Miał wiele, by stać się gwiazdą światowego formatu. Niebywały talent. Atomowe uderzenie, spryt, technika, lekkość. Biorąc pod uwagę jego charakterystyczny wygląd i ciągłą chęć zwracania na siebie uwagi – gość mógłby przy okazji przyciągać swoją osobą setki intratnych kampanii marketingowych i zbijać na tym grube miliony. Mógłby, gdyby to wszystko szło w parze z osiągnięciami sportowymi.
Nie zrozumcie nas źle, nie chcemy uważać Cisse za jakiś specjalnie zmarnowany talent. Wprawdzie nie krył się z tym, że lubi pożyć jak król i podczas swojej kariery utrzymywał szereg pobocznych działalności (wydaje płyty z setem DJ, kolekcja ubrań, kolekcja perfum, taniec z gwiazdami, bywanie na salonach), ale jego upadku nie spowodowała żadna sodówka, a dwie sytuacje boiskowe.
Najpierw przyszło to…
Później to…
I ze świetnie zapowiadającej się kariery zostały strzępki i odcinanie kuponów. Umówmy się, niejeden cieszyłby się po takim czymś, że w ogóle jest w stanie samodzielnie chodzić, a co dopiero zawodowo uprawiać sport. Strach w ogóle myśleć, co byłoby, gdyby przy pierwszej kontuzji służby medyczne nie nastawiły mu kości jeszcze na stadionie. Lekarz prowadzący stwierdził później, że prawdopodobna byłaby amputacja. Druga kontuzja – wyglądająca jeszcze bardziej makabrycznie – to podwójne złamanie. Puścił piszczel i kość strzałkowa. Skutki tych urazów Francuz odczuwa do dziś na tyle mocno, że aż swego czasu głośno myślał o najbardziej radykalnych krokach…
– Czuję ból cały czas, 24 godziny na dobę. Rano, podczas treningu, wieczorem, kiedy oglądam telewizję. Jest ze mną zawsze. Ten sezon mogę jeszcze udźwignąć, ale nie mogę dłużej udawać. To jest mój sportowy koniec. Będę czuł ból przez resztę swojego życia. Być może nawet zdecyduje się na protezy… – mówił swego czasu.
Dziś Cisse obchodzi swoje 35. urodziny. Zdrówka życzymy.