Paul Le Guen selekcjonerem reprezentacji Nigerii. Na pozór informacja tak samo szokująca jak fakt, że wczoraj popołudniu siąpił deszcz, a za kilka miesięcy wyciągniemy z szafy zimowe czapki. Gdy jednak zgłębimy nieco bardziej wnikliwie historię roszad na tym stanowisku, to okazuje się, że mamy do czynienia z naprawdę konkretnym kuriozum.
My, Polacy, trochę już przywykliśmy do tego, że ramię w ramię z naszą krajową piłką idzie szereg absurdalnych sytuacji. Co jak co, ale futbol nad Wisłą rządzi się swoimi prawami – rzadko słyszy się bowiem o tylu groteskowych sytuacjach, jakich jesteśmy świadkami prawie każdego tygodnia. A już jednym z naszych największych grzechów – a raczej nie naszych, a ludzi pakujących w ten sport swoje pieniądze i, co za tym idzie, mających wpływ na wiele ważnych aspektów – jest brak cierpliwości.
Poznaliśmy wielu prezesów, którzy trenerów zmieniali jak rękawiczki, nawet gdy ci – jak choćby Bogusław Kaczmarek w Polonii Warszawa – nie zdążyli jeszcze na dobrą sprawę odebrać od kitmana dresu ze swoimi inicjałami. Szkoleniowców w Polsce notorycznie wyrzuca się i zatrudnia, często bez jakiejkolwiek długofalowej koncepcji. I gdy już wydawało nam się, że jesteśmy w tym względzie rekordzistami, absolutnymi rodzynkami nawet w skali globalnej, to wtedy z pomocą przyszła nam… nigeryjska federacja piłkarska.
Paul Le Guen start w zawodzie miał naprawdę wyśmienity, bo swego czasu kosił z Olympique Lyon mistrzostwo za mistrzostwem. Gdzieś te jego umiejętności trenerskie z czasem się jednak rozpłynęły w powietrzu. Sezon potrenował Rangersów z Glasgow, dwa lata paryżan (zanim jeszcze w klubie zapanował kult pieniądza), a potem zaczął już chwytać się brzytwy. Najpierw Kamerun, a potem Oman – no nie są to wymarzone kierunki pracy i formy rozwoju. Aż w końcu Nigeria. Ciekawi jesteśmy tylko czy Francuz odpalił przed złożeniem parafki na kontrakcie chociaż na sekundkę wikipedię i sprawdził z jakimi ananasami będzie miał do czynienia. Nie? To my go oświecimy.
Raz, dwa, trzy… Tak, Le Guen został właśnie dziesiątym selekcjonerem w ciągu dwóch ostatnich lat. Średnia: jeden szkoleniowiec na jakieś dwa i pół miesiąca pracy. Jeśli efekt nowej miotły byłby nie tylko wydumanym marzeniem prezesów, a stale sprawdzającą się regułą, to Nigeryjczycy szykowaliby się właśnie do odbywającego się za niecały rok w Gabonie Pucharu Narodów Afryki. A zaraz po fazie grupowej wymieniliby pewnie jeszcze trenera i summa summaru pozamiatali turniej.
Fakty są jednak brutalne: reprezentacja eliminacje do PNA zakończyła na drugim miejscu w grupie, za Egiptem, a przed Tanzanią i Czadem. Z ledwo dwoma punktami na koncie, przy dziesięciu, które zdobyli Faraonowie.
Z czego wynika tak sprawna rotacja na tym stanowisku? Nigeryjski związek, od czasu Mundialu w Brazylii, sam chyba nie wie czego chce. Po słabszym meczu zwalnia jednego trenera, za chwilę zastępuje go drugim, któremu po miesiącu roboty nie układają się jednak relacje z pracodawcami. Luzuje go więc kolejny, ale tylko na dwa mecze, bo już szykowany jest jego następca… I tak w koło Macieju.
Jak zatem w nowej roli odnajdzie się Le Guen? Niewykluczone, że gdy zauważy, że ma do czynienia z nigeryjskim Józefem Wojciechowskim, to spakuje manatki i po kilkunastu dniach powróci do Europy. Póki co komedia trwa w najlepsze.