Dziewięć lat to w piłce szmat czasu. Można w tym czasie kilka razy przebudować drużynę, wymienić paru trenerów, trzy raz spaść i trzy razy awansować do ligi. Wisła dziewięć lat walczyła o powrót do Ekstraklasy, ale w końcu się udało i chwała jej za to. Poza tym jednak, że zmieniły się twarze zawodników, krój koszulek i pewnie z kilka razy wymieniono murawę, to obiekt Nafciarzy jest prawdziwym wehikułem czasu – unikalną szansą na to, by przenieść się kilkanaście lat wstecz.
Gdy przyjechaliśmy do Płocka na jakieś dwie godziny przed meczem, nie potrafiliśmy za nic w świecie poczuć napięcia i atmosfery przedmeczowej. Fakt faktem kilka plakatów na mieście wisiało, do tego jakiś billboard czy graffiti, które informowały o tym, że będzie tu coś grane, ale trzeba było przy tym mocno wytężyć wzrok. Żeby nie było – nie oczekiwaliśmy, że ogródki piwne będę zapełnione po brzegi, z miejskiego ratusza popłynie klubowy hymn, a mijane przez nas starsze panie przewałkują na wszystkie strony transfer Sergieja Kriwca – generalnie jednak dzień jak co dzień, mecz jak każdy inny. Specjalnej euforii nie odnotowano.
I tutaj ciekawostka informacyjno-turystyczna. Jeśli planujecie czy to romantyczny weekend z dziewczyną, czy to nastawiony na imprezowanie wypad z kumplami, to możecie wybrać sto razy lepiej. Albo i dwieście. Spacer po rynku, rzut oka na Wisłę, szybki obiad – da radę zamknąć się w godzinie roboty. No sorry, nie ma co się oszukiwać – Płock nie tętni życiem dwadzieścia cztery godziny na dobę, miasto jak tysiąc innych. Wakacje zdecydowanie wolelibyśmy spędzić gdzie indziej.
***
– Panowie to się chyba już nie mogą doczekać meczu? – zagadnąłem dwóch emerytów w szalikach siedzących na mieście.
– Panie, tyle na to czekaliśmy, że od początku tygodnia liczyliśmy dni do meczu. Pamiętamy kilka ostatnich dekad tego klubu. Ale wie pan, żeby tutaj coś się więcej działo, jakiś ładny stadion, rozreklamować to jakoś. To by przyciągnęło trochę ludzi, a nie takie szarobure to. No stadion ponoć ma być, zobaczymy, może dożyjemy. No ale Płock to też nie jest wielkie miasto, nie ma co oczekiwać cudów.
Nic dodać, nic ująć.
***
Gdy jednak trafiliśmy już pod obiekt, to zrozumieliśmy, że to miejsce ma coś, o co cholernie ciężko w pozostałych miastach drużyn z Ekstraklasy i choćby po to warto było tutaj przyjechać. Polscy kibice przez długi czas z zazdrością patrzyli na zachodnie obiekty sportowe, ale gdy już budowa takich nad Wisłą ruszyła pełną parą, to nie mieliśmy, i nie mamy, prawa narzekać. Na dobre przywykliśmy więc do pięknych, mogących pomieścić dobrych kilkanaście tysięcy osób stadionów, z profesjonalnym oświetleniem i zadbanymi trybunami. Takich na wypasie. Takich, jakie jeszcze do niedawna widzieliśmy co najwyżej na pocztówkach.
Aż tu nagi taki rodzynek, totalny relikt przeszłości.
W zasadzie to gdyby nie kozackie fury, jakie stały pod budynkiem klubowym, moglibyśmy śmiało pomyśleć, że jest początek XXI wieku i za chwilę zobaczymy w strojach Nafciarzy młodziutkiego Peszkę, wybijającego się dopiero Irka Jelenia czy trzymającego małolatów za twarz Jerzego Podbrożnego. Zabrakło kilku polonezów, malucha i zardzewiałego żuka.
Peszko owszem był, ale już w koszulce koloru zielonego, po przygodzie z FC Koeln, mistrzostwach Europy we Francji czy milionie memów, jakie na jego temat wyprodukował internet. Minęła kupa czasu, a stadion przy ulicy Łukasiewicza pozostał nienaruszony. Sentyment wywoływał choćby jeden ze sposobów rejestrowania meczu – podczas gdy wiele obiektów wyposażonych jest w nowoczesne systemy, które same rządzą kamerą puszcając ją na lewo i prawo, na Wiśle zobaczyliśmy realizatora umieszczonego na dźwigu. Co starszym kibicom łezka zakręciła się w oku.
I gdy jeszcze pół godziny przed meczem sądziliśmy, że garstka ludzi naprzeciwko nas jest zwiastunem kiepskiej frekwencji, tak tuż po pierwszym gwizdku musieliśmy te słowa odszczekać. Stadion może nie zapełnił się szczelnie, ale zebrało się kilka dobrych tysięcy, miejsc wolnych pozostało niewiele. A gdy jeszcze ta grupa ryknęła na całe gardło, to wtedy byliśmy już pewni, że ci najbardziej fanatyczni kibice mocno stęsknili się za Ekstraklasą.
Wisła porywającego futbolu nie pokazała, ale i pokazywać też nie musiała. Piotr Nowak na konferencji prasowej stwierdził, że fakt faktem jego drużyna przegrała, ale przegrała po dwóch dobrych strzałach gospodarzy. Poproszony o reakcję na te słowa Marcin Kaczmarek tylko się uśmiechnął. Bo skoro tyle wystarczyło, to czemu nie?
Opiekun gdańszczan zmył się z sali czym prędzej, za to jego kolega po fachu wyglądał na takiego, który przy stole z mikrofonami mógłby siedzieć do rana. Chętnie opowiadał o meczu, z uśmiechem przyjmował kolejne pytania. – Nie da się ukryć, że moje miejsce pochodzenia ma jakiś dodatkowy smaczek, takie zwycięstwo smakuje lepiej – komentował sprawę pokonania klubu, któremu od małego kibicował. A transfery? – Sergiej Kriwiec nie gwiazdorzył, jest bardzo fajnym, normalnym chłopakiem. Musi trochę popracować nad formą fizyczną, ale to kilkanaście dni pracy i mamy gotowego zawodnika, który obskoczy kilka pozycji. Poza nim być może ktoś jeszcze przyjdzie, ale to będą raczej transfery last-minute. Nie ma ciśnienia.
Ten stadion, ten unikalny klimat, który zachował się już głównie w opowieściach starszych kibiców i na archiwalnych wycinkach gazet. Do tego kilka naprawdę fajnych wzmocnień, bo przecież jeszcze kilka tygodni temu nikt nie wpadłby na to, że w Wiśle zorganizują tak wybuchową mieszankę – chwytający się ostatniej deski ratunku Furman, powracający po latach Kriwiec czy wyśmiewany przez wielu Kante. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że do Płocka warto wracać częściej.
Marcin Borzęcki