Różnie przechodzą piłkarze na drugą stronę rzeki – jedni starzeją się pięknie i grają na wysokim poziomie do końca, drudzy wolą odcinać kupony za grubą kasę gdzieś w Chinach. Ale jest też trzecia kategoria, kompletnych zjazdów. Rafael van der Vaart chyba definiuje ją na nowo, bo nie zjeżdża po cichutku, ale z przytupem, prawie że pionowo – właśnie przeszedł do FC Midtjylland.
Ktoś może pomyśleć – a w sumie dajcie spokój, ten van der Vaart to już chyba stary dziad, strzyka mu w stawach, chodzi spać przed 22, wstaje o szóstej i jeździ autobusem w te i we wte. Gdzie go mieli wziąć? Tymczasem nie, owszem Holender nie jest już pierwszej młodości, ale ma 33 lata, więc nie powinien jeszcze stać nad piłkarską trumną. Ile znamy przecież przypadków, że goście w podobnym wieku rozstawiali rywali na boisku po kątach? Ale do talentu trzeba jednak dołożyć pracę, więc piłkarz stoiska z kołaczami raczej nie otworzy.
Niby lepiej mądrze stać niż głupio biegać. Van der Vaart tę zasadę naginał jednak aż do przesady – w późniejszej części kariery człapał do potęgi trzeciej, jeśli nie czwartej. – Nie mogę ciągle być w biegu, żeby grać pięknie. Każdy na boisku ma swoją pozycję i swoje zadania – ja jestem ofensywnym pomocnikiem – mówił tylko i rzeczywiście trzymał się tej dewizy kurczowo, wybierając sobie jeden fragment boiska po którym będzie się poruszał. Bywało, że przebiegał najmniej kilometrów wśród piłkarzy z pola, czyli poruszał się mniej niż stoperzy, którzy akurat właśnie muszą zabezpieczyć daną część boiska i nie mogą śmigać jak Korzeniowski.
Do tego dochodziły incydenty pozasportowe. Głośno było o Holendrze w okolicach Sylwestra trzy lata temu, kiedy wymierzył gonga swojej żonie. Potem się oczywiście pokajał, ale jak zebrać to wszystko do kupy widać, że wzorem profesjonalizmu nie był.
Szkoda, bo mimo archaicznej człapanki, w piłkę grać z pewnością potrafił. Ajax opuszczał z łatką jednego największego talentu w futbolu, tę markę potwierdził w Hamburgu – w pierwszym sezonie doprowadził HSV do podium, a gdy on był na boisku, drużyna nie przegrała meczu na wyjeździe. Po roku dostał już kapitana i choć kolejny krok, transfer do Realu był niewypałem, odbudował się w Tottenhamie.
Ostatecznie „Spurs” przemeblowali środek, ściągając Dembele, Dempseya i Sigurdssona, więc Holender wrócił do Hamburga. Gdzieś w tym miejscu rozpoczął się zjazd – niby wciąż miał niezłe cyferki, ale łupy zbierał głównie ze stałych fragmentów gry. Nie umiał się podnieść on, nie umiało się podnieść HSV, dwa razy grając o utrzymanie. Van der Vaart wyjechał do Betisu i tutaj oglądaliśmy już prawdziwy dramat – zagrał tam 178 (!) minut. Bez bramki, bez asysty.
Teraz wzięło go Midtjylland. Symptomatyczne – nie idzie gdzieś do Chińczyków czy innych Arabów, żeby sobie tam dorobić, bo nawet rozrzutni inwestorzy nie potrzebują takiego człapaka. Zainteresował za to duńskich matematyków. Ciekawe, jakie statystyki przekonały ich do tego transferu. Bo na pewno nie liczba przebieganych kilometrów.