi się w podobnej sytuacji – Danim Parejo i Javim Garcíą. W szatni nie było wzajemnych przyjaźni jako takich. Każdy miał swoje życie. Po treningu wszyscy rozchodzili się w swoją stronę. A jeśli nawet się spotykali po zajęciach, ja nic o tym nie wiedziałem (śmiech).
Nie można więc powiedzieć, że – dajmy na to – Raúl jakoś specjalnie się tobą opiekował?
To też nie tak. Jeśli chodzi o Raúla, o cokolwiek go poprosiłeś, pomagał. Guti tak samo – jedna z najlepszych osób, jakie poznałem. To akurat była dla mnie spora niespodzianka, bo media wykreowały mu niezbyt dobry wizerunek, a tak naprawdę na co dzień jest on fantastycznym człowiekiem. W klubie od najważniejszych postaci w szatni możesz liczyć na pełne wsparcie, ale musisz liczyć się z tym, że potem nie wybierzesz się z nimi na wspólny posiłek czy do kina.
Guti to w ogóle ciekawy przypadek. W Hiszpanii wśród wielu panuje opinia, że nigdy nie wykorzystał on pełni talentu. Zdaniem niektórych, gdyby nie jego styl bycia – choć to i pewnie nieco przesadzona opinia – miał papiery na to, by być najlepszym na świecie. Jak ty to widzisz?
Był jak czarodziej. Wyciągał różdżkę i czynił cuda. Podania, które mogły przyjść na myśl tylko jemu – jak chociażby to podanie piętką do Benzemy przeciwko Deportivo. Niesamowity piłkarz. To prawda jednak, że brakowało mu czegoś, co pozwoliłoby mu zostać mega gwiazdą. Tak czy siak, grał kupę lat w Realu Madryt, a to przecież – jak pewnie się domyślasz – wcale nie jest łatwe. Dla mnie był wspaniały zarówno jako zawodnik, jak i jako człowiek.
Miałeś okazję poznać także Jerzego Dudka. Rzeczywiście był takim dobrym duchem szatni? Przypomina mi się od razu szpaler, który drużyna zrobiła mu w jego pożegnalnym meczu.
Prawda, zawsze był w dobrym humorze, zadowolony, często żartował. W Realu jego rola też w pewnym stopniu właśnie na tym polegała, Casillas był wówczas nietykalny. Dobrze się z nim dogadywałem, zawsze rzucił coś zabawnego. Naprawdę w porządku gość. Wydał niedawno tę książkę, w której wyciągnął na powierzchnię kilka smaczków…
Kto z tamtej drużyny najbardziej imponował ci w aspekcie piłkarskim. Guti czy jednak ktoś inny?
Wielkie wrażenie robił na mnie Van Nistelrooy. Czego nie dotknął – gol. Coś niesamowitego. Nieważne skąd strzelał, nieważne w jaki sposób adresowano do niego piłkę – za każdym razem gol. Zadziwiał mnie także Raúl. Są piłkarze, którzy w ciągu tygodnia się oszczędzają, by dać z siebie maksimum w meczu, jednak on na każdym treningu zostawiał na murawie wszystkie wnętrzności. Zawsze chciał więcej i więcej. Praca, praca i jeszcze raz praca.
Do Realu trafiłeś z Espanyolu. Dlaczego Espanyol, a nie Barcelona?
Kiedy miałem siedem lat, zadzwonili do mnie ze szkółki Espanyolu, gdzie przebywałem ostatecznie do 19. roku życia. Przeszedłem przez wszystkie kategorie wiekowe, aż w końcu dostałem szansę debiutu w Primera División. Przez wiele lat kontaktowali się ze mną przedstawiciele Barcelony i mówili: “dawaj do nas, Miguel”. Wspólnie z rodzicami doszliśmy jednak do wniosku, że Espanyol jest dla mnie odpowiednim klubem. Pokładali tam we mnie nadzieję i mnie doceniali.
Szkółka Barcelony cieszy się jednak o wiele większą renomą.
Pewnie. Barcelona to dużo większy klub. W Espanyolu bardzo mi jednak ufano. Miałem bardzo dobry kontrakt i liczono na mnie w kontekście występów w pierwszym zespole. Jeśli masz być dobrym zawodnikiem, staniesz się nim niezależnie od tego, czy grasz w Espanyolu, czy w Barcelonie. Jeśli nie jest ci to pisane – tak samo.
Jak doszło do twojego transferu do Realu?
Skończył mi się kontrakt z Espanyolem i w tym samym czasie niestety spadliśmy z rezerwami Espanyolu z Segunda B do Tercera División. Zaoferowano mi nową umowę, ale nie miałem dużych szans na grę w pierwszej drużynie, a występy w Tercera División uważałem za krok w tył. Agent załatwił mi więc dwie oferty – Z Villarrealu B i z Realu Madryt Castilla. Ostatecznie odszedłem do Realu, nie wahałem się ani przez moment. Miałem dołączyć do drugiej drużyny, ale jednocześnie być podczepionym pod pierwszy zespół. Moja decyzja okazała się jak najbardziej słuszna. Przeżyłem tam jeden z najlepszych okresów w mojej karierze.
Żywot zawodników ze szkółki Realu rzeczywiście jest tak skomplikowany, jak się mówi?
Myślę, że tak. Masa wychowanków odchodzi, a potem daje sobie radę w innych drużynach, jak chociażby Morata, za którego Real teraz musiał płacić. Podobnie było z Carvajalem. Teraz z kolei odszedł Jesé, w którego przypadku jestem przekonany, że będzie miał udany sezon i być może wróci jeszcze do Madrytu. Bardzo trudno być wychowankiem Realu. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może to tak, że szkółka po prostu nie wydała jeszcze na świat piłkarza idealnie przystosowanego do tego, by przebić się bez problemów do pierwszego zespołu.
Przeglądając kadrę rezerw Realu z twoich czasów, wychodzi jednak na to, że niewielu gra dziś na naprawdę wysokim poziomie.
Nie zgodzę się. Masz Antonio Adána, który broni w Betisie. W Granadzie gra Fran Rico, w Deportivo Pedro Mosquera, w Porto Alberto Bueno, David Mateos w Orlando… W Hoffenheim jest Adam Szalai. A, no i Marcos Alonso we Fiorentinie.
W większości przypadków nie są to jednak topowe kluby…
Z samego szczytu nie, ale wciąż mówimy o zespołach z najwyższych klas rozgrywkowych z różnych krajów. Utrzymać się na tym poziomie wcale nie jest łatwo.
Przychodzi ci na myśl jakiś zawodnik z tamtej drużyny, który miał papiery na bycie wielką gwiazdą, ale ostatecznie mu się nie powiodło?
Najlepszym zawodnikiem od nas był wówczas Alberto Bueno. Dwa sezony temu strzelił kilkanaście bramek dla Rayo i był najlepszym hiszpańskim strzelcem w Primera División. Nie jest to jednak rzecz jasna przypadek zawodnika, który miał talent i się zmarnował. Mierzył wysoko i w gruncie rzeczy osiągnął naprawdę sporo.
Po odejściu z Realu nie było ci już dane zagrać w La Liga. Rozczarowanie czy jednak “ciesz się, że było, nie płacz, że skończyło?”.
W ogólnym rozrachunku mam bardzo dobre wspomnienia. Miałem jednak trochę pecha. Kiedy awansowaliśmy z Elche, złapałem kontuzję i nie mogłem grać. Potem odszedłem do Castellónu i spadliśmy… To były te kluczowe momenty, które zadecydowały o tym, w którą stronę skręciła moja kariera. Ostatecznie zakotwiczyłem na dłużej w Segunda División. Rozegranie tam tylu meczów to mimo wszystko nie jest taka prosta sprawa. Udało mi się tam utrzymać przez kilka lat i zaliczyć wiele spotkań. Takie być może było po prostu moje przeznaczenie. W każdym razie, wcale nie uważam, by szło mi źle.
Ja odnoszę trochę wrażenie, że ta Primera División w pewnym momencie stała się dla ciebie jakąś klątwą. Awansowałeś z Elche, ale odszedłeś po sezonie do Numancii. W zeszłym sezonie byłeś o krok od awansu, ale w barażach twój Gimnastic okazał się gorszy od Osasuny.
Za pierwszym razem z Elche w barażach przegraliśmy z Granadą, a gdy udało się już awansować w moim trzecim sezonie, odszedłem z klubu. W minionym z kolei nie udało się dobić do La Liga z Tarragoną. Promocja na najwyższy szczebel to jednak skomplikowana sprawa – to bardzo długie rozgrywki, 42 kolejki, twardy fizyczny futbol, potem – jeśli nie uda ci się zająć któregoś z dwóch pierwszych miejsc – czekają cię jeszcze baraże. To nie takie proste.
Te kolejne braki awansów nie działały na ciebie dobijająco?
Dobijająco nie. Wiadomo jednak, że w Primera División twoje losy przybierają inny obrót. Twoje życie ulega zmianie, finansowo też wygląda to już nieco inaczej. Taki jednak jest futbol – detale wpływają na przebieg twojej historii.
Podejrzewam, że decyzja o odejściu z Gimnasticu również nie była łatwa. To w końcu klub z miasta, w którym przyszedłeś na świat.
To fakt. Tam urodziłem się zarówno ja, jak i moja żona i dziecko. Ten rok był dla mnie szczególny. Opuszczenie Tarragony było trudne, zawsze dobrze przecież być w domu. Kariera piłkarska jest jednak bardzo krótka. Trzeba zarobić jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Gdybym tam został, zyskałbym to, że mogę być blisko rodziny, z drugiej strony finansowo nie zyskałbym równowagi.
Zanim wróciłeś na stare śmieci, spędziłeś też pół roku w Australii. Skąd pomysł na tak egzotyczny kierunek?
Nie czułem się dobrze w Numancii. W życiu prywatnym wszystko było okej, ale w klubie nie byłem szczęśliwy. Nie miałem zbyt dobrych kontaktów z trenerem. Kiedy zadzwonili do mnie z Australii, nie wahałem się.
Szukałeś jakiejś nietypowej przygody?
Moja żona bardzo lubi podróże, ponadto znałem trenera Adelaide jeszcze z czasów gry w młodzikach Espanyolu. No więc pojechaliśmy.
Nie bałeś się, że ukąsi cię jakiś pająk, wąż czy co tam jeszcze?
(śmiech) W kontekście Australii dużo się mówi o wszelkiej maści egzotycznych zwierzętach, jednak w miastach na szczęście tego nie ma, tylko kangury i misie koala.
Trudno było ci się zaaklimatyzować w Australii?
Tak, jest wielka różnica. O ile Polska to normalny europejski kraj, o tyle tam zmiana już była olbrzymia. Przede wszystkim trudno było mi się przyzwyczaić do zmiany strefy czasowej. Miałem problemy ze snem. Leżałem na łóżku, ale nie byłem w stanie zasnąć. Klimat także znacznie się różnił. Kiedy odchodziłem do Adelaide, w Hiszpanii była zima. A tam nagle 40 stopni…
Poczekaj, aż w Polsce przyjdzie zima…
Tak, już mnie ostrzegali (śmiech).
A sam poziom piłkarski jak?
Mocno się zdziwiłem. Mają tam dobrych piłkarzy, bardzo silnych, nie mieli problemów, żeby w tym upale biegać przez pełne 90 minut.
Na zakończenie – jest w Koronie ktoś, kto grą przypomina ci styl hiszpański?
Cebula. Lubi grać z pierwszej, jest zwinny, ruchliwy. Chyba jemu najbliżej do hiszpańskiego sposobu gry.
Rozmawiał Janusz Banasiński