Legia po dzisiejszym meczu w Żylinie jest krok od wyeliminowania Trenczyna i zrealizowania swojego minimum na ten sezon. Minimum, czyli awansu do czwartej rundy eliminacji Champions League, która jednocześnie gwarantuje udział w fazie grupowej Ligi Europy. Ale nawet dzisiejsza wyjazdowa wygrana nie buduje wielkiego optymizmu i nie sprawia, że kibice zawrócą do kas i wykupią wszystkie karnety. Czysto piłkarsko było słabo.
Besnik Hasi, narzekając ostatnio na brak nowych zakupów, nie przyjął ot tak postawy roszczeniowej. Legia jest daleka od formy, która pozwalałaby myśleć choćby o spokojnym rewanżu ze Słowakami. Tym większą wartość ma ta wywalczona zaliczka. Wywalczona – tak, to dobre słowo.
Przy takim wyniku należałoby chwalić wszystkich piłkarzy Legii – rzucił w końcówce meczu komentator. Niestety, ani nie zgodziłby się w tym momencie Hasi, ani zgodzić się nie możemy my. Mistrzowie Polski w pierwszych 45 minutach wymienili 54 podania, podczas gdy ich rywal – blisko cztery razy więcej. Środek pola, na czele z Moulinem i Jodłowcem, wyglądał naprawdę mizernie: przegrywał pojedynki i oddawał teren, był dość bierny i zbyt rzadko odbierał piłki (wyjątkiem Kopczyński). Od skrzydłowych Aleksandrowa i Kucharczyka też wymagamy znacznie więcej.
Ale kiedy zdążyliśmy się po raz kolejny złapać za głowę, bo Kucharczyk kompletnie zaspał i nie trzymał linii spalonego – momentalnie, w 70. minucie, ruszył z piłką i skutecznie dograł Nemanji Nikoliciowi. Węgier już na początku meczu nie wykorzystał dobrego podania Kuchego, a pędząc w kierunku bramki, dał się wypchnąć w narożnik pola karnego i uderzył w sam środek. Wytykanie mu nieskuteczności byłoby dziś jednak nietaktem. To na Nikoliciu opera się dziś Legia – facet zdobył wszystkie cztery bramki w Lidze Europy, brak mu tylko trafienia w lidze (tutaj cały zespół trafił raz).
Hasi ma dziś dwóch piłkarzy, którym mógłby powiedzieć, że zdecydowanie zapracowali na wolne – Nikolicia i Malarza. Ten drugi znów miał sporo pracy, na jego szczęście piłkarze Trencina za każdym razem uderzali albo w niego, albo w jego zasięgu. Potwierdziło się, że między Brzyskim a Hlouskiem jest niemała przepaść, że Lewczuk nie jest w najwyższej dyspozycji, a i Pazdanowi zdarzają się błędy. Zbyt często oglądaliśmy akcje, po których gospodarze łatwo dochodzili do sytuacji podbramkowych.
Dla jasności: tych prostych i niewymuszonych błędów Słowacy popełniali jeszcze więcej. Jakikolwiek pressing i odważniejsze podejście Legii kończyły się stratą. W takim meczu aż prosiłoby się o tę agresywnie grającą i nieodstępującą na krok drużynę Czerczesowa.
Ale dziś liczy się przede wszystkim wynik. Czy to takie złe? Zazwyczaj, gdy przychodziło do spotkań polskich zespołów w europejskich pucharach, ten wniosek był inny: gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze. Teraz ta gra była słaba, ale końcowy rezultat szerzej otwiera drzwi. Po pierwsze, trener Legii wygrywa, mimo że cały czas pozostaje przy stanowisku, że czas pracuje na jego korzyść, że w trakcie tych przetasować każdy tydzień przyniesie progres fizyczno-taktyczny. Po drugie, kolejny z rzędu awans do Ligi Europy jest na wyciągnięcie ręki – to znów silny zastrzyk gotówki, dalsza możliwość powiększania przewagi nad resztą ligi.
Mimo wszystko, przed rewanżem wolimy dmuchać jeszcze na zimne.
Fot. FotoPyk