Reklama

Limit szczęścia wykorzystany. W rewanżu Zagłębie musi grać w piłkę

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

14 lipca 2016, 21:42 • 3 min czytania 0 komentarzy

Po tym jak okazało się, że polska piłka klubowa jest nieznacznie silniejsza od bułgarskiej, a jednocześnie słabsza od macedońskiej, nie spodziewaliśmy się dzisiejszego wieczora cudów. Eurowpierdolu ostatecznie uniknąć się udało, ale epilog tej historii wcale nie musi być najszczęśliwszy – Miedziowi wykorzystali dziś limit szczęścia na najbliższe kilka lat i jeśli komuś w drewnianym domu miałaby spaść na głowę cegła, to właśnie im. Najrozsądniej będzie chyba najbliższe tygodnie przeczekać skoszarowanym w domu, a dopiero potem nieśmiało wyściubić nosa za drzwi.

Przyjęło się mówić, że wyjazd na Bałkany jest nieprzyjemny, bo raz, że lokalni kibice mogą drzeć się bez przerwy i walić w bębny, aż łapy poodpadają, co samo w sobie nie jest dla przeciwnika przyjemne, a dwa – tamtejsze drużyny są pieprznięte na punkcie boiskowego zaangażowania i walki. I rzeczywiście – zawodnicy Partizana nie odpuszczali dziś żadnej piłki – zapierdzielali na całej długości i całej szerokości boiska. Kiedy pozornie nieistotne zagranie mogło skończyć się autem dla lubinian, to gospodarze gonili za piłką, jakby ta była co najmniej wysadzana diamentami. Kiedy któryś z podopiecznych Piotra Stokowca choćby nieznacznie przyspieszał, to mógł mieć pewność, że zaraz złapie go za ramię przeciwnik i zrobi wszystko, by wyprzedzić. I tak od pierwszej do ostatniej minuty – udręka gorsza niż ucieczka przed rozwścieczonym rojem pszczół.

Limit szczęścia wykorzystany. W rewanżu Zagłębie musi grać w piłkę

Gospodarze byli dziś jednak lepsi także we wszystkich aspektach piłkarskiego rzemiosła. Serbowie przerastali Polaków o kilka klas pod kątem wyszkolenia technicznego, widać było też po nich, że taktyka, ustawienie się czy przesuwanie formacji, to nie są hasła, który słyszeli co najwyżej w telewizji. A do tego kilka indywidualności, jak choćby Nemanja Mihajlović, który na lewym skrzydle karuzelę życia zafundował Todorovskiemu. Serb to taki typowy mały pyrdek, który buty wysmarowane ma klejem, a w stopie wrodzone pokrętło. Martin Polacek drętwiał, gdy ten chłopak dostawał piłkę i choćby pół metra przestrzeni.

Partizan w pierwszej połowie przeprowadził na bramkę Miedziowych totalną nawałnicę. Piłka odbijała się od słupka, poprzeczki, cudem wybijał ją Polacek, rzutem na taśmę pożar gasili też obrońcy. I choć sytuacja wyglądała momentami naprawdę dramatycznie, to jedno trzeba Zagłębiu oddać – całkiem przyzwoicie ryglował środek. Gdy już gospodarze atakowali, a robili to prawie non stop, to zazwyczaj skrzydłami. Miejsca na boku szukał choćby Miro Radović, pozycję płynnie zmieniali też inni pomocnicy, wobec czego pod bramką lubinian cały czas śmierdziało. W środku zazwyczaj odbijali się jednak od ściany pomarańczowych koszulek.

Gdy po zmianie stron Papadopoulos ujrzał czerwoną kartkę (wyjątkowo debilne wykluczenie), stało się jasne, że prędzej Kazimierz Greń przejmie stanowisko Gianniego Infantino, niż Miedziowi przekroczą połowę boiska. Partizan jeszcze mocniej podkręcił tempo, ale efektów wciąż to nie przynosiło. Aż tu ku zaskoczeniu wszystkich, ni stąd, ni zowąd, dwie stuprocentowe sytuacje mieli goście. Niestety, ale takiego obrotu spraw nie spodziewali się również sami zawodnicy, bo najpierw Rakowski, a potem Piątek totalnie zgłupieli gdy przyszło im pokonać bramkarza i spudłowali w doskonałych sytuacjach. Szkoda, bo los robił tego wieczoru wszystko, by zagrać Serbom na nosie, a podopieczni Stokowca nie potrafili tego wykorzystać.

Ostatecznie bezbramkowy remis. Z perspektywy meczu – wynik świetny, bo nikt nie mógłby mieć pretensji, gdyby skończyło się jakimś 4:0. Gdyby natomiast dziś zamiast lecieć do Belgradu, Miedziowi puścili po kuponie Lotto, to prawdopodobnie właśnie dzieliliby się wygraną szóstką.

Reklama

Najnowsze

Liga Europy

Komentarze

0 komentarzy

Loading...